Agata Twardowska:
To mieszkanie bez kompromisów
Warszawa, Stara Ochota i typowa dla tej części dzielnicy modernistyczna kamienica, wzniesiona w latach 1928–1929 nieopodal placu Narutowicza. Zaglądamy do jednego z mieszkań – 90m2 jest tu sprawiedliwie podzielone między sypialnię, salon, jadalnię, kuchnię i pokój dziecięcy, zostaje też jeszcze trochę miejsca na łazienkę i przedpokój. Od roku mieszka tu Agata Twardowska z mężem Tomkiem i córką. Jest to bardzo przytulna przestrzeń: ciepła nadają jej naturalne materiały – różnego rodzaju drewno i kamień oraz dobrane tapety i boazerie. Dopełnienie stanowią klasyczne w formie meble, sprawdzone modele lamp i sporadycznie rozmieszczone, przemyślane dodatki, dające mieszkaniu ponadczasowy urok.
Gdzie mieszkaliście wcześniej?
Tuż obok – nasze wcześniejsze mieszkanie jest po drugiej stronie ulicy! Im dłużej tam mieszkaliśmy i im starsza była nasza córka, tym bardziej czuliśmy, że w dotychczasowym mieszkaniu brakuje przestrzeni. Moim marzeniem od zawsze było mieszkanie w przedwojennej kamienicy, najchętniej bez konieczności opuszczania Starej Ochoty. Kiedy zaczęła się pandemia, zaczęłam intensywnie szukać, skontaktowałam się z agentem nieruchomości, specjalizującym się w mieszkaniach w kamienicach i, co zaskakujące, błyskawicznie udało mu się znaleźć mieszkanie w sam raz dla nas, a co jeszcze bardziej zaskakujące, tuż obok dotychczasowego. Prawdę mówiąc, zawsze intrygowała mnie ta kamienica: czytałam, że budynek spłonął podczas II wojny światowej, potem przeszedł kilka remontów i odświeżeń, aż w ostatnich latach spółdzielnia uznała, że dotychczasowe zabiegi sprawiły, że budynek wytracił artystyczny walor. W 2018 roku spółdzielni udało się rozpocząć żmudną drogę ku przywróceniu przedwojennej świetności kamienicy i do wybuchu pandemii odtworzono pierwotną kolorystykę, wyremontowano klatki schodowe, naprawiono skorodowane balustrady balkonowe oraz odsłonięto i odrestaurowano charakterystyczną surową cegłę, widoczną w cokole i przestrzeniach między oknami.
Jak wyglądało wasze mieszkanie przed remontem?
Oboje z mężem mamy ogromny szacunek do historii i nie chcieliśmy ingerować w zastane artefakty, ale wnętrze było do generalnego remontu i niektórych elementów po prostu nie dało się uratować. Niestety musieliśmy wymienić mocno zniszczony parkiet, trzeba też było skuć stare tynki. Na szczęście udało się zachować i odnowić oryginalne okna skrzynkowe oraz skrzydłowe drzwi między salonem a jadalnią. Układ całego mieszkania w zasadzie też pozostał bez zmian, dzięki czemu udało się utrzymać mieszkanie w kamienicznym duchu.
Remont trwał długo – wprowadziliśmy się dopiero po dwóch latach. Stało się tak częściowo w efekcie pandemii i ogólnego zaburzenia łańcucha dostaw, znacznie mniejszej dostępności ekip remontowych (w końcu w pandemii wszyscy rzucili się do remontów!) i systematycznego drożenia materiałów. Jednak kluczowe było założenie: to miało być mieszkanie bez kompromisów, miało się w nim znaleźć wszystko, o czym od dawna marzyłam i nie zamierzałam się tam wprowadzać, dopóki wszystko nie będzie gotowe. Wiedziałam, że jeśli nie dokończymy remontu przed przeprowadzką, to pewnie nigdy tego nie zrobimy. Koniec końców, jakoś na przełomie maja i czerwca zeszłego roku, czekaliśmy jeszcze na drobne, wykończeniowe rzeczy, nie było kilku mebli, a mój mąż nie wytrzymał i obwieścił mi „nie wiem jak Ty, ale ja dziś śpię w nowym mieszkaniu”. I tak tu zamieszkaliśmy, choć ewidentnie mamy nieco inną definicję „gotowego” mieszkania.
Opowiedz o projekcie wnętrza. Zdecydowałaś się na pomoc projektantki.
