Martyna & Tomek: To, jak żyjemy teraz, to zasługa tego, że się spotkaliśmy

Wywiad: Ola Koperda / Zdjęcia: Kasia Ładczuk

 

„To, jak żyjemy teraz, to zasługa tego, że się spotkaliśmy. Wcześniej oboje prowadziliśmy nieco koczowniczy tryb życia. Wraz ze związkiem pojawiła się przestrzeń do zatrzymania się” mówią zgodnie Martyna i Tomek Matuszczakowie. Martyna, z wykształcenia architektka, od jakiegoś czasu zajmuje się scenografią na planach filmowych. Tomek jest reżyserem. Oboje przyznają, że mają skłonności do pracoholizmu, jednak od narodzin córek wspólnie angażują się w ich wychowanie. Odwiedzamy ich w mieszkaniu na warszawskiej Saskiej Kępie. Okna wychodzą na 3 strony świata oraz na przepływającą za drogą Wisłę. Mieszkanie ma 72 m2 składają się na nie kuchnia, salon, sypialnia, pokój Helenki i Krysi oraz łazienka. W środku dużo mebli z drugiej ręki i dodatków handmade

Skąd pochodzicie, jak trafiliście do Warszawy i co było po drodze?

Martyna: Ja urodziłam się na Pomorzu. Dzieciństwo spędziłam w przydomowym ogrodzie i garażu, bo od małego uwielbiam majsterkować. Lubiłam też rysować. Wybór architektury nie był oczywisty, miałam dużo pomysłów. Jedno wiedziałam na pewno chciałam projektować, lepić, składać, wymyślać. Studiowałam w Gdańsku. W Warszawie mieszkam od 10 lat, a trafiłam tu dość przypadkowo. Moja koleżanka swoją pierwszą pracę znalazła właśnie w stolicy, a ponieważ wcześniej umówiłyśmy się, że wyjedziemy z Trójmiasta razem, nie namyślając się długo, podjęłam decyzję i parę dni później dołączyłam do niej, do naszego wynajętego na Piaskach mieszkania. W pierwszej kolejności kupiłam tygodniowy bilet na tramwaj. Jeździłam i tak zwiedzałam Warszawę. Do dziś lubię spacerować, szwendać się i podziwiać świat. Pracę znalazłam stosunkowo szybko i tak zaczęła się moja przygoda z Warszawą.

Tomek: Ja jestem z Bydgoszczy, wychowałem się w domu, gdzie tata był malarzem, a mama psychologiem. Wybór szkoły filmowej był instynktowny, kiedy się na to zdecydowałem, dowiedziałem się, że ojciec też niegdyś miał takie plany. Jednak był też czas, gdy myślałem, że będę projektował gry komputerowe. Bardzo chciałem mieć wtedy komputer. „Na komputer” chodziłem do sąsiadów, kuzyna komputery były wszędzie, tylko nie u mnie w domu. Chodziłem nawet do klasy informatycznej. Jednak szybko okazało się, że droga do projektowania gier jest długa (śmiech). Całe szczęście koleżanka mojej mamy miała dodatkową wejściówkę do DKF-u. Nikt nie mógł tam chodzić co tydzień ja zawsze dawałem radę. Stało się to moim zwyczajem, a moje kompetencje, jeśli chodzi o widza, znacznie wzrosły. Studiowałem w Łodzi. Po trzecim roku (nie wiedzieć czemu) poczułem, że mogę zrobić wiele, wcale nie kończąc studiów. Zacząłem asystować przy filmach i wyjechałem do Warszawy, po paru tygodniach okazało się, że nie jest tak różowo (śmiech). Rzeczywistość zweryfikowała mój pomysł wróciłem na studia.

 

 

 

 

 

 

Jak wyglądały wasze prace, zanim urodziły się dziewczynki?

Martyna: Przez parę lat pracowałam w biurze architektonicznym, projektowaliśmy duże obiekty, m.in. szpitale. Miałam bardzo fajną pracę, dobry zespół, dużo obowiązków i wyzwania, które uwielbiałam. Spędzałam w biurze całe dnie, czasem noce, ale czułam, że się spełniam. Projektuję, rysuję, a to coś potem powstaje i działa. Kiedy wróciłam do pracy po urodzeniu Helenki, nie byłam w stanie tak bardzo się angażować. Musiałam czasem wracać do domu, choć wcześniej tylko w nim spałam i brałam prysznic. Nie potrafiłam pogodzić się z tym, że nie dostaję już tak odpowiedzialnych zadań. Zdecydowałam się założyć swoją firmę i tak zaczęłam projektować wnętrza. 

Tomek: Ja w zawód wchodziłem z myślą, że ciężko się w nim utrzymać. Kiedy po studiach ponownie pojawiłem się w Warszawie, trafiłem do branży reklamowej, gdzie udało mi się szybko rozpocząć pracę jako samodzielny reżyser. Przed pierwszą reklamą byłem bardzo przejęty, ogoliłem się, co nadało mi wygląd nastolatka. Wszyscy pytali: „gdzie jest reżyser?”. Od tamtej pory nie popełniam tego błędu (śmiech).

Niedawno w życiu zawodowym każdego z was nastąpiła duża zmiana. Pracujecie sporo, ale udaje wam się to łączyć z wychowaniem córek.

Tomek: Fakt, jakoś tak się stało, że w podobnym czasie u mnie i Martyny pojawiły się nowe możliwości. Ja od roku pracuję przy formach fabularnych, co od początku było moim marzeniem. Kiedyś myślałem, że pracując, wyrażam głównie siebie. Teraz wiem, że podporządkowanie się czemuś, co jest większe niż ja, jest ważne. Lubię pracować w zespole, którego członkowie mają wspólny cel. 

