Aleksandra Liput: Życie nasuwało pomysły na wygląd tego domu

Tekst: Michalina Sablik / Zdjęcia: Kachna Baraniewicz

 

Odwiedzamy Aleksandrę Liput – artystkę wizualną, malarkę, autorkę tkanin artystycznych oraz instalacji. Ola zaprasza nas do swojego domu na Saskiej Kępie, mieszczącego się w pobliżu Domu Kultury PROM. Ten gustownie wyremontowany budynek z lat 60. to nie tylko mieszkanie Oli i jej męża Michała, ale także ich miejsce pracy. Podglądamy Olę w jej pracowni pełnej farb, sprayów, tkanin, gdzie w centralnym miejscu stoi maszyna do szycia, a wokół przechadza się kot artystki – Ryszard. Rozmawiamy przy herbacie w ogrodzie.

 

 

 

Czy zawsze wiedziałaś, że będziesz zajmować się sztuką? Jak to się u ciebie zaczęło?

Ola: We wczesnym dzieciństwie bardzo dużo rysowałam, lepiłam, zbierałam kamienie, które później malowałam. Po pewnym czasie rzuciłam to i przez trzy lata zacięcie trenowałam szermierkę, co pochłaniało cały mój wolny czas. Ale w wieku dwunastu, trzynastu lat wiedziałam już, że sztuka to moja główna pasja i że chcę się nią zająć bardziej świadomie. Zaczęłam chodzić na szkolne zajęcia plastyczne i miałam ambicje, by dostać się do liceum plastycznego.

I stamtąd była już prosta droga na studia na ASP?

Ola: Po drodze była jeszcze historia sztuki w Krakowie. Po dwóch latach zaczęłam studiować malarstwo, najpierw w Krakowie, a potem przeniosłam się do Warszawy.

Malujesz obrazy, ale tworzysz także tkaniny artystyczne, więc ważnym przedmiotem w twojej pracowni jest maszyna do szycia. Jak się zaczęło twoje zainteresowanie szyciem i tkaninami?

Ola: Chyba zaczęło się od mojej mamy. Zawsze gdy myślę o niej z czasów mojego dzieciństwa, to widzę ją przed maszyną do szycia. W latach 90. w sklepach nie było zbyt dużego wyboru, mama zawsze szyła nam ubrania, plecaki, zabawki. Początkowo gdy tylko chciałam coś uszyć, prosiłam o to mamę i nie bardzo interesowało mnie, jak się to robi. Sytuacja zmieniła się po moim przyjeździe do Warszawy, ponieważ na próbę wybrałam sobie pracownię tkaniny eksperymentalnej jako pracownię specjalizacyjną. I to tam zaczęłam namiętnie szyć. Odkryłam, że to uzupełnia moje środki wyrazu artystycznego.

Obecnie pracujesz nad cyklem obrazów “Lascaux”, który znacznie różni się od tego, co pokazywałaś na dyplomie, zarówno tematycznie, jak i stylistycznie. Czy mogłabyś opowiedzieć o tych cyklach?

Ola: Zawsze pracuję w cyklach. Poprzedni duży cykl zatytułowany był “Neverland”, skupiłam się w nim na obrazie dzieciństwa, ale tym niezbyt przyjemnym, ponieważ swoja uwagę kierowałam głównie na lęki, koszmary senne, niepokój, wybujałą wyobraźnię kreującą przerażające wytwory. Ten temat już mnie zmęczył. Czuję, że go wyczerpałam, dlatego zaczęłam pracę nad nowym cyklem, który dotyczy seksualności, problemów płci i tożsamości, sytuacji kobiet i osób wykluczonych.

 

 

 

 

 

 

W jaki sposób pracujesz? Jak wyglądają twoje dni?

Ola: Staram się pracować codziennie. Kiedy znudzi mi się malowanie, odskocznią jest szycie, ponieważ są to zupełnie inne rodzaje działania. Szycie to długotrwały proces, wymagający skupienia i planowania, a moje malarstwo jest bardziej żywiołowe, ekspresyjne, szybkie. Szycie jest dla mnie interesujące również ze względu na to, że często traktowane jest jako typowo “kobiece” i “domowe” zajęcie, a wykorzystywanie go do tworzenia obiektów i instalacji odczarowuje ten obraz.

Jak wyglądała twoja wcześniejsza pracownia?

Ola: Przez długi czas pracowałam w sypialni naszego domu, ale zaczęła ona niepokojąco szybko zarastać rzeczami, które wytwarzałam. Dlatego postanowiłam wynająć pracownię w pobliżu naszego ówczesnego miejsca zamieszkania, na Woli. Mieściła się ona w dawnym budynku Domu Słowa Polskiego. Ta przestrzeń wpływała na moją sztukę. Z pracowni, przez okno z kratami miałam widok na hale i magazyny. I te kraty zaczęły często pojawiać się w moich obrazach. Lubiłam tamtą pracownię, ale jednak wolę pracować w domu.

Oboje z mężem pracujecie pod jednym dachem. Jak udaje wam się godzić i znajdować własna przestrzeń?

