Agata Szydłowska:
Dizajn nie interesuje mnie jako przedmiot konsumpcyjny
To nasze kolejne odwiedzinowe spotkanie tworzone przy okazji cyklu „Dizajn na fali” organizowanego w krakowskim Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha. Tym razem jesteśmy w mieszkaniu Agaty Szydłowskiej – kuratorki i badaczki. Agata jest też autorką książek, m.in. Futerał. O urządzaniu mieszkań w PRL-u i Paryż domowym sposobem. Interesuje się interdyscyplinarnymi badaniami nad dizajnem, w szczególności splotami projektowania z polityką i życiem społecznym.
Gdzie dorastalaś?
Wychowałam się właściwie w dwóch miejscach. Do dziewiątego roku życia mieszkałam na rogu Marszałkowskiej i Hożej w Warszawie w bloku „plombie” z lat 60. Typowe budownictwo oszczędnościowe, czyli ślepa kuchnia, okienko-wydawka, długi przedpokój, dwa pokoje i łazienka. Nie miałam tam pokoju wyłącznie dla siebie. Któregoś roku rodzicom udało się jakimś cudem upolować w słynnym sklepie meblowym „Emilia” zestaw młodzieżowy Skaut w czerwono-sosnowej okleinie – biurko, półkotapczan, szafki i regały. Ale było też dużo ładnych rzeczy, które w latach 80. głównie mama pozyskiwała z czegoś, co wówczas nazywało się „zrzutami”. To był rodzaj pomocy oferowanej Polakom przez prywatne osoby z Zachodu. Były to głównie ubrania, ale pojawiały się też i inne rzeczy. Tak trafiły do mnie wspaniałe dziecięce zasłony ze zwierzęcymi scenkami. Czegoś takiego nikt nie miał! Później zamieszkaliśmy w bloku na Gocławiu i tam już miałam swój pokój. Była to przestrzeń, którą jako coraz starsza osoba bardziej personalizowałam. Pojawiły się na przykład czerwone ściany, łóżko w metalowej ramie i japońska parasolka w roli lampy. No i oczywiście wciąż meble Skaut. Lata 90., więc totalny miszmasz.
Studiowałaś historię sztuki. Czy szybko wiedziałaś, że chcesz zajmować się właśnie dizajnem?
Raczej tak. Ludzie szli na ten kierunek z myślą o tym, że będą zajmować się na przykład barokiem czy renesansem, a ja szłam z myślą, że to będzie dizajn. Kiedy byłam jeszcze w liceum, trafiłam na czasopismo „2+3D”. Dzięki publikowanym tam tekstom zaczęłam ten świat dizajnu odkrywać. Zaczęłam widzieć sensy w takich elementach, które do tej pory były dla mnie transparentne, czyli na przykład w ogonkach liter albo w konkretnych formach przedmiotów. Zaczęło mnie fascynować to, co przedmioty mówią, co oznaczają. Zaczęłam rozumieć materialność. To zainspirowało mnie do tego, żeby wybrać historię sztuki. Choć ta historia sztuki bardzo mi nie pomogła w tym, żeby zdobyć narzędzia do zajmowania się dizajnem. Byłam dość zaskoczona, bo okazało się, że jest to obszar, którym nikt się tam nie zajmuje. I właściwie jest on trochę pogardzany jako coś przemysłowego, technicznego, powtarzalnego.
Jeszcze na studiach trafiłam do Muzeum Plakatu w Wilanowie. Najpierw na staż, a potem dostałam tam pracę. Siłą rzeczy to mnie na jakiś czas skierowało bardziej w stronę grafiki użytkowej niż produktu. Po jakimś czasie, nabrawszy trochę śmiałości, odezwałam się do „2+3D” z propozycją napisania artykułu. Dotyczył on japońskiej projektantki i dyrektorki artystycznej Nagi Nody, autorki zupełnie zwariowanych kampanii, bardzo przegiętych i bardzo kawaii, na granicy czegoś odrzucającego i przesłodzonego.
Przez kolejne lata zajmowałam się przede wszystkim grafiką. Z czasem zaczęłam szukać nowych wyzwań. Trafiłam do School of Form Uniwersytetu SWPS, gdzie pracowałam przez kilka lat, a w 2015 roku zrobiłam doktorat z etnologii i zaczęłam pracę na Wydziale Wzornictwa Warszawskiej ASP, gdzie jestem do dzisiaj. Te wszystkie doświadczenia zbliżyły mnie na powrót do produktu. Z czasem zaczęłam uczyć historii wzornictwa. Stworzyłam autorski program, choć często reaguję na to, co interesuje osoby studenckie, co jest im potrzebne i co mnie wydaje się ważne. A istotne są dla mnie kwestie związane ze społecznym, politycznym, ideowym funkcjonowaniem dizajnu, a niekoniecznie spacer przez epoki i dzieła.
