Mirella von Chrupek: Egzotyczny świat potrafię wyczarować sobie w głowie.

Wywiad: Ola Koperda / Zdjęcia: Kachna Baraniewicz

 

Mirellą von Chrupek spotykamy się w grudniu, w przeddzień jej urodzin w mieszkaniu na Mokotowie. Wnętrze wypełnione jest wieloma przedmiotami: kolorowymi, papierowymi kwiatami, starymi zabawkami, na biurku leży różowa słuchawka tarczowego telefonu i wizytówki. Pomimo mnogości rzeczy wszystko stoi równo, na swoim miejscu. Na stole rozłożone są makiety warszawskich kamieniczek, które Mirella tworzy właśnie na jedną z witryn sklepowych.

Gdzie się wychowałaś?

Mirella: Na jednym z łódzkich blokowisk, Widzewie. W Łodzi też studiowałam, mimo że miałam do wyboru Wrocław. W pewnym momencie przyszedł czas na zmiany i przeniosłam się do Warszawy. Żyję tu już od prawie 15 lat.  „Nie miałem serca do Warszawy, gdy opuszczałem miasto Łodź” te słowa Tuwima mogłabym spokojnie napisać ja. Nie zamieszkałam w tym mieście, bo wydawało mi się jakieś szczególne, ale dlatego, że mieszkało tu wielu moich przyjaciół i znajomych. Szybko nauczyłam się lubić Warszawę na swój własny sposób. Zaczęłam ją doceniać, chodząc śladami Skamandrytów, poznawać ją przez pryzmat lat 20. i 30., teatrzyków rewiowych, zgłębiać jej architekturę i doceniać jej trudną historię. Lubię Warszawę ze starych polskich filmów. Frajdę sprawia mi rozkminianie miejsc i tego, jak one teraz wyglądają. Warszawa jest moim domem, ale to tę industrialną Łódź nosić będę zawsze gdzieś głęboko, głęboko w sercu.

 

 

 

 

 

 

 

Od kiedy mieszkasz w tym miejscu?

Mirella: Od 2 lat. Wcześniej mieszkałam w starej kamienicy Wedla. Obecnego mieszkania szukałam długo. Dziewczyna, która mieszkała tu ze swoim mężem, przeniosła się piętro niżej. Gdy tu weszłam i zobaczyłam boazerię na ścianach w przedpokoju i kuchni, poczułam, że to jest to. Czuję się tu jak w dziupli. Polubiłam też Mokotów. Blisko domu mam wszystko, czego potrzebuję. Jest tu sklep spożywczy, szewc, sklep z papierem ściernym, lumpeksy, piekarnia, w której pani wie, jaką bułkę lubię. Mieszka tu też sporo moich znajomych.

Studiowałaś anglistykę, jak to się stało, że zaczęłaś zajmować się fotografią i kolekcjonowaniem?

Mirella: Na początku 2000 roku zaczęłam robić sporo zdjęć i autoportretów. Wtedy też wykreowałam swoje alter ego, Mirellę von Chrupek. Od tego się zaczęło. Założyłam swoją stronę internetową, zaczęłam tworzyć miniświatki, które stały się zaczątkiem moich kolejnych projektów, chociażby Gablotki.

Skoro nawiązałaś do Gablotki z 2014 roku, opowiedz o tym projekcie.

Mirella: W tamtym okresie prawie codziennie przechodziłam ulicą Marszałkowską, przy której znajdował się zakład szewski. Były tam 2 gabloty, w których mistrz wystawiał swoje buty. Gabloty reklamowe to coś, co coraz rzadziej widujemy na naszych ulicach. Pewnego dnia zobaczyłam, że są puste. Okazało się, że szewc, pan Jan Wielądek, zlikwidował zakład i przeszedł na emeryturę. Wtedy pomyślałam, że fajnie byłoby reaktywować gablotki, zrobić w nich coś miłego dla oka. Wynajęłam jedną z nich od wspólnoty średnio co 2 miesiące starałam się wyczarować w niej nową aranżację. To była moja minigaleria, gdzie mogłam pokazywać, co tylko mi się spodobało. Założenie było takie, że każda z odsłon Gablotki miała być kolorowa, niezobowiązująca i tania w produkcji, a wspólnym mianownikiem był mały, stworzony na potrzeby tego projektu bohater. Pragnęłam podarować ludziom odrobinę zachwytu, bez zbędnych pytań, po co i dlaczego. Mam nadzieję, że mi się udało.

