Agnieszka Jankowiak: Jestem finansową minimalistką

Nasze pierwsze poznańskie Odwiedziny przypadły na Jeżyce – kamieniczne 100-metrowe mieszkanie z białymi deskami na podłodze, meblami zbieranymi przez lata, rodzinnymi pamiątkami i pracownią jubilerską w samym centrum. Wpadliśmy do Agnieszki Jankowiak, która prowadzi markę biżuteryjną Gusta. Pijemy herbatę i zajadamy japońskie słodycze z pobliskiej cukierni.

Do tego mieszkania wprowadziłaś się niecały rok temu. Co było wcześniej?

Dorastałam w Śremie, to miejscowość prawie 60 km za Poznaniem. Tam też zdecydowałam się wrócić po studiach. Zamieszkałam z chłopakiem w domu rodzinnym, po czym wróciliśmy tutaj. Myślałam, że powrót do domu będzie dobrym pomysłem – życie bliżej natury, ogród, duży dom – ale jednak nie jestem jeszcze na tym etapie życia!

Od kiedy istnieje twoja marka – Gusta?

Założyłam firmę w 2018 roku. Chwilę wcześniej zrobiłam pierwszą kolekcję obrączkową. To był czas, kiedy wyprowadziłam się z Poznania do Śremu, miałam tam pracownię i dużo przestrzeni. Zrezygnowałam wtedy z ukochanej pracy.

Czym zajmowałaś się wcześniej?

Pracowałam w cudownym miejscu w galerii Yes u pani Magdaleny Kwiatkiewicz, to było niszowe miejsce z biżuterią autorską. Udało mi się tam dostać jeszcze na studiach, zostałam na 5 lat.

Projektowałaś biżuterię?

Nie, skądże. Dopiero wchodziłam w świat biżuterii. Im dłużej tam pracowałam i poznawałam pokazywanych artystów, tym bardziej wiedziałam, że po kulturoznawstwie pójdę w małe formy użytkowe. Tworzyliśmy naprawdę cudowne wystawy i to nie tylko w galerii, wychodziliśmy czasami poza przestrzeń do Muzeum Sztuk Użytkowych w Poznaniu czy w Sandomierzu. Pomagałam pani Kwiatkiewicz przy jej kolekcji, tworzyłam cykl opowieści z artystami. Jeździłam po Polsce, aby poznawać twórców biżuterii i rozmawiać. Tak jak ty jeździsz i rozmawiasz ze mną, tak ja pukałam do drzwi złotników, często są to ludzie 60 czy 70+. Zgłębiałam ten temat powoli. Z czasem nie wystarczało mi tylko to, żeby patrzeć na te piękne rzeczy, zaczęło mnie interesować, jak są zrobione. Stwierdziłam, że chciałabym zacząć chodzić na kurs złotnictwa. I tak to się potoczyło.

Gdzie zaczęłaś naukę?

Najpierw był pan Artur Skorupski przy św. Marcina, to była pierwsza osoba, która pokazała mi, jak i co robić. Później przez tatę kolegi znalazłam Tomasza Falkiewicza, u którego uczyłam się 1,5 roku na Junikowie w Poznaniu. Tomasz jest mistrzem złotnictwa, teraz się przyjaźnimy. Mogę powiedzieć, że nauczył mnie wszystkiego, co umiem. Oczywiście cały czas będę się kształcić, bo chcę wiedzieć więcej, ale myślę, że wszystko, co potrafię teraz, zawdzięczam jemu.

Jaki był twój pomysł na markę?

Wiedziałam, że ma to być biżuteria autorska. Starałam się robić tak, żeby były to rzeczy wykonywane w oparciu o podstawowe techniki złotnicze. Łatwo… No może niełatwo, bo jeszcze tego nie umiem i nie zapieram się też, że kiedyś nie będę tego robić, ale można narysować sobie wyczesany projekt w programie, pytanie tylko, czy będzie to do zrobienia. Wyszłam z założenia, że żeby coś dobrze zaprojektować, trzeba też wiedzieć, jak to zrobić fizycznie. Najpierw tylko rysowałam i zanosiłam rysunek do złotnika, więc na początku pierwszej kolekcji byłam tylko projektantką, nie byłam rzemieślnikiem. I jak do niego przychodziłam, to mówił: „O Jezu, pani Agnieszko, no pięknie narysowane, ale to jest nie do wykonania” albo „To będzie zbyt kosztowne”. Kulała u mnie praca z materiałem, więc stwierdziłam, że muszę się wrócić i nad tym popracować. Zawsze było dla mnie ważne, żeby to była praca ludzkich rąk, na razie są to moje ręce. Zależałoby mi na tym, żeby to pozostało lokalne, prawdziwe. Nie chciałabym produkować w Chinach czy zlecać, bo nie czuję tego.

Próbujesz co sezon wypuszczać nową kolekcję?

U mnie to w zasadzie wszystko jest tak, jak mi się zechce. Coś sobie ćwiczę i nagle mnie olśni. Pojawi się pomysł na jakiś kolczyk, to sobie go narysuję, a potem po prostu go zrobię. Nie spinam się, chcę, żeby to było naturalne i w zgodzie ze mną, bo wiem, że jak będę się spinać, to nic nie zrobię. Biżuteria taka trochę jest – jeżeli musisz to zrobić na dzisiaj, to nie zrobisz tego. Tam potrzeba dużo spokoju, wyciszenia. Ja taka jestem, że nie umiem sobie czegoś zaplanować, więc wychodzi to spontanicznie, ale ostatnio przeglądałam sobie moją stronę i okazuje się, że jakimś cudem mam te 2 kolekcje w roku.

Powiedz, jak trafiłaś do tego mieszkania. Jak je znalazłaś i czego szukałaś?

Długo się rozglądałam, przyjaciele mówili, że jestem trochę księżniczką, bo muszę mieć 3 pokoje. Ale to wynikało z założenia, że muszę mieć pracownię w domu, bo to po prostu najbardziej się opłacało. Oczywiście marzy mi się butik, ale to pewnie przyjdzie z czasem. Za mieszkaniem rozglądałam się z rok. Zależało mi na kamienicy i na tej dzielnicy. Tu mamy 2 spore pokoje, a między nimi w mniejszym pomieszczeniu zrobiłam pracownię. Początkowo miała być tam, gdzie obecna sypialnia, ale jednak komfort spania jest najważniejszy. To, co możemy sobie dać najlepszego, to dobry sen. Sypialnia to takie moje Bali – oaza, tu się śpi, czasami ćwiczę też jogę albo medytuję. To strefa absolutnego spokoju.

 

 

Jak wyglądało to mieszkanie, kiedy je znalazłaś?

W sumie weszliśmy tu tylko z meblami. Zakochałam się w turkusowych drzwiach wejściowych. Później ten urok trochę prysł przez linoleum, które wita w przedpokoju. (śmiech) Przyszłam do kumpeli i mówię: „Wiesz co, piękne to mieszkanie, no ale to linoleum…”. Kombinowałyśmy, czy da się coś z tym zrobić, ale na ten moment jestem z nim pogodzona. Reszta mi w sumie bardzo odpowiada – białe ściany i deski na podłodze, cudowne światło wieczorem (dają je 2 latarnie przyczepione do naszej kamienicy). Kuchnia nie jest spełnieniem moich marzeń, wolałabym inne fronty, ale ma ciepły kolor drewna, jest ok. Nie wybrzydzam, bo mieszkałam w mieszkaniach, w których miałam o wiele gorsze kuchnie. Jestem mistrzem przeprowadzek, bo to już chyba moja dziewiąta, więc nagromadziliśmy trochę mebli. Nie umiem i nie lubię pozbywać się rzeczy, ewentualnie mogłabym je komuś oddać, ale każda rzecz jest jakoś wymyślona i nasza, dlatego zależało mi, żeby przyjechać z tym wszystkim.

Opowiedz co nieco o poszczególnych meblach. Skąd je masz?

Jestem finansową minimalistką, tak to nazwę. Lubię rzeczy z drugiej ręki. Wychodzę z założenia, że jest na świecie trochę za dużo rzeczy i boli mnie, jak później ludzie wyrzucają naprawdę dobre meble. Moja siostra kupiła tę kanapę 5 lat temu, ona się już rozjeżdża, nie jest wygodna absolutnie, ale było mi żal, kiedy siostra powiedziała, że chce ją wyrzucić. Tak przyjmuję niektóre rzeczy. Dużo perełek można znaleźć po prostu na śmietniku i to nic nie kosztuje, jak np. ta ława i 2 fotele, które mój chłopak Martin znalazł na śmietniku na Winogradach. To jest najcudowniejsze i z tego mam największą frajdę.

Czy jest tu coś, co jest wyjątkowo dla ciebie ważne?

Lubię kamienie i każdy z nich jest dla mnie superważny. Wierzę w ich moc, w to, że oczyszczają. Teraz właśnie jest taki okres, w którym ważna jest odporność, więc poustawiałam bardzo dużo kryształów górskich – oczyszczają, wpływają świetnie na odporność, wzmacniają nasz organizm, wierzę w takie rzeczy. Każdy kamień jest skądś. Bardzo często siostrzenica przynosi mi je ze spacerów. To nie są wartościowe kamienie, ale bardzo raduje mnie to, że jest na spacerze i o mnie pomyśli. Mam też bardzo dużo muszelek, np. z Wietnamu od Mariki, mojej przyjaciółki. Myślę, że ważna jest też karafka – to prezent ślubny moich rodziców. Na szczęście lubię starocie. Ta karafka zawsze była w domu w takim miejscu, że się jej nie dotykało. Moja babcia też tak miała, mówiła, że „coś jest na niedzielę”. Teraz mamy wszystkiego aż nadto, w latach 80. było inaczej.

Pracujesz z domu, jak wygląda twój dzień pracy?

Trudno jest się zorganizować z pracą w domu, bo to trzeba zrobić obiad, to wyjść z psem na spacer. (śmiech) Jest to wszystko bardzo nieregularne. Mam wrażenie, że kiedy mieszkałam w Śremie, to wszystko było bardziej cykliczne. Wstawałam sobie o 7:00, pracowałam do 15:00 lub 16:00, później miałam wolne. Tam nie miałam tylu bodźców, ratowały mnie las i jeziora. Nie miałam tam też przyjaciół, bo wszyscy już stamtąd wybyli. A tutaj więcej rzeczy mnie woła, żeby nie siedzieć cały czas w pracowni. Przeważnie pracuję od 10:00 do 18:00, bo lubię mieć leniwe poranki dla siebie – na medytację, jogę, śniadanie czy spacer z psem, bo później w ciągu dnia brakuje na to czasu. Staram się sama siebie dyscyplinować, chociaż bywa tak, że robię sobie wolne, ale pracuję za to w sobotę lub w niedzielę.

Co daje ci wytchnienie?

Medytacja, joga, spacery, przyjaciele. Chociaż i praca bywa taką oazą, ona też ma w sobie dużo medytacji, bo czasami jest dzień z jednym pierścionkiem, z jednym tematem, dążę do perfekcji, choć cały czas coś się złości na mnie – źle się lutuje, źle reaguje na ogień. Czasami śmieję się, że specjalnie mi dokucza, żeby mnie uspokoić i porwać w taki zen, żebym się nie dała wyprowadzić z równowagi. Chociaż nie zawsze się to udaje. (śmiech)