Agata Matlak-Lutyk:
Zaczynam uczyć się czerpać przyjemność z tego, że coś jest tylko po to, żeby dodawało przestrzeni charakteru
Dizajn między kulturami – projektowanie mody łączącej odmienne tradycje – to temat kolejnego spotkania Dizajn na fali w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha. 20 listopada Dominik Lisik porozmawia z gośćmi, w tym z Agatą Matlak-Lutyk, współtwórczynią marki Balagan, która w październiku obchodziła swoje 10. urodziny. Balagan powstał między dwoma miastami, gdzie mieszkają założycielki brandu – Warszawą i Tel Awiwem, by czerpać ze stylu i kultury obu tych miejsc, łącząc tradycję warszawskiego rzemiosła z nonszalanckim stylem telawiwskich ulic. Pierwszym produktem, który trafił do sprzedaży, były ręcznie szyte, miękkie baleriny Opera.
Balagan tworzysz z przyjaciółką Hanią Ferenc-Hilsden, razem studiowałyście. Pomysł na markę powstał po tym, jak trafiłaś na kurs projektowania butów.
Obie studiowałyśmy wzornictwo na ASP w Warszawie, poznałyśmy się w Atelier Foksal, podczas przygotowań do egzaminów wstępnych. Pomysł na Balagan pojawił się już po studiach. Z kilkoma znajomymi zapisałam się na weekendowy kurs szycia i projektowania butów. Wzornictwo to bardzo szeroki temat. Każdy, kto je kończy, musi znaleźć swoją ścieżkę. Każdy coś czuje bardziej, czy to grafikę, czy zaawansowany high-tech, czy meble. Przewrotnie ta mnogość wyboru i możliwości bywa sporym obciążeniem. Trudno zdecydować się na jedną rzecz, z czegoś zrezygnować, określić się. Absolwenci lądują w różnych miejscach. Z Hanią oprócz studenckich projektów, zarobkowo podejmowałyśmy się wielu prac związanych z grafiką. Muszę przyznać, że przez jakiś czas byłam na studiach zagubiona. Robiłam różne rzeczy, w niektórych czułam się lepiej, w niektórych gorzej, ale nie czułam, że mam coś „swojego”. Dopiero kiedy ukończyłam ten kurs, totalnie złapałam bakcyla. Mimo że to były tylko dwa dni nauki.
Od początku pracowałyście z Hanią głównie na odległość, z dwóch miast mających zupełnie inny charakter. Jak to wpływało na wasze projekty?
Już na początku planowania marki Hania przeprowadziła się do Tel Awiwu i przez wszystkie lata działałyśmy pomiędzy dwoma krajami. To, co widziałyśmy na ulicach tam, było zupełnie inne od tego, co znałyśmy z Polski. Ja sama, jeżdżąc tam, zupełnie inaczej się ubierałam. Mam wrażenie, że w Warszawie ubieramy się dużo bardziej elegancko i precyzyjnie, a to, co wpłynęło na naszą markę, to balansowanie między tym, co znamy a nonszalancją widzianą na ulicach Tel Awiwu.
Ty i Hania zaprojektowałyście pierwsze modele butów. A jak jest dzisiaj, czy nadal projektujecie?
We dwie zaprojektowałyśmy pierwszą kolekcję i do dziś jesteśmy głównymi projektantkami. Model, który zaprojektowałyśmy jako pierwszy – Opera, jest z nami do dzisiaj i nadal jest bestsellerem. Teraz mamy jednak cały zespół zajmujący się projektowaniem. Minęło 10 lat, więc rośnie skala i częstotliwość powstawania kolekcji. Każdą tworzymy mniej więcej z rocznym wyprzedzeniem. Zazwyczaj spędzamy cały tydzień na myśleniu o kolejnych wzorach. Powstają zalążki projektów, które później są doprecyzowane. To nadal obszar, w którym czujemy się najmocniejsze. Zazwyczaj na każdy sezon powstaje 20–30 nowych wzorów, ale już na wstępie kilka kasujemy, bo wchodzi coś, co nie weszło w poprzednim sezonie, coś jest zbyt podobne do istniejącego już modelu, coś nie wyjdzie na etapie prototypowania, nie dojdzie jakiś komponent, co powoduje opóźnienia. Staramy się projektować tak, żeby jak najwięcej modeli zostawało na kolejne sezony. Nie tylko ze względów sprzedażowych, ale też ideowych. Żeby nie była to szybka rotacja i fast fashion.
Kiedy tworzyłyście pierwsze modele, myślałyście pewnie głównie o tym, czy same chciałybyście je nosić?
Początkowe założenie z powstawaniem brandu najczęściej takie jest, ale im dłużej jesteśmy na rynku, tym bardziej wydaje się mi ono naiwne. Nie da się projektować tylko pod swoje potrzeby. Oczywiście wszystko, co powstaje, przechodzi przez nasz „balaganowy” filtr. Dla mnie to jest coś, co dotyczy proporcji i smaku. Ale nie jest tak, że każdy model jest takim, który sama bym nosiła. Nie noszę obcasów, ale wiem, że nasze klientki je lubią. Każda kolekcja to połączenie tego, jakie potrzeby mają nasze klientki, czego brakuje na rynku i jakie są trendy. Staramy się, by w naszych projektach było jednak widoczne nasze DNA. Punktem wyjścia jest to, że każdy but musi być wygodny i miękki.