Gablotka miała 13 odsłon, choć nie planowałaś ich tak wiele.

Mirella: To prawda. Miałam prowadzić ją tylko 3 miesiące, a skończyło się na 3 latach. Idea małej ulicznej galerii bardzo spodobała się warszawiakom. Okazało się, że ludzie o nią dbają myją szybkę, gdy jest brudna, zdzierają naklejki, zostawiają mi liściki i bukieciki kwiatów. No i czekają na kolejne jej odsłony. Kiedy projekt Gablotka się zakończył, razem z Sylwią Chutnik wydałyśmy książkę z przygodami bohaterów, którzy zamieszkiwali tę galerię. Główną bohaterką naszej książki Dino Bambino jest różowa dinozaurka, która gubi się w wielkim mieście i pomagają jej gablotkowi bohaterowie: Disco Bat, Yeti O’rety, Ptaszki, Bulinka ze szczurkiem, Pudelek Numerek i inni. Gorąco polecam książkę jako radosne zakończenie tego wdzięcznego projektu.

Zajmujesz się też projektowaniem witryn sklepowych, to takie przedłużenie Gablotki?

Mirella: Pewnie tak, tylko w nieco większej formie. Duch gablotki nie ginie. Ostatnio stworzyłam instalację do Muzeum Etnograficznego, która również może być czymś na kształt miniświatów zamkniętych w niewielkiej przestrzeni.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pracujesz w domu. Jak wygląda twój dzień?

Mirella: Jeden z moich pokoi to pracownia, mam tu biurko i to tu tworzę wszystkie instalacje. Wstaję wcześnie, około 6, bo najlepiej pracuje mi się z rana. Jest wtedy spokój i inna energia. Mam zasadę, że muszę się ubrać i wymalować rzęsy, nie umiem zasiadać do pracy w szlafroku, wymemłana. To, co mam zrobić danego dnia, zapisuję na karteczkach. Wszystko mam ładnie chronologicznie poukładane. Kiedy pracuję nad nowym projektem, przebywam głównie tu, mało wychodzę.

Co masz wypisane na karteczce na dziś?

Mirella: Muszę wykonać podest na zimową witrynę jednego ze sklepów, zrobić koronę z pomponów i obrobić trochę zdjęć.

Twoje mieszkanie wypełnione jest  mnóstwem drobiazgów i przedmiotów, które kolekcjonujesz.

Mirella: Kiedyś było mi bardzo ciężko rozstawać się z przedmiotami, więcej ich też znosiłam do domu. Teraz jestem bardziej selektywna, zbieram przedmioty, zabawki, które mogą przydać mi się do jakiegoś projektu. Staram się nie przywiązywać do rzeczy, ale lubię na nie patrzeć (śmiech). Coraz rzadziej kolekcjonuję z poczucia sentymentu, choć wciąż zdarza mi się przytulić do serca coś, co miło mi się kojarzy. Tak jak to miało ostatnio miejsce z lusterkiem stokrotką, które swojego czasu było w większości polskich domów. Darzę też dużą sympatią wymyślonych przeze mnie bohaterów: Dino Bambino, którą można zaadoptować u mnie w sklepiku, Disco Bata… Ech, długo by tu wymieniać.

Twoje cele na niedaleką przyszłość?

Mirella: Ostatnio dużo pracowałam. Jestem zmęczona i zaganiana. W Warszawie życie płynie szybko. Ulice przemierzam obładowana po pachy, zawsze się gdzieś spieszę. Nie podoba mi się taki stan. Zapewne stąd moja wewnętrzna potrzeba wyjazdu gdzieś na parę tygodni, by móc się oderwać, ot tak sobie pomieszkać i popracować nad jakimś projektem w innym mieście. Zmienić na trochę otoczenie, zwolnić. Sympatią darzę Wrocław czy choćby Kraków. Nigdy jakoś nie miałam ciągot, by wyjechać daleko na dłużej, bo odległy, egzotyczny świat zawsze potrafiłam wyczarować sobie w głowie.