Martyna, a ty zajęłaś się scenografią. Jak do tego doszło?

Martyna: Parę lat temu poznałam bardzo fajną scenografkę, która zaprosiła mnie do zrobienia razem projektu dla Teatru Telewizji. To była wspaniała przygoda! Chciałam jeszcze! Udało się. Co jakiś czas robimy coś wspólnie i zawsze jest fajnie. Po prostu lubię to robić. Lubię kontakt z ludźmi, poczucie wspólnoty, które daje praca na planie. Przyłapałaś mnie właśnie w przerwie między zdjęciami, obecnie pełnię funkcję scenografa planowego przy filmie fabularnym. To trochę praca fizyczna, trzeba czasem poprzestawiać meble, pomalować ścianę, jednym słowem: zadziałać. Lubię tę adrenalinę. 

 

 

 

 

 

Od początku sprawiedliwie dzieliliście się obowiązkami w domu.

Tomek: Oboje lubimy pracować i praca daje nam satysfakcję. Jednak kiedy pojawiła się Helenka, musieliśmy skupić się na tym, co tu i teraz, i na tym, co ważne. Na planie pracuję po 12 godzin dziennie, często wiąże się to z długimi wyjazdami. Wtedy Martyna bierze wszystko na swoją głowę, a gdy ona zaczyna pracę na planie, to ja przejmuję kontrolę w domu.

Martyna: Praca zawsze była dla mnie ważną częścią życia. Praca musi być pasją, nie umiem robić czegoś, czego nie lubię nie wychodzi mi wtedy. Jak pracuję, to na całego. Kiedy pojawiły się dzieci, zadawałam sobie pytanie, czy mam prawo tyle pracować. Czułam wewnętrzny konflikt. Nie do końca umiałam sobie z tym poradzić. To był długi proces i chyba nadal nie do końca pogodziłam się z tym, że nie mogę pracować tyle, ile chcę. Na szczęście Tomek to wszystko rozumie. To nasze dzieci, wychowujemy je razem, kochamy najbardziej na świecie. Może mają trochę zwariowanych rodziców, ale na pewno nie ma w domu nudy.

A jak się poznaliście? 

Martyna: Na plaży w Sopocie. Tomek robił film w Trójmieście, moja koleżanka ze studiów pracowała w jego ekipie. Spotkaliśmy się pewnego wieczoru i przegadaliśmy pół nocy. Zaciekawiło mnie to, co robi i jak bardzo jest zaangażowany w swój projekt. Tomek namówił mnie, żebym zagrała epizodyczną rolę dziewczyny, która pluje pestkami wiśni pod sklepem. Były wakacje, zawsze lubiłam przygody, pomyślałam czemu nie.

Tomek: Miałaś też jedną kwestię.

Pamiętasz ją?

Martyna: Pewnie: „Taka suka z mojej klasy. Nienawidzę jej” (śmiech).

Tomek: Po zdjęciach wyjechałem z Sopotu. Mieliśmy kontakt, ale nie wydarzyło się nic więcej. Kiedy Martyna zamieszkała w Warszawie, wszystko potoczyło się szybko.

 

 

 

 

A jak trafiliście do tego mieszkania?

Tomek: Poprzednie mieszkanie przygotowaliśmy z myślą o życiu bez dzieci. Nieco się to na nas zemściło (śmiech). Mieszkanie miało 46 m2 i 3 pokoje. Na samym początku wyburzyliśmy wszystkie ściany. Kiedy zaczęliśmy tam żyć we czwórkę, bywało trudno!

Martyna: Tomek śmieje się, że ciągnie mnie do wody. W Warszawie nie umiem mieszkać inaczej niż przy Wiśle. Nasze stare mieszkanie było po drugiej stronie rzeki, też w pierwszej linii zabudowy. Tu jesteśmy 5 lat. Szukaliśmy większego lokum, to był okres, kiedy bardzo trudno było znaleźć na rynku mieszkanie na wynajem. Założyłam sobie, że mieszkanie musi być maksymalnie pół godziny drogi pieszo od Pałacu Kultury. Na mapie cyrklem zakreśliłam koło i tak szukaliśmy. Mieliśmy też bardzo ograniczony budżet, co mocno definiowało nasze możliwości.

Tomek: Wynajęliśmy swoje poprzednie, mniejsze mieszkanie, a sami wynajmujemy to. Szukaliśmy go 3 miesiące i w końcu się udało. Wcześniej było tu biuro. Kuchnia i łazienka są takie, jak je zastaliśmy. 

A co zmieniliście?

Tomek: Nie mieliśmy zbyt wielkich możliwości finansowych. Ze starego mieszkania zabraliśmy stół, obraz mojego taty i kaktusa, który przyjechał z Martyną z Sopotu. 

Martyna: Zapakowałam go wtedy w kołdrę i przewiozłam na przednim siedzeniu auta. Te kaktusy, które mamy teraz w domu, wyrosły właśnie z niego. Krzesła są z mojego domu rodzinnego. Na Olx za 1500 złotych znalazłam cały zestaw mebli szafę, regał, 2 komody, biurko, krzesła. Niestety meble były do odebrania w Łodzi. W pomoc zaangażowałam koleżankę, której tata przywiózł nam meble, a ona w rozliczeniu dostała połowę kompletu. Lubię kleić, lepić, naprawiać. Dużo rzeczy w domu robię sama, eksperymentuję. Nie ma wieszaka na ubrania? Wystarczy deska, farbki, 4 gałki do szafek i mamy wieszak.