Jaka definicja dizajnu jest ci najbliższa?
Bardzo mi się spodobało zdanie, które przeczytałam w eseju teoretyka dizajnu Camerona Tonkinwise’a. Napisał on, że w przeciwieństwie do sztuk wizualnych, jeśli chodzi o dizajn, to zadaje się pytanie nie o to, jakie coś jest, tylko o to, co to coś robi, co umożliwia, a co uniemożliwia. I to myślenie jest mi bliskie. Siedzimy na tych krzesłach i one raz, że definiują nam postawę ciała, czyli nas trochę formują, ale też umożliwiają wykonywanie czynności, które się w naszej kulturze właśnie na tej wysokości wykonuje. Umożliwiają nam jedzenie, ale i rozmowę. Siedzimy i one są czymś takim, co nas łączy. Mam więcej niż jedno krzesło, ale sama nie jestem w stanie używać wszystkich naraz, więc one są też po to, żeby się spotkać. One też skądś pochodzą, stworzyły jakąś zmianę w środowisku. Są ze sklejki. Ta sklejka jest z drewna, są elementy metalowe, jakieś chemikalia, farby. Za jakiś czas też coś z nimi będzie. One też działają w czasie.
Co pociąga cię estetycznie? Jakie przedmioty ty sama lubisz?
Jestem dość pragmatyczna, mam też dosyć dużo rzeczy, które trafiły do mnie różnymi drogami. Niekoniecznie jako wynik mojej decyzji konsumpcyjnej opartej na jakichś wyborach estetycznych. No i jak już coś tu trafi, to raczej zostaje, bo nie lubię wyrzucać, jeśli nie muszę. Kiedy wprowadzałam się do mojego mieszkania w bloku na Saskiej Kępie, a było to w 2009 roku, miałam ograniczony budżet, a mieszkanie wymagało generalnego remontu. Całe pieniądze poszły na to, żeby była jakaś łazienka, jakaś kuchnia, jakieś drzwi. Wszystko było robione tak, by było ekonomicznie, ale i w miarę estetycznie, i w miarę porządnie. Potrzebowałam stołu, więc kupiłam ten, przy którym siedzimy, za 200 zł na Allegro. Jest trochę rozklekotany, ale działa. Jest po prostu stołem. Gdybym dziś miała podjąć decyzję, jaki stół kupić, mając do dyspozycji trochę więcej niż 200 zł, to bym się kompletnie zagubiła w ofercie i to byłoby dla mnie strasznie trudne. Nie lubię podejmować decyzji projektowych. Trochę rzeczy, które kupiłam wówczas w 2009 roku, wtedy wydawało mi się fajnych, a teraz już nie do końca, ale wyrzucanie ich tylko dlatego, że się estetycznie zestarzały, wydaje mi się nieodpowiedzialne, a nie mam też czasu ani umiejętności pozwalających sprzedawać stare rzeczy.
Nie kupuję tak zwanego dizajnu. Nie kolekcjonuję. Zupełnie mnie to nie interesuje i nie mam takiej potrzeby. Rzeczy, które mam i które najbardziej lubię, to te, które skądś przywiozłam, albo od kogoś dostałam, przedmioty upolowane albo jeszcze z czasów dzieciństwa. Najważniejsze w przedmiotach są dla mnie wartości niematerialne. Mam tu na przykład mebelki miniaturki. Ostatnio przywiozłam je od mamy. Są jeszcze z dawnych lat, chyba były kupione w Cepelii. Uświadomiłam sobie, że te zabawki, które miałam jako mała dziewczynka, były niesamowicie skromne. Ustawiłam je na półce, bo łączą moje dzieciństwo z tym, czym się dziś zajmuję, czyli historią urządzania mieszkań w PRL-u. Niedaleko stoją wazony zrobione przez garncarkę Alicję Patanowską, które od niej dostałam, talerze wyklejone naklejkami z cygar, które kupiłam od znajomej Anny Orłowskiej, sprzedającej duński dizajn, emaliowany dzbanek pochodzący z domu pani Elżbiety Żochowskiej, projektantki magazynu „Ty i Ja”. Bardzo lubię te filiżanki, które kupiłam od znajomej po sześć złotych. Wszystko idealnie się składa: lubię tę znajomą, filiżanki są ładne i do tego za sześć złotych! Lubię takie historie. Jest i kotka zaprojektowana przez Mieczysława Naruszewicza wykonana w Bogucicach. Kupiłam ją tylko dlatego, że była uszkodzona. Ktoś na aukcji napisał, że ma chorą łapkę i zrobiło mi się strasznie przykro. Kupiłam, a po jakimś czasie zapisałam się na warsztaty kintsugi, które okazało się być super trudne, ale łapka jest cała. Mam też trochę pamiątek z Japonii, bo jestem wielką japanofilką.
