Na Kamczatce czuć inną energię

Irina Grishina:

Wywiad: Ola Koperda / Zdjęcia: ŁAD Studio / Zdjęcia z Kamczatki: Irina Grishina

 

Gejzery, jeziora wulkaniczne, rzeki i potoki (jest ich tam niemal 14 tys.!), tundra i tajga oraz 300 wulkanów, z których 30 jest czynnych oto Kamczatka. Półwysep w azjatyckiej części Rosji leżący pomiędzy Morzem Ochockim a Morzem Beringa w tzw. pierścieniu ognia. Drogę z tego regionu do Polski przebyła Irina Grishina, którą odwiedzamy w jej mieszkaniu na Śródmieściu w Warszawie. W Polsce, do której sprowadziła ją pasja, mieszka już 7 lat. Od paru lat zajmuje się ceramiką, od niedawna pod własną marką. To, co tworzy, odbiega od tego, co modne kubki, na których każdy może odnaleźć co innego: morze, góry, lodowce, ceramiczne lampy z bąblami oraz ceramiczne matrioszki.

Jak wyglądało twoje życie na Kamczatce?

Irina: Wychowałam się w miejscowości Jelizowo (obok Pietropawłowska Kamczackiego) zamieszkanej przez 50 tys. osób. Tata przez wiele lat był marynarzem, a mama pracuje w szpitalu moi 2 bracia poszli w ich ślady. Do szkoły miałam dosłownie 500 m. Wracając po lekcjach do domu, podziwiałam ogromny wulkan widoczny na horyzoncie uwielbiałam ten widok. Miasto otacza dużo lasów i 2 rzeki, często jeździłam rowerem po wąskich leśnych dróżkach. Wtedy jeszcze nie było tak dużo niedźwiedzi blisko miasta, teraz zdecydowanie bym się bała. Do babci, która mieszkała za rzeką, chodziłam przez wąski, wiszący most. Na studia (handel zagraniczny) wyjechałam do stolicy Pietropawłowska Kamczackiego. Takiego wyboru dokonałam za namową rodziców, jednak czułam, że to nie dla mnie. Od drugiego roku studiów zaczęłam fotografować. Po studiach było dla mnie oczywiste, że to nie koniec, że muszę szukać czegoś innego.

 

Wulkan widoczny z okien domu Iriny

 

 

 

Trafiłaś do School of Form w Poznaniu. Jak to się stało?

Irina: Czułam, że w moim życiu będzie jakaś zmiana, rozglądałam się. Przypadkiem trafiłam na ogłoszenie o możliwości dostania grantu i spędzenia 4 lat w School of Form. Wcześniej nie brałam Polski pod uwagę. Moja bliska przyjaciółka spędziła kiedyś 4 lata również w Poznaniu, dopiero po czasie sobie to uświadomiłam. Chyba byłyśmy tam jedynymi studentkami z całej Kamczatki (śmiech). Wszystko to  możliwość wyjazdu, studia wydawało mi się nierealne. Trudno było sobie wyobrazić, jak to ma wyglądać w rzeczywistości. Zgłosiłam się, wysłałam swoje zdjęcia. Udało się. Zobowiązałam się, że przez okres studiów zostanę w Polsce, w kraju, w którym nie byłam nigdy wcześniej. Nie myślałam o trudnościach. W listopadzie (po długiej podróży z przygodami) trafiłam do Poznania. Początkowo byłam przerażona, miasto nie przypadło mi do gustu. Pierwsze parę dni nocowałam w hotelu i szukałam czegoś na stałe. Zupełnie nie znałam polskiego. Studia miały być prowadzone w języku angielskim, niestety tak się nie stało, wszystkie zajęcia od pierwszego dnia były po polsku! Pierwsze miesiące były potwornie stresujące. Moim jedynym pocieszeniem były ogromne ilości czekolady i kawy. Z czasem było lepiej, skupiłam się na nauce, wyciągałam ze studiów, ile mogłam.

Kiedy przeprowadziłaś się do Warszawy?

Irina: Jak skończyłam studia. Czułam, że życie w Poznaniu było związane z nauką i że potrzebuję czegoś więcej. W tym mieszkaniu żyję 2 lata. Zanim tu trafiłam, przeszłam przez sporo lokalizacji. Pierwszą noc w stolicy spędziłam w mieszkaniu, którego właściciel wynajmował je takiej liczbie osób, by na każdego przypadało 1 okno i mniej więcej 6 m2. I po tej nocy zdecydowałam się zerwać umowę. Potem były różne, głośne mieszkania szczególnie latem. W centrum miałam pod oknami koncerty w różnych językach świata (śmiech). Myślałam, że Warszawa mnie nie lubi. Ale chyba się dogadałyśmy.

 

 

 

Od przyjazdu do stolicy zajęłaś się tworzeniem ceramiki. Jak do tego doszło? Wspominałaś, że na Kamczatce nie ma tradycji wytwarzania ceramiki głównie z powodu braku surowców.

