Marcin Janusz: Żywa kolorystyka jest dla mnie metaforą energii witalnej

Wywiad: Ola Koperda / Zdjęcia: Michał Lichtański

 

Kraków, dwie lokalizacje: Grzegórzki i Kazimierz. Odwiedzamy mieszkanie i pracownię Marcina Janusza artysty, który zajmuje się głównie malarstwem, rysunkiem i fotografią.

Skąd jesteś i od kiedy mieszkasz w Krakowie?

Marcin: Pochodzę z Podkarpacia, w Krakowie żyję już 12 lat. Chodziłem tu do liceum, a zanim trafiłem na Wydział Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych, studiowałem ratownictwo medyczne na UJ.

Jak to możliwe? Dlaczego wybrałeś coś tak odległego od sztuki?

Marcin: Rysować i malować lubiłem od małego. Dużo majsterkowałem, pracowałem w ogrodzie. Lubiłem też zwierzęta miałem psa, kota, duże akwarium z rybami, węża, a nawet kameleona. Pewnie dlatego poszedłem do liceum ogólnokształcącego do klasy biologiczno-chemicznej. Później wybrałem ratownictwo, jednak już na pierwszym roku wiedziałem, że chciałbym rozpocząć studia na Akademii Sztuk Pięknych. Dostałem się za drugim razem, ale ratownictwo też ukończyłem! Sądzę, że poprzednie studia miały wpływ na rozwój mojej twórczości i do dziś czerpię z nich inspiracje, co z pewnością widać chociażby w najnowszych pracach.

 

 

 

 

 

 

Swoją artystyczną ścieżkę zaczynałeś od przedstawiania form figuratywnych, później pojawił się abstrakcjonizm.

Marcin: Fakt, początkowo tworzyłem obrazy na podstawie istniejących już fotografii. Były to m.in. zdjęcia archiwalne, które (przetworzone na moich obrazach) opowiadały nową historię. Zdjęcia także wykonywałem sam, tworząc portrety przedstawiające zamaskowaną postać. W najnowszych pracach odnoszę się do wyobrażonych obrazów mikroskopowych tkanek, przemian metabolicznych oraz wydzielin ludzkiego organizmu. Wykorzystuję miniaturki, szkice cyfrowe, a przede wszystkim szkice wykonane na papierze, w których poszukuję form organicznych, a następnie przetwarzam je na płótnach. Żywa kolorystyka jest dla mnie metaforą energii witalnej. Eksperymentuję z materią, dzięki czemu uzyskuję w obrazach efekt przypominający różnego rodzaju wydzieliny, np. ślinę, żółć czy pot. W pracach stosuję też tłuczone naczynia, wosk, żywicę. Moja twórczość wykracza poza ramy obrazu. Tworzę również obiekty ze szkła lub innych materiałów, w które ingeruję farbą, kolorem.

Od paru miesięcy masz swoją pracownię na Kazimierzu, mieszkasz 2 przystanki dalej.

Marcin: Tak, pracownia to jeden pokój w mieszkaniu mojej znajomej artystki. Razem odgruzowaliśmy pomieszczenie, aby dało się tu funkcjonować w przyjemnych warunkach. Pracownia jest mała, ale mam to, czego potrzebuję: biurko, obrazy, nad którymi obecnie pracuję, i narzędzia. Wolę pracować poza domem. Staram się tu pojawiać z rana i pracować w ciągu dnia. Czasem zdarza mi się zostać do późna (np. kiedy używam żywicy), aby dokończyć pewne etapy pracy, które nie mogą poczekać do rana.

 

 

 

 

 

 

Przenosimy się do twojego mieszkania. Opowiedz, co tu masz.

Marcin: Mieszkam tu od 2014 roku. Początkowo w pokoju były tylko łóżko i moja pracownia składowisko przeróżnych przedmiotów. Wolny czas spędzałem głównie w kuchni. Teraz mam tu trochę mebli vintage, stolik z targu staroci z Lublina, fotele po babci, akwarium z domu rodzinnego, w którym żyje mój trzynastoletni wąż. Sporo roślin i trochę bibelotów, pamiątek z podróży, m.in. lalki teatru cieni z Indonezji. Jest też wazon, który dostałem od sąsiadki, maryjka ze Świebodzina. Po babci mam zegar, ceramikę i kryształy prowadziła sklepik i ostało się sporo szkła. Część została przeze mnie potłuczona i wykorzystana w pracach. Ścianę za łóżkiem wyłożyłem boazerią, żeby było przytulniej. Na pozostałych ścianach wiszą moje obrazy, oprócz nich mam również zdjęcie Przemka Branasa z ananasem na głowie. Nad drzwiami jest też głowa jelonka, znaleziona przypadkiem w piwnicy. Wiem, że może się to nie podobać wielu osobom. Sam nie jem mięsa i dobro zwierząt leży mi na sercu, dlatego nie mogłem go ani wyrzucić, ani zostawić w miejscu, w którym kurzył się przez wiele lat.