Anita Dolly Panek – Zawsze fascynował mnie ludzki organizm

Dziś odwiedzamy Anitę Dolly Panek w jej krakowskim mieszkaniu na Kazimierzu. Pani Anita to fascynująca i nietuzinkowa postać – urodzona w zasymilowanej żydowskiej rodzinie, umysł ścisły – profesor biochemii oraz artystyczna dusza – dla relaksu tworząca narzuty i poduszki portugalskim ściegiem arraiolos i brazylijskim brasileirinho, po 77 latach powraca do rodzinnego miasta.

Proszę opowiedzieć o tym, gdzie się Pani wychowała.

Anita: Urodziłam się w 1930 roku w Krakowie. Tu wychowałam się do czasu gdy miałam 9 lat. Byłam jedynaczką. Mieszkaliśmy na ulicy Batorego. Rodzice byli prawnikami. Ojciec praktykował w Wiedniu i Hamburgu, miał biuro na Rynku Głównym. Dobrze nam się powodziło. Co roku rodzice wyjeżdżali naszym czerwonym Citroenem na wakacje po Europie. Ja zostawałam w Krakowie. W 1939 roku rodzice postanowili zabrać mnie zamiast auta. Wyjechaliśmy 13 sierpnia, mieliśmy wrócić 1 września, w moje urodziny. Moim prezentem urodzinowym miała być wycieczka powrotna przez Warszawę, której nigdy nie widziałam. 1 września, rano, w radiu usłyszeliśmy o tym, że na Gdańsk spadły pierwsze bomby. Rodzice postanowili nie wracać, choć wszystko co posiadali, włącznie z moim pieskiem, zostawili w Krakowie. Rodzina, do której dzwonili rodzice, była przekonana, że wszystko szybko się skończy, że nie ma zagrożenia i nie warto opuszczać Polski. Wszyscy zginęli w Auschwitz. Przeżył jedynie dziadek, któremu udało się wyskoczyc z pociągu jadącego do Oświęcimia. Babcia nie mogąc żyć bez niego, a nie wiedząc o tym, iż przeżył, dobrowolnie oddała się w ręce Niemców. Zginęła.

Jak wyglądały dalsze losy Pani rodziny?

Anita: Początkowo trafiliśmy do Vichy, później do Paryża. Tata mówił po francusku i angielsku, więc na miejscu pomagał w załatwianiu dokumentów Żydom. W 1940 roku przedostaliśmy się pieszo do Hiszpanii. A dalej do Brazylii. Nie mieliśmy pieniędzy na bilety. Pieniądze pożyczyła nam Helena Rubinstein, która była daleką kuzynką mojej matki, mieszkała w Krakowie na ulicy Szerokiej. Pod koniec XIX wieku wyjechała do wujka do Australii i ostatecznie została milionerką wymyślając własną formułę na krem do twarzy. W sierpniu 1940 roku przybyliśmy do Rio de Janeiro.

Jakie były początki w nowym kraju, tak różnym od Polski?

Anita: Początki były trudne. Nie znaliśmy języka. Ojciec nie mógł wykonywać swego zawodu. Ale rodzice bardzo się starali. Ja dość prędko nauczyłam się portugalskiego.

 

 

 

 

 

Jak rozpoczęła się Pani kariera zawodowa?