Ola: Kiedy szukaliśmy naszego nowego miejsca do życia, to kluczowe było dla nas, żeby nasze strefy pracy były w bezpiecznej odległości od siebie. I ten dom okazał się idealny, ponieważ ma trzy poziomy. Ja pracuję na “minus jeden”, a Michał na “plus jeden”, więc mamy bezpieczną strefę “zero”, w której spotykamy się na posiłki.

Od kiedy mieszkacie na Saskiej Kępie i co skłoniło was do przeprowadzki?

Ola: Mieszkamy tu od niedawna, od pół roku. Od dwóch lat szukaliśmy odpowiedniego miejsca. Natrafiliśmy na ten dom, kiedy przechadzaliśmy się po lokalnych uliczkach. Bardzo chcieliśmy mieszkać w małym domku z ogrodem, ale praktycznie w centrum miasta. Polowaliśmy na tego typu dom. Czuję się tutaj jakbym mieszkała w małym miasteczku albo na przedmieściach.

Jaka jest historia tego domu? Jak został przez was zaadaptowany?

Ola: Dom jest z lat 60., sprzedawały go córki pierwszych właścicieli. Przez długie lata był wynajmowany, przez co był bardzo zapuszczony. Wnętrze i ogród nie prezentowały się najlepiej. Słyszałam nawet plotki, że mieściła się tu kiedyś agencja towarzyska, Michał pewnie wolałby, żebym tego nie powtarzała:) Ale wracając do naszego remontu. Układ tego domu był bardzo dobry, pierwotnie był świetnie zaprojektowany, jak na tak niedużą przestrzeń. Wyburzyliśmy tylko dwie ściany na parterze, łącząc kuchnię z salonem. Udało nam się stworzyć otwartą przestrzeń. Bardzo podoba mi się to, że można chodzić dookoła schodów. Zdecydowaliśmy się przeszklić główną ścianę w salonie przez co salon łączy się z ogrodem.

Kiedy wchodzi się do waszego domu, to od razu widać, że został on zaprojektowany przez kogoś, kto ma duże wyczucie estetyczne. Co było dla ciebie ważne, kiedy urządzałaś dom?

Ola: Pewnie gdyby nie Michał, to ten dom wyglądałby inaczej. Oboje musieliśmy iść na kompromisy, a on jest bardziej pragmatyczny niż ja. Jak dla mnie mogłoby być pewnie trochę bardziej różowo i “dziewczyńsko”, ale i tak jestem zadowolona z efektu.

Wasze meble nawiązują do stylistyki lat 60., prawda?

Ola: Pierwszym zakupem, którego dokonaliśmy była lampa pofabryczna wisząca nad stołem w salonie. Zobaczyłam ją na targu staroci i pomyślałam, że ona będzie punktem wyjścia. Życie nasuwało pewne pomysły. Staraliśmy się zachować jak najwięcej z pierwotnego charakteru tego domu. Zachowaliśmy drewnianą podłogę ułożoną w jodełkę. Znaleźliśmy też tutaj fotele, które pewnie zakupione zostały przez pierwszych właścicieli. Są to słynne PRL-owskie fotele, tak zwane “Liski”, które udało nam się odremontować. Nie chcieliśmy tworzyć sztucznego bytu. Zależało nam, żeby meble współgrały z wnętrzem. Tutaj pomieszczenia są raczej niskie i nieduże. Początkowo szukałam mebli z lat 60. i udało mi się znaleźć komodę wykonaną przez Słupskie Fabryki Mebli, którą przerobiliśmy na szafkę łazienkową. Nadal jest tutaj trochę PRL-u.

 

 

 

 

 

 

 

 

Jak udało wam się urządzić ogród? To ciekawa historia!

Ola: Na samym początku, kiedy kupiliśmy dom, odezwali się do nas nasi sąsiedzi, producenci telewizyjni z propozycją nakręcenia z naszym udziałem pilota programu telewizyjnego. Było to dla nas dużym zaskoczeniem i świetną wiadomością, ponieważ nie mieliśmy pomysłu na zagospodarowanie ogrodu. A okazało się, że to on został ukończony przed remontem domu. Własny ogród to dla nas spora zmiana stylu życia. Nagle trzeba kosić trawę, poświęcać dużo czasu na podlewanie i pielęgnację roślin. Ale na szczęście jest to też odprężające.

Zapomniałyśmy powiedzieć o jeszcze jednym domowniku – waszym kocie!

Ola: Tak, to jest Ryszard. Jest moim wiernym współpracownikiem. Całe dni spędza ze mną na dole w pracowni.

Jakie są twoje plany i marzenia?

Ola: Trudne pytanie! Nie wiem… Pracuję teraz z moją przyjaciółką nad wystawą, na której chcemy pokazać obrazy i obiekty z cyklu “Lascaux”. Z niecierpliwością czekam również na zbiorową wystawę będąca wynikiem Open Call-u dla kobiet i osób niebinarnych seksualnie, która ma odbyć się w najbliższym czasie w Londynie, będę mogła tam skonfrontować swoje obrazy z performance i wideo, co wydaje mi się bardzo interesujące.