Agnieszka i Filip:
Pokochaliśmy meble ze śmietników
Jesteśmy w Gdyni u Agnieszki Jeżyk-Bierla i Filipa Bierla. Razem z córką Marianką od roku mieszkają w byłym Domu Podoficerskim Funduszu Kwaterunku Wojskowego z 1928 roku zaprojektowanym przez Mariana Lalewicza.
Agnieszka ukończyła grafikę na gdańskiej ASP, od niedawna tatuuje. Razem z Filipem, którego pasją jest gotowanie, prowadzą knajpę – Honolulu wise food.
Oboje lubią zbierać niechciane i zniszczone przedmioty, by nadawać im drugie życie. Ich 55-metrowe mieszkanie wypełniają takie właśnie mniejsze lub większe znaleziska.
Kiedy się poznaliście?
A: Znamy się od około ośmiu lat. Zobaczyłam go i po prostu stwierdziłam, że to on.
F: Połączyła nas pasja.
A: Połączyła nas pasja do starych rzeczy. No i pasja do gotowania, ale to już osobna historia.
F: Kiedy się poznaliśmy, pracowaliśmy na etatach w firmach, jednak obydwoje nie chcieliśmy już tego robić. Wypaliliśmy się zawodowo. Stwierdziliśmy, że czas to skończyć, no i wyszło na to, że w sumie…
A: Że lubimy jeść, lubimy robić jedzenie i karmić innych. No i chcieliśmy przeżyć życie, cały czas będąc ze sobą.
F: O właśnie.
A: No i wymyśliliśmy, że spróbujemy założyć food trucka, że wtedy to już nie będzie wyjścia i będziemy się widzieć 24 godziny na dobę. Tak zrobiliśmy. Food trucka prowadziliśmy w sezonie, a poza nim mieliśmy czas na życie, a że oboje nie umiemy siedzieć i nic nie robić, stwierdziliśmy, że będziemy renowować stare fotele, które znajdziemy.
F: Jeździliśmy na wystawki, pakowaliśmy całe auto różnych mebli, wybieraliśmy perełki, które ja na balkonie szlifowałem. Nadal mamy górkę foteli w domku letniskowym koleżanki, czekają na swój czas. Food trucka też zrobiliśmy sami, ze starego kampera. Głównie scyzorykiem! Kupiliśmy go gdzieś pod Poznaniem. Musieliśmy wyrzucić wszystko ze środka – sypialnię, łazienkę, wypruć wszystkie stare ściany. Wynajęliśmy garaż na Starym Mieście w Gdańsku. Stał on na terenie należącym do przedsiębiorstwa remontującego dźwigi, więc było tam wielu majstrów z wiedzą budowlaną do pomocy. Nazywaliśmy ich „wujasy”, bo zawsze służyli dobrą radą, choć nie za bardzo wierzyli w nasze umiejętności. Kiedy skończyliśmy naszą budowę, dostaliśmy szczere gratulacje.
A: Po dwóch sezonach gotowania stwierdziliśmy, że dobrze nam idzie i że może fajnie byłoby zrobić coś większego. I tak od sześciu lat prowadzimy knajpę Honolulu, której wnętrze też zrobiliśmy niemal sami.
Czyli oboje lubicie robić różne rzeczy rękoma, przebudowywać, tworzyć.
A: Tak, robienie jest fajne. Kiedy robiliśmy food trucka albo Honolulu, to najfajniejszym etapem tego wszystkiego było właśnie budowanie, powstawanie.
F: Ostatnio zrobiliśmy ekstra domek dla lalek Mariance. Kupiliśmy zwykły, stary domek w lumpeksie. Był lekko podniszczony, a teraz jest fantastyczny. Zamontowaliśmy w nim oświetlenie, nowe dywany, meble, powiesiliśmy na ścianach miniobrazki postaci z bajek.
Jesteście zgranym teamem, czy przy tym robieniu zdarzają się sprzeczki?
F: Są naturalnie wspaniałe, kwieciste wymiany zdań.
A: Ale moja wizja jest ostateczna i Filip się z nią zgadza.
F: Wszystko na końcu sprowadza się do jednej wizji i gotowego projektu w naszej wspólnej głowie.
Jak znaleźliście to mieszkanie? Czego szukaliście?
F: Czegoś w kamienicy i w miarę blisko Honolulu.
A: Kiedy tu weszliśmy, pomimo że były tu same gołe ściany, to po prostu to wnętrze złapało nas za serce. Poczuliśmy, że to jest to. Są takie miejsca, w których od razu czujesz się dobrze, emanują pozytywną energią.
W tym mieszkaniu żyjecie już ponad rok. Co było w nim do zrobienia?
A: Remont robiliśmy pół roku. Musieliśmy położyć całą podłogę od początku razem z legarami, przenosiliśmy kuchnię w inne miejsce, wyburzaliśmy ściany, żeby powiększyć łazienkę. W tym czasie mogliśmy pomyśleć, jak wykończyć przestrzeń. Dokładnie wiedzieliśmy, co chcemy zrobić, więc to poszło już dość szybko. Rozrysowałam wszystkie pomieszczenia, zrobiłam moodboard rodem z korpo, żeby Filip wiedział, o co chodzi.
F: Mieliśmy super fachowca, który nam bardzo pomógł. Miał nam wyremontować tylko łazienkę, a został dłużej i zrobił z nami wszystko do końca. Powiedział: „Dobra, pomogę wam, bo nigdy nie skończycie tego remontu”. Teraz oprócz śrubokrętu mamy jeszcze wkrętarkę i młot udarowy.