Pierwsza, malutka kolekcja na samym początku powstała z porywu serca. Patrząc z perspektywy czasu, widzę, że było wtedy bardzo duże ciśnienie, żeby to, co wyjdzie, było idealne, nie mogło być żadnej pomyłki. To może mieć pozytywne konsekwencje, bo to, co powstaje, jest super dopracowane, ale czasem i negatywne, bo może być wymęczone, może zająć zbyt dużo czasu i zasobów. Oczekiwania wobec jednej małej rzeczy są tak duże, a ostatecznie jest to tylko but czy torebka. Myślę, że dziś mamy większą wolność. Kiedy nie jesteśmy pewne, czy coś będzie dobrym trafem, możemy podjąć ryzyko, żeby to wypuścić nawet w bardzo małej skali i sprawdzić, jak zareagują nasze klientki. Kiedyś nie było nas na to ryzyko stać, nie tylko jeśli chodzi o zasoby finansowe, ale i emocjonalne.
Czy masz swój ulubiony model, którego używasz od dłuższego czasu?
Mój styl ewoluuje, ale jednym z takich modeli jest na pewno Tefer. Mokasyny ważące tyle, co piórko. Były wykonane w nowo poznanej przez nas wówczas technologii. Cholewa jest szyta do spodu i dzięki temu buty mogą się zrolować do formy tuby. Są super elastyczne. Biorę je na wszystkie wyjazdy. To zdecydowanie mój ulubieniec.
Macie niewiele sklepów stacjonarnych, ale, co dość nietypowe, od czasu do czasu pojawiacie się na krótki czas w różnych polskich miastach.
Kilka lat temu wymyśliłyśmy formułę Tour de Balagan. Koncept powstał, żeby być trochę bliżej naszych klientów. Dwa razy w roku jeździmy po największych miastach w Polsce, organizując kilkudniową sprzedaż sampli i końcówek kolekcji. Zależy nam, żeby każdy z naszych pracowników chociaż raz w roku pojechał na to wydarzenie, by każdy miał bezpośredni kontakt z produktem i z klientem. Jeździmy w różne miejsca, większe miasta w Polsce i sprawdzamy, gdzie jest największe zainteresowanie, gdzie klientki namawiają nas, żebyśmy otworzyły swój butik. Rzadko decydujemy się na formułę sklepów długokontraktowych. Chyba że coś się super sprawdzi. W Warszawie mamy nasz flagowy sklep przy Mysiej 3 i to jest lokalizacja, co do której nie mamy na tym etapie wątpliwości. Kiedy otwieramy nowe miejsce, robimy to w systemie pop-upów. Jeśli nie działa, to bez żalu z tego wychodzimy.
Spotykamy się na warszawskim Mokotowie. Od kiedy tu mieszkasz?
Ja sama wychowałam się pod Warszawą, ale wcześniej życie moich rodziców było związane właśnie z Mokotowem. Tata mieszkał przy Łazienkach, mama dwa lata życia spędziła w kamienicy naprzeciwko tej, w której wynajmuję dziś mieszkanie. I ja, i moja córka urodziłyśmy się w pobliskim szpitalu. Czuję się w tej dzielnicy bardzo dobrze, jak w małym miasteczku. Nieopodal mamy biuro, co pozwala mi na co dzień nie używać auta.
Jak mówisz to wynajmowana przestrzeń. Jak wyglądała kiedy tu trafiłaś i jak ją oswoiłaś?
Zanim się tu wprowadziłam, mieszkanie było w kiepskim stanie. Ostatni remont był przeprowadzony prawdopodobnie w latach 50. W ramach preferencyjnych stawek wyremontowaliśmy je z pomocą znajomych. Bardzo lubię tę przestrzeń, mimo że nie wszystko jest do końca „moje”, dopracowane i idealne. Jest ujarzmiona, przez ostatnie osiem lat o nią dbam, wyposażam tak, żeby było miło. Gdybym miała określić charakter tego miejsca, powiedziałabym, że jest to mikstura intencjonalności i przypadkowości. Przez długi czas uważałam, że przedmioty powinny być przede wszystkim praktyczne, że coś musi spełniać swoją funkcję, a estetyka to drugorzędna sprawa. Ostatnio trochę się to zmienia, zaczynam uczyć się czerpać przyjemność z tego, że coś jest tylko po to, żeby dodawało przestrzeni charakteru. Pozwalam sobie na intencjonalne ingerowanie w przestrzeń, dorzucenie czegoś, co mogłoby wydawać się zbędne, jak na przykład lampeczka czy fajny dywan. Przyjemność, zabawa, ryzyko w projektowaniu, urządzaniu wnętrz. Musiałam się tego nauczyć. Mam wrażenie, że tak, jak zmieniło się podejście moje i Hani do produktów, które sprzedajemy, tak jest i z tym, co mnie otacza. Kiedyś wszystko musiało być bardziej minimalistyczne, zachowawcze. Dziś się tak nie spinam. Jakiś czas temu kupiłam intensywnie zielony fotel, nad którym zastanawiałam się pół roku. W końcu zrozumiałam, że nie mogę tego traktować śmiertelnie poważnie. To tylko przedmiot.
Co trafiło tu ostatnio?
Regał, który sama złożyłam. W sieciówce kupiłam drewniany system i zaplanowałam kącik czytelniczy dla mojej córki. Wcześniej był tu zestaw przypadkowych przedmiotów, książki się nie mieściły, był to po prostu kącik smutku! Nie jest to żadna fascynująca historia, ale zebrałam się, zamówiłam i złożyłam ten mebel, pomalowałam w kilka wieczorów z moją przyjaciółką i przez ostatnie dni za każdym razem, jak spoglądam w tę stronę, to jestem z tego dumna.