Irina: Przez to, że na studiach mogliśmy wypróbować wszystkie 4 kierunki, a dopiero potem wybrać specjalizację, sprawdziłam wszystkie pracownie i zdecydowałam się na domestic kierunek, gdzie ceramiki było najwięcej. Od drugiego roku pracownia ceramiczna była miejscem, gdzie spędzałam dużo czasu, przychodziłam po godzinach i siedziałam do nocy, nawet w weekendy. W 2016 razem z moją byłą wykładowczynią z Poznania przeprowadziłyśmy się do Warszawy, założyłyśmy markę ceramiczną August, którą tworzyłyśmy wspólnie przez 3 lata. Po tym czasie każda z nas poszła w swoją stronę. Chciałam nadal tworzyć, trudne jednak było dla mnie zdecydowanie się na stworzenie własnej marki, otworzenie się, pokazanie światu tego, co mam w głowie. Cały czas eksperymentuję, dopracowuję projekty, cały proces budowania marki zaczynam od nowa. Chciałabym tworzyć śmielej, nie bać się. Od paru miesięcy pracuję nad projektem ceramicznych matrioszek. Na Kamczatce rzeczywiście nie ma surowców, nie ma ani jednej pracowni ceramicznej wytwarzającej rzeczy z gliny czy porcelany. Teoretycznie można dostarczać materiały, ponieważ w Rosji są manufaktury porcelany z bardzo bogatą historią, jednak koszty są wysokie.

A czy jeszcze fotografujesz?

Irina: Tak, ale od kiedy tworzę ceramikę, to ludzie są tym, co najbardziej chcę fotografować. Robię portrety.

 

 

 

 

Czy w tym mieszkaniu masz coś z domu rodzinnego?

Irina: Na studia wyjechałam z 1 walizką, były w niej głównie ubrania. Mama podarowała mi wtedy wyhaftowaną poszewkę na poduszkę. Powiedziała, żebym przytulała się do niej, gdy zatęsknię za domem. Z każdego późniejszego wyjazdu na Kamczatkę przywoziłam coś małego muszlę, zdjęcia, starą biżuterię mamy.

Jak często wracasz? Czy tęsknisz za domem?

Irina: Staram się mniej więcej raz na rok, zostaję wtedy przynajmniej na 3 tygodnie. Kamczatka mnie zachwyca, jednak nie ciągnie mnie, by wrócić tam na stałe. Patrzę na nią teraz inaczej, odkrywam na nowo, dostrzegam rzeczy, których nie widziałam, gdy tam żyłam. Z okien mieszkania moich rodziców jak na dłoni widać „domowe” wulkany. Na jeden z nich, Avachinsky, nieraz wchodziłam. Na nowo poczułam ich potęgę, stoją tam tyle lat i to się nie zmieni. Na Kamczatce czuć inną energię, jest mocna, czasami niepokojąca. No a na ulicy można spotkać niedźwiedzia! (śmiech) Rodacy często pytają mnie: O, a czemu Polska? Do Polski z Kamczatki?”. Gdyby europejski kraj był bliżej mojego domu rodzinnego, poleciałabym pewnie tam, ale z Kamczatki daleko jest wszędzie.

Czy gotujesz w Polsce coś, co jadałaś w dzieciństwie?

Irina: Lubię gotować, ale nie mogę powiedzieć, że jest to kuchnia kamczacka. Gdy przed przyjazdem do Polski byłam parę miesięcy w Stanach, pracowałam jako kucharz w restauracji Babushka Deli (śmiech). Znam tradycyjne przepisy, jednak jedyne, co robię tutaj co jakiś czas, to tradycyjny barszcz czerwony z kapustą i fasolą. W mojej wersji, jako że nie jem mięsa, na bulionie warzywnym. Jedzenie na Kamczatce jest proste. Warzywa i owoce są głównie eksportowane. Tym, czego nie brakuje, są świeże ryby, które tam mają zupełnie inny smak! Robiłam kiedyś u siebie w mieszkaniu kamczackie wieczory, zapraszałam znajomych i częstowałam kamczackimi daniami: ciasto z rybami, pierogi z jagodami kamczackimi, ucha (zupa rybna), sałatka z glonów, rybne kotlety. Chcę to powtórzyć.

 

 

 

 

Czy jest coś, czego w Polsce ci brakuje?

Irina: Przyjaciół i rodziny. Kogoś, kto ma takie same doświadczenia, wspomnienia, kto się tam wychował i bez słów zrozumie, o co mi chodzi. Jednak moi przyjaciele też rozjechali się po świecie. I to był czas, kiedy zaczęłam się zastanawiać nad tym, jakie podjąć decyzje, czego chcę. Cały czas próbuję zrozumieć i przyjąć do wiadomości, że nie jestem tu na chwilę, nie jestem turystką, że to tu będę budować swoje życie. Najbardziej żałuję, że nie mogę częściej wpadać do mamy na herbatę. To chyba coś, co jest najtrudniejsze ogromne odległości. Z rzeczy bardziej zwyczajnych brakuje mi kamczatkowej wody z kranu, ma zupełnie inny smak i jest miękka, no i zapachu powietrza.

A czy tu jest coś, czego nie ma na Kamczatce, coś, co doceniasz?

Irina: Czuję, że tu dostałam sporo realnej pomocy od ludzi nie tylko w postaci wsparcia emocjonalnego. Gdy czegoś potrzebuję (np. pomocy przy przeprowadzce), zawsze zgłasza się wielu chętnych. Sądzę też, że to cudowne, że w Europie można jeździć pociągami. W Rosji nawet między najbliższymi miastami taka podróż trwa całą noc! (śmiech)