Dość ważne są rzeczy, które wiszą na ścianach. Mam plakat przedstawiający wilka, który dostałam w prezencie od autorki Małgorzaty Gurowskiej. To taka rzecz, która jest odzwierciedleniem moich wartości, zainteresowań kwestiami zwierząt, przyrody, międzygatunkowości. Ręcznie zrobiona tabliczka z napisem „Wisła” stoi na lodówce – to praca Cecylii Malik związana z projektem Siostry Rzeki. Wylicytowałam ją w aukcji na rzecz osób uchodźczych przy granicy polsko-białoruskiej. Mam też trochę rzeczy, które przypominają mi dom babci i które dała mi mama. Są wśród nich talerze i dzbanek ze Spółdzielni „Kamionka” w Łysej Górze, ale też zupełnie banalna i totalnie niepoprawna politycznie rzecz, czyli puszka, w której trzymam kawę. To wszystko uruchamia wspomnienia. Jest też zabawka króliczek, którego dostałam od babci, kiedy byłam bardzo mała. Kamizelkę zrobiła mama na szydełku.
Czy nadal od czasu do czasu trafia tu coś nowego?
Czasem coś kupuję, ale robię to niechętnie. Generalnie dizajn nie interesuje mnie jako przedmiot konsumpcyjny czy obiekt kolekcjonerski. Przynajmniej w skali mieszkaniowej. Czasami po prostu coś do mnie trafia. Na przykład fotel do pracy dali mi przyjaciele. Bardzo długo zastanawiałam się nad lampą. W końcu zdecydowałam się na słynną PH5 Poula Henningsena. Klasyk nad klasyki. Towarzyszyła temu refleksja, że istnieją projekty tak dobre, że właściwie nie potrzebujemy nic więcej wymyślać. To jest po prostu świetna lampa,
kropka. Kiedy jakiś czas temu przeglądałam stare magazyny o dizajnie, zdałam sobie sprawę, jak niemal wszystkie niegdysiejsze nowości źle się zestarzały. Były jakieś fajne projekty, które wówczas były hitami, zdobywały nagrody, pokazywano je na wystawach, jeździły po festiwalach. Starzeją się. Dzisiaj nikt już o nich nie pamięta. Zdałam sobie sprawę, że właściwie jeśli chodzi o podstawowe przedmioty, to w sumie potrzebujemy mało. Problem lampy nad stół rozwiązał Poul Henningsen w latach 50. XX wieku.
Z drugiej strony przez długi czas byłam przekonana, że klasyczna kawiarka Bialetti stworzona w 1933 roku przez Luigiego Di Ponti, też jest takim idealnym ostatecznym produktem. I że właściwie już nie ma sensu szukać innych rozwiązań, bo problem kawiarki został rozwiązany. Ale potem Czesława Frejlich pokazała mi tę kawiarkę. To projekt Richarda Sappera dla firmy Alessi z 1979 roku, który wcześniej wydawał mi się postmodernistycznym estetycznym wybrykiem, a okazuje się, że projektant rozwiązał problemy, które były w produktach Bialetti: nieszczelny i trudny w obsłudze gwint oraz dziubek, z którego kapie kawa. Zdarzają mi się także produktowe guilty pleasures, jak na przykład termos marki Stelton zaprojektowany przez Erika Magnussena w 1970 roku, który doprowadził do tego, że zaczęłam nadużywać kawy! Jednak bardziej interesuje mnie albo historia przedmiotów, albo ich funkcjonalność, mniej styl. Nie muszę też mieć wszystkiego. Cała rozkosz zajmowania się historią wzornictwa polega na tym, że obcuje się z różnymi bardzo ciekawymi rzeczami, ale nie trzeba ich mieć. I to jest ekstra.
Spotkanie z Agatą oraz Danielem Stoińskim prowadzone przez Dominika Lisika odbędzie się w czwartek 20 czerwca 2024 roku o godzinie 18.00 w sali audiowizualnej w głównym budynku Muzeum Manggha.