Anita: Zawsze byłam zainteresowana funkcjonowaniem ludzkiego organizmu. W Brazylii nie istniała w tamtych czasach biochemia. Najbliższa mym fascynacjom wydawała się być chemia, którą skończyłam, ale nie byłam z tego zadowolona. Dopiero gdy odkrywałam dział mikrobiologii i fermentacji, gdy miałam do czynienia z żywą komórką, poczułam satysfakcję. Poświęciłam się pracy naukowej. Na uniwersytecie stworzylam laboratorium. Jako obiekt badań wybrałam drożdże. Jako, że komórka drożdży jest podobna do ludzkiej komórki. I przede wszystkim jest tania, łatwo się rozmnaża. Zawsze mówiłam studentom, że ani nie krwawi, ani nie krzyczy, gdy ją się zabija. Przez lata zastanawialiśmy się jak drożdże przeżywają stresy. Na przykład odwodnienie, które spowodowane jest zamrażaniem. Okazało się, że aby przetrwać gromadzą cukier, zwany trehalozą. Mutacje, które trehalozy nie gromadzą mogą być zamrażane w odczynie tego cukru. Pierwszy raz opublikowaliśmy tą przełomową informację w 1986 roku. I to był sukces, który przełożył się na zastosowania w medycynie. Odkrycie pozwoliło na przykład na zamrażanie przewożonej krwi, szczepionek czy organów. Z czasem opublikowałam 170 prac naukowych wraz z moimi 50 doktorantami, jestem też członkiem trzech Akademii Nauk. Z dużym spokojem kładę głowę na poduszkę, wiedząc, że uczyniłam coś dla kraju, który tak dobrze nas przyjął.

Jak to się stało, że wróciła Pani do Krakowa?

Anita: Półtora roku temu zdecydowałam się na powrót. Dopiero dziesięć lat temu, pierwszy raz po siedemdziesięciu latach odwiedziłam Polskę. Wtedy mój wnuk Carlos, zdecydował, że chce studiować tam gdzie jego pradziadek, czyli mój ojciec. Wnuk nie mówił wtedy po polsku. Ale rozpoczął studia i do tej pory mieszka w Krakowie. To przyczyniło się do mojej decyzji, by tu powrócić. Z jednej strony była to tęsknota, z drugiej obecna sytuacja w Brazylii. Zaczęłam czuć się niepewnie na ulicach. Tutaj jest spokojnie. Jestem bardzo zadowolona.

Pani historia różni się bardzo od większości historii z tamtych lat.

Anita: Tak. Opowiadam ją nawet na spotkaniach z młodzieżą w Muzeum Galicja w Krakowie.

Jak znosi Pani polską zimę?

Anita: Uwielbiam! Mimo, że tyle lat mieszkałam w Brazylii, lubię chłód.

Wiem, że dla relaksu na drutach robi Pani kocyki.

Anita: Tak. Robienia na drutach uczyłam się jeszcze w Vichy podczas naszej ucieczki. Nauczyła mnie tego dziewczyna pochodząca z Katowic, do dziś żyjąca w Nowym Jorku. W 1957 roku po nie bardzo długim małżeństwie, musiałam się czymś zająć. Młoda rozwódka, do tego pracująca, w tamtych czasach nie była mile widziana w towarzystwie. Więc wieczorami dziergałam. Nauczyłam się ściegów portugalskich. Robiłam dywany, poduszki, kocyki. I nadal to robię. To co wykonam, sprzedaję znajomym i nie tylko. Całe życie lubiłam ręczne roboty. I teraz mnie to uratowało. Kiedy ma się tyle czasu, dobrze jest coś zrobić. Ta czynność zawsze mnie relaksowała, lubiłam dobierać do siebie kolory. Przy każdym fotelu, mam druty i włóczkę.

 

 

 

 

 

 

 Proszę opowiedzieć coś o mieszkaniu. Ma Pani dość niespotykane meble.

Anita: To meble, które przywiozłam z Brazylii. Większośc z nich pochodzi z XVII wieku. Mamy tu między innymi więzienny taboret i skrzynkę na klucze do cel. Zawsze lubiłam rzeczy z historią. Zbierałam między innymi laski, końskie strzemiona. Na ścianach mam stare zdjęcia, między innymi mojego ojca. Ale też fotografie zrobione przez moją córkę, która mieszka w Brazylii.

Czy przetrwały jakieś zdjęcia z Pani dzieciństwa?

Anita: Mam parę zdjęć, które przesłał nam w liście dziadek. Ja z ojcem na krakowskich Plantach, rodzice razem przed wojną, ja z dziadkiem na Morskim Oku. Gdy wyjeżdżałam z rodzicami na wakacje, zabrałam ze sobą książkę: Serce, Edmunda de Amicisa. I teraz po latach, wróciła do Polski ze mną.

 

 

 

 

Wywiad: Ola Koperda

Zdjęcia: Konrad Jurek