Mieszkanie zaprojektowała Marta Chrapka z Colombe Design Studio, która jest znana z zamiłowania do historycznej architektury, a detale starych kamienic nie mają przed nią tajemnic. Głównym założeniem projektu było utrzymanie charakteru wnętrza tak, aby stanowiło płynne przedłużenie i nawiązanie do przedwojennej elewacji budynku i klatki schodowej. Pamiętam, że chcąc sprawić profesjonalne wrażenie, z pełną powagą pytaliśmy, ile propozycji układu funkcjonalnego jest w cenie projektu, jednak w praktyce, kiedy powstała pierwsza propozycja, w zasadzie wszystko nam się podobało, a zmiany były tylko na poziomie detali i doboru materiałów. Śledziłam wcześniejsze realizacje Marty i bardzo mi się podobały rozwiązania, które stosuje, dlatego nie miałam problemu z zaufaniem jej i zawierzeniem jej wyborom. Bardzo się z tego cieszę, bo stworzyła przestrzeń, w której dobrze nam się żyje. Najbardziej zaskakującym pomysłem było wyniesienie pralki i suszarki do piwnicy. Łazienka w mieszkaniu jest dość mała, nie chcieliśmy też mieć pralki w kuchni, więc Marta odwołała się do jednej ze swoich wcześniejszych realizacji i zaproponowała, żebyśmy zrobili pralnię w piwnicy. Pomysł udało się zrealizować i jest to dla nas bardzo wygodne rozwiązanie.
W kuchni stanęła klasyczna zabudowa z ramiakami w ciepłym odcieniu bieli, połączona z naturalnym kamiennym blatem w jasnych odcieniach szarości. Zrezygnowaliśmy z górnych szafek – Marta postawiła na dekoracyjną boazerię i kamienną półkę. Większa część mebli została wykonana na wymiar według projektu Marty, na przykład stojący w jadalni kredens oklejony wzorzystą tapetą szwedzkiej marki Svenskt Tenn. Tapety pojawiają się jeszcze w paru miejscach w mieszkaniu i muszę przyznać, że pierwotnie nie miałam do nich przekonania, jednak nadają mieszkaniu ciepła. Ale nie tylko: sypialnia jest klasyczna i bardzo spokojna, głównie za sprawą łóżka z drewnianym wezgłowiem, inspirowanym japońskim minimalizmem oraz drewnianej boazerii na ścianach. I właśnie tapeta – florystyczny motyw angielskiej firmy Cole&Son, którym pokryte są panele zabudowanej szafy – dodaje pomieszczeniu trochę szaleństwa i potrzebnego kontrastu. Takie elementy znalazły się też w łazience: cały jej wystrój jest oszczędny, z bardzo klasyczną umywalką na jednej nodze, umieszczoną we wnęce między dwiema szafkami. Wizualne przełamanie stanowi tu przyciągająca wzrok, drobna, czarno-biała mozaika, nawiązująca do historycznej posadzki.
Opowiedz co nieco o poszczególnych przedmiotach.
W jadalni i salonie wiszą zasłony w odcieniu zgaszonego pomarańczu doskonale komponujące się z oliwkowym dywanem. Trochę obawiałam się ciemnych zasłon, alternatywą były jasne, kremowe, ale zaufałam Marcie i była to bardzo dobra decyzja. Ten kolor świetnie wypełnia wnętrze i koresponduje z drewnianymi elementami. Salon był dla nas bardzo ważny, w dużej mierze ze względu na męża. Tomek jest producentem telewizyjnym, a po godzinach – producentem muzycznym, więc w domu musiało znaleźć się miejsce, w którym będzie mógł wygodnie pracować. Padło na salon i właśnie w salonie stanęło jego dumne znalezisko – biurko przystosowane do instrumentów muzycznych. Tomek znalazł je na jakimś blogu o syntezatorach i zareklamował mi je jako jedyny dobrze wyglądający mebel studyjny. Okazało się, że produkuje je mała, rodzinna firma z Barcelony, skontaktowaliśmy się z nimi, przysłali nam próbkę polakierowanego drewna i… tak naprawdę wokół tej małej deseczki powstał salon, bo stolarka – ściana z wnęką, w której stoi biurko, regał i komoda na płyty – były projektowane pod kolor gotowego biurka. Jest to zresztą jedyny mebel w domu, który wyszukaliśmy sami, nie licząc starego fotela Chierowskiego w pokoju córki, który przywędrował ze starego mieszkania. Resztę, włącznie z dobranym do biurka krzesłem z duńskiego HAY, wybierała Marta.
Oświetlenie też było dla nas ważne; szczególnie zależało nam na tym, aby uniknąć wypełnienia całego wnętrza jednorodnym, mocnym światłem, tylko raczej stworzyć małe „sceny” miękkiego, ciepłego światła w poszczególnych pomieszczeniach. W salonie głównym źródłem światła jest jedwabna lampa marki Oi Soi Oi, a dodatkowe oświetlenie zapewnia stojąca lampa projektu Paavo Tynella z 1938 roku, w swojej współczesnej odsłonie produkcji Gubi. Nad jadalnym stołem wisi lampa zaprojektowana przez Clausa Bonderupa i Torstena Thorupa z 1968 roku z lustrzaną żarówką, a dopełnienie stanowią dwie stojące na kredensie lampki Flowerpot projektu Vernera Pantona i, dalej śladem duńskiego designu, duńska vintage lampka w kwiatowej obudowie, która znalazła swoje miejsce na parapecie.