A: Pod dwiema warstwami paneli znaleźliśmy stare, oryginalne sosnowe deski. W czasie cięcia i demontażu nadal pięknie pachniały drewnem. Kilka zachowaliśmy, żeby wykorzystać je do zbudowania półek na przyprawy w kuchni. Pod podłogą znaleźliśmy też parę wiekowych rzeczy jak opakowanie po importowanym przedwojennym tytoniu i kilka monet.
Jaki był plan na wnętrze, jak miało wyglądać mieszkanie?
A: Zachowaliśmy sporo starych elementów. Stare drzwi i futryny, zaoblenia między sufitem a ścianami, oryginalną cegłę w łazience. Mamy dużo starych rzeczy, bo takie kochamy. Staramy się otaczać tylko rzeczami z odzysku. Kiedyś miałam takie hobby, że chodziłam po wszystkich starych, opuszczonych miejscach w Gdańsku i szukałam ciekawych przedmiotów. Tak znalazłam między innymi piękne drewniane drzwi. W tej przestrzeni chciałam zachować „kamienicowość”. Miało być tak, jak kiedyś ze starymi rzeczami, nie oryginalnie stąd, ale z naszych zbiorów. No i miało być przede wszystkim przyjemnie i domowo.
Czy wśród przedmiotów w waszym domu macie swoich ulubieńców?
A: Pokochaliśmy meble ze śmietników. Dla mnie to niewiarygodne, że ludzie wyrzucają tak fajne rzeczy. Mnie po prostu pęka serce, ja chcę to zaraz odnowić, żeby dłużej żyło. W łazience mamy szafkę z XIX wieku z rzeźbioną sygnaturą, a w całym mieszkaniu rozrzucone lampy z Piotrkowa Trybunalskiego, które znaleźliśmy na targu w Łodzi. Pan miał przy sobie tylko jedną, ale mówił, że ma jeszcze cały komplet w piwnicy, więc oczywiście wzięliśmy wszystkie! Krzesła przy kuchennym stole są pozostałością po naszym zimowym zajęciu, czyli odnawianiu mebli. Tworzyliśmy markę PaduPadu. Ja zajmowałam się oprawą graficzną, wykończeniem oraz renowacją tapicerki, a Filip był człowiekiem od przywracania życia drewnianym elementom.
Wyjątkowo lubię stare, dębowe drzwi. Jeżdżę z nimi przez wszystkie mieszkania. Od zawsze leżały w piwnicy moich rodziców. Kiedy jeszcze z nimi mieszkałam, to wiedziałam, że jak będę mieć swoje mieszkanie, to je sobie wezmę. Są wielkie i ciężkie, ale muszą być, bo je uwielbiam. A ty nie wiem, co masz?
F: Ja właśnie nie wiem, co ja mam.
A: On ma mnie. Po prostu.
F: Ja kocham książki. Czasem znajduję jakieś unikatowe egzemplarze. To moje największe skarby. A oczywiście mam też ulubiony obraz. Mój dziadek przeszedł na emeryturę w latach 70. i postanowił spełnić swoje marzenie o byciu malarzem. Więc siedział 25 lat w swojej pracowni w łódzkim bloku i z pasją malował. Teraz babcia w 70-metrowym mieszkaniu nie ma żadnej powierzchni na ścianach bez obrazów. My mamy jeden jego obraz – „Głęboki las”, który wszędzie się z nami przenosi.
A: Mamy też bardzo ważne dla nas gliniane figurki kobiety i mężczyzny z Lanzarote. Kupiliśmy je dawno temu od miejscowego artysty Cici, który tworzy z gliny wydobywanej z tamtejszych gór. To figurki płodności. Podobno nie mogłam mieć dzieci, postawiliśmy więc te figurki w sypialni nad łóżkiem i nagle okazało się, że mamy Mariankę. Rok temu odwiedziliśmy Cici znowu z Młodą, a on niemalże popłakał się ze wzruszenia, że jego figurki naprawdę działają.
Jeśli nic nie urządzacie, nic nie wymyślacie, to co lubicie robić?
A: Za dużo pomysłów, a za mało czasu w dobie. Ale coś tam nam się udaje cały czas robić. Ja od niedawna robię dziary, bardzo mnie to uspokaja i odnajduję w tym zajęciu mój mały zen. Choć czasu mam niewiele. Razem z Filipem zaczęliśmy się też uczyć hiszpańskiego.
F: Trzeba przyznać, że większość wolnego czasu spędzamy z córeczką. To jest teraz nasza główna zajawka.
A: Ja robię razem z Mańką a to planety z papieru mâché, a to przebranie kosmonauty, zawsze coś, co jest akurat w jej aktualnym kręgu zainteresowań. Wyżywam się w ten sposób artystycznie.
F: Ja od dziecka marzę, żeby zbudować łódkę… Znaczy nie taką dużą… Znaczy dużą też bym chciał… Kiedyś znalazłem stary drewniany model zdalnie sterowanej żaglówki. Mam go w piwnicy, czeka cierpliwie, aż zacznę przy nim dłubać. Chcę ją odnowić i wypuścić z żaglem na wodę kolejnej wiosny. Oboje bardzo kochamy sporty wodne, żeglowanie, kitesurfing. Od niedawna jestem licencjonowanym instruktorem kajta. Niecierpliwie czekam na sezon, żeby uczyć kursantów.