Aleksandra Kaliszan: Dom to dla mnie miejsce na twórczy chaos

Jesteśmy w jednej z wrocławskich kamienic. Odwiedzamy Olę Kaliszan, która swoje 65 m2 urządziła z pomocą rodziny i przyjaciół. Emeraldowy przedpokój, kwiecista ściana w kuchni, przemalowane kafelki, materiałowe frędzelki przy szafkach, wazoniki po babci, obraz własnego autorstwa, meble z drugiej ręki – można długo wymieniać, bo każdy zakątek tego mieszkania kryje coś oryginalnego, choć budżet był niewielki.

Jak i kiedy trafiłaś do Wrