Aleksandra Hyz:
Wolę wybrać beton, na którym wszystko zostawia ślad, niż płytkę, która go udaje
Na warszawskim Mokotowie odwiedzamy projektantkę Aleksandrę Hyz, która w dwupoziomowym mieszkaniu żyje z partnerem Szymonem oraz dwoma kotami: Mary i Jane. Aleksandra ukończyła projektowanie wnętrz na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu i warszawskiej ASP, od 12 lat projektuje przestrzenie prywatne i komercyjne, a w maju 2025 roku podczas Milano Design Week premierę miała jej kolekcja domowych akcesoriów.
Mieszkasz tu od dłuższego czasu, a wnętrze ma wyjątkowy charakter, nie odbiega od dzisiejszych projektów. Kiedy je tworzyłaś?
W 2013 roku szukaliśmy z partnerem mieszkania, pierwotnie na Żoliborzu. Później w grę wchodziły różne opcje. Tę lokalizację Szymon oglądał sam. Ja czułam, że to miejsce mi się zupełnie nie spodoba. Zrobił zdjęcia, pokazał mi rzuty. Pomyślałam: A może jednak? Dwukondygnacyjne mieszkania nie były wtedy typowe. Przeglądnęłam rzuty kilku dostępnych lokali. Wybrałam najbardziej funkcjonalny i odpowiedni dla nas. Mieszkamy tu już ponad 10 lat. Zachwyciły nas te wielkie okna, dzięki którym nawet w zimie nie potrzebujemy dużo sztucznego światła. Dodatkowo każde z pomieszczeń przearanżowałam tak, że wpada do niego światło dzienne.
Praca nad wnętrzem tego mieszkania to były moje projektowe początki, okres końca studiów, początek pierwszej pracy. Choć na tamten czas budżet nie był za wysoki, to przez tyle lat bardzo mało się tu zmieniło. Kuchnia i łazienki wyglądają tak samo od samego początku.

Jaki był pomysł na projekt?
Przestrzeń na parterze jest otwarta. Na piętrze, na antresoli mamy sypialnię. Obok łazienka i gabinet. Zamiast wcześniej istniejących ścian zastosowaliśmy przeszklenia, także w łazience. Idea była taka, że robimy białe ściany i stosujemy czarne akcenty. Do tego używane meble, które wtedy były dość tanie. Schody i barierki zachowaliśmy w stanie deweloperskim. Powstał white cube, który możemy dowolnie aranżować. Od czasu do czasu zmieniamy układ mebli.
Zależało mi na tym, żeby użyte tu materiały były naturalne. Takie dobrze się starzeją i żyją swoim życiem. Na deskach czy betonie widać ich historię. Kompletnie mi to nie przeszkadza. Wolę wybrać beton, na którym wszystko zostawia ślad, niż płytkę, która go udaje. Beton w przestrzeni pojawił się tu dlatego, że podczas prowadzenia elektryki odkryliśmy fragment ściany w kuchni i zobaczyliśmy, że są one żelbetowe. Postanowiliśmy je pokazać, a kable poprowadzić na wierzchu. Jest tu więc trochę akcentów loftowych.
Deski, którymi obita jest kuchenna wyspa, pochodzą ze starej stodoły dziadka Szymona. Nie były już nikomu potrzebne, a my wykorzystaliśmy je w naszym wnętrzu, podtrzymując ciągłość „życia” materiału. Wyspa jest na kółkach. Kiedy mamy tu imprezę, najczęściej zmienia położenie. Zależało mi na mobilności sprzętów.
Czy w międzyczasie coś wymieniłaś na nowe?
Po tych 11 latach powoli mam potrzebę wymienić pewne sprzęty, choć nadal nie widzę tutaj dużego zgrzytu. Do niedawna mieliśmy tu stół, wykonany z tego drewna co wyspa, ale potrzebowałam zmiany. Stary był dość mały, kupiliśmy więc większy. To włoski dizajn vintage. Kocham meble z drugiej ręki. Takie są też krzesła projektu Giandomenica Belottiego dla marki Alias z lat 70. XX wieku. Fotel przyjechał jeszcze z Poznania. Znaleźliśmy go na śmietniku. Został przetapicerowany i podróżuje z nami od mieszkania do mieszkania.
Kiedy się tu wprowadziliśmy, mieliśmy niewiele. Łóżko, sofa i stołek Władysława Wołkowskiego. Gdybym miała tworzyć to wnętrze dziś, pewnie użyłabym tych samych materiałów, tylko w innym wydaniu. Nadal lubię beton i stal. Może dodałabym trochę więcej koloru, choć nie jestem do niego przekonana. Myśląc o swojej prywatnej przestrzeni, wolę, jeśli jest neutralna i spokojna. Wydaje mi się, że to dlatego, że w mojej pracy tak często działam z kolorem, że sama go nie potrzebuję. Lubię go jedynie w akcentach. Zresztą jeśli chodzi o modę, to też wybieram czerń i biel. Kilka razy próbowałam to zmienić. Kupowałam coś kolorowego i potem nigdy w tym nie chodziłam.
Jakie przedmioty lubisz?
Nie jest dla mnie istotna marka. Ważna jest forma, materiał i wykonanie. Bardzo lubię na przykład szklane wazoniki, których tu mam kilka, a więcej w piwnicy. Pierwszy kupiłam w jednym z warszawskich sklepów ze starociami – Rzeczach Stefana. Nie wiedziałam co to za projekt. Doszłam do tego, że to niemiecka produkcja z lat 70. Przedmioty zaprojektowane nie przez projektanta, a chemika Klausa Breita, który przejął firmę po ojcu i stworzył tego typu wazony. Mam na ich punkcie bzika. Urzekła mnie prosta forma, pokazująca kwintesencję szkła, zero „udziwnień”, dobrze spełniająca swoją funkcję – to tyle i aż tyle. Przez lata szukałam kolejnych. Mam ich już prawie 30 sztuk.














Zawodowo zajmujesz się projektowaniem wnętrz. Od jak dawna i jak ten pomysł zakiełkował w twojej głowie?
Swoje studio prowadzę od 4,5 roku, ale projektuję już 12 lat. Jestem z Roztocza, chodziłam do Liceum Plastycznego w Zamościu, a projektowanie wnętrz studiowałam w Poznaniu i w Warszawie. Całkiem niedawno zdałam sobie sprawę, skąd się to u mnie wzięło. I jakkolwiek by to zabrzmiało, sporo w tej kwestii zawdzięczam kościołowi. Gdy byłam mała, myślałam o tym, by być nauczycielką, ale stało się tak, że kiedy miałam 12 lat, budowali w naszej miejscowości kościół. Pamiętam, że raz ksiądz poprosił ludzi, żeby zostali po mszy i zobaczyli nowy projekt. Wtedy dowiedziałam się, że jest taki zawód jak architekt. Do dziś pamiętam, jak wyglądał ten projekt i że zrobił na mnie wrażenie. Wnętrze miało być wymalowane nowoczesnymi, geometrycznymi wzorami. Od tamtej pory wiedziałam, że chcę być projektantem wnętrz i robiłam wszystko, żeby tak się stało. Niestety z kierunków humanistycznych byłam noga, ale szło mi dobrze z matematyką czy fizyką. Pierwsza myśl była więc taka, żeby iść do liceum ogólnokształcącego na profil architektoniczny, ale ostatecznie zdecydowałam się na liceum plastyczne. Pamiętam, że mój nauczyciel od fizyki był na mnie bardzo zły, zupełnie nie rozumiał mojego wyboru. Ale to był świetny czas. A jeśli chodzi o projekt kościoła, to powstał oczywiście w zupełnie innej formie.
Od niedawna oprócz wnętrz pod swoją marką tworzysz też akcesoria do przechowywania. Jak powstały projekty?
Od dłuższego czasu chciałam robić coś więcej niż tylko projektować wnętrza. Zresztą, kiedy tworzysz wnętrze, to zawsze projektujesz też detale czy meble. Raz miałam sytuację, kiedy klientka poprosiła, żeby znaleźć jakieś fajne akcesoria do przechowywania, i miałam z tym bardzo duży problem. Szczególnie stacjonarnie nie ma takich produktów dostępnych od ręki. Ostatecznie kupiliśmy włoskie projekty. Złożyło się to w czasie z moim wyjazdem do Wiednia, gdzie odwiedziłam Muzeum Designu i zachwyciłam się projektami Józefa Hoffmana, architekta i dizajnera. Dodatkowo w Muzeum Warszawy zobaczyłam projekty Julii Keilowej. Ja sama od dawna mam ciągoty do różnego rodzaju pudełeczek. Za każdym razem, kiedy odwiedzałam targ staroci, wracałam z jakimiś puzderkami. Raz z kryształowym pudełeczkiem na karty. Zdałam sobie sprawę, że kiedyś wyjątkowo popularne były przedmioty do przechowywania różnego rodzaju drobiazgów. Zaprojektowałam takie, które mają coś schować albo podkreślić. Obecnie to dwie kolekcje: Carlo i Yuma. To między innymi pojemnik na karty, biżuterię, serwetki oraz galanteria biurkowa, czyli coś na długopisy, pinezki czy inne drobiazgi. Baza projektów jest stalowa. Przy okazji ich tworzenia weszłam w kooperację z kolegą, którego znam od dziecięcych lat. W liceum plastycznym był na kierunku metaloplastyka. Po 20 latach zadzwoniłam do niego, zapytałam, co słychać i zaproponowałam, żebyśmy zrobili coś razem. Dodatkowo poszczególne elementy są drewniane lub skórzane.
Jakiś czas temu dla klienta stworzyłam stolik kawowy. Prototyp stoi tu. Poszukiwałam producentów, kogoś, kto mógłby je wykonywać tak, jak bym chciała. Może w tym roku się uda.