Choć mieszkanie jest bardzo charakterystyczne, nie ma w nim nudy, to ilość bibelotów ograniczona jest do minimum. Pomijając płyty i książki, raczej nie jesteśmy zbieraczami i gdyby ktoś nas spytał czy lepiej jest mieć 15 modnych rzeczy, czy jedną – ponadczasową, odpowiedź byłaby oczywista. Dlatego akcesoriów – czy też, jeśli wolisz, bibelotów – jest raptem kilka. Są cztery wazony Malwiny Konopackiej, w tym dwa szczególne: pierwszy Malwina zrobiła specjalnie dla mnie, a drugi dostałam od niej na urodziny; są dwie figurki z Ćmielowa i obraz znakomitej malarki Magdaleny Karpińskiej, być może zalążek mojej małej kolekcji sztuki. Dodam, że przyjaźnię się z Malwiną oraz Magdą i było to dla mnie bardzo ważne, żeby prace moich przyjaciółek i uznanych artystek znalazły się w moim domu. Dla dodatkowego kontrastu i elementu szaleństwa, nad już kolorowym kredensem w jadalni wisi grafika Jana Bajtlika, którą zaproponowała nam Marta. Początkowo wahaliśmy się, czy ją zostawić, ale po tygodniu stwierdziliśmy, że to jest właśnie TEN akcent, dopełniający pokój (jak słynny dywan w filmie Big Lebowski).
Czym zajmujesz się zawodowo?
Jestem współwłaścicielką agencji kreatywnej albo albo, którą zarządzam od 13 lat. Specjalizujemy się w komunikacji digitalowej, realizujemy pełne działania w mediach społecznościowych, produkujemy kampanie i spoty. Wcześniej pracowałam w kilku agencjach PR-owych, ale od początku miałam swoją wizję na firmę: chciałam budować komunikację marek, mocno czerpiąc z kultury, sztuki i designu – słowem – zawsze wychodziłam z założenia, że komunikacja też musi mieć styl. Ma to też, mam nadzieję, odzwierciedlenie w miejscach, które wybieraliśmy na biura: były to piękne kamienice, z jednorazową przerwą na świetny loft w Serwarze.
Od zawsze mieszkasz w Warszawie?
Urodziłam się w Warszawie i czuję się mocno związana z tym miastem, a jednocześnie uważam je za bardzo trudne, pełne paradoksów. Bardzo trafnie opisuje to Grzegorz Piątek we wstępie do Och – ilustrowanego atlasu architektury Ochoty, pisząc, że to dzielnica, która kojarzy się z czymś „arcywarszawskim”, gdzie „warszawskość jest przekazywana z pokolenia na pokolenie”, a tymczasem została włączona do miasta nieco ponad 100 lat temu. Mam też w tym swój prywatny paradoks: urodziłam się i wychowałam się na Okęciu, które było częścią Dzielnicy Ochota tylko do 1994 roku, więc mimo że nie ruszałam się z miejsca, „wróciłam” na Ochotę dopiero kilkanaście lat później, kiedy zamieszkałam z Tomkiem.
Dzisiejsza Stara Ochota to dla nas wspaniałe miejsce: blisko mamy przyjaciół i miejsca, które lubimy. Jest to też idealna baza wypadowa, bo lubię spacerować z córką po mieście, pokazywać jej ciekawe miejsca i architekturę Warszawy. Często też chodzimy oglądać muzealne wystawy. Uważam to za swój wielki sukces, że takie spędzanie czasu stało się dla niej równie fajne, jak zabawa na placu zabaw. Jednym z naszych ulubionych miejsc jest Państwowe Muzeum Etnograficzne mieszczące się przy ul. Kredytowej 1. Moja córka w wieku 8 lat została oficjalną ambasadorką PME, co uważam za świetną sprawę. Jesteśmy na każdym wernisażu, zachęca do odwiedzin swoje koleżanki i kolegów, ostatnio też organizowała w „Etno” swoje urodziny.
Są jakieś miejsca czy wystawy, które polecasz teraz dla rodziców z dziećmi?
W pierwszej kolejności polecam wybrać się właśnie do PME na wystawę familijną „To tu, to tam” – jest to wystawa o podróżniczkach, podróżnikach i samym podróżowaniu. Niedawno byłyśmy też w Muzeum Azji i Pacyfiku (Solec 24) – jest tam ciekawa wystawa stała „Podróże na Wschód” oraz wystawa czasowa „Stworzone dźwiękiem. Muzyka i taniec w sztukach plastycznych Azji i Oceanii”. Warto też się wybrać do Muzeum Geologicznego (Rakowiecka 4) – rekonstrukcja polskiego dinozaura z pewnością zrobi wrażenie na dzieciach i ich opiekunach. Polecam wszystkim odwiedzanie z dziećmi muzeów i galerii sztuki, nawet jeśli nie ma tam wystaw dedykowanych dla dzieci – każde obcowanie z historią i sztuką rozwija oraz poszerza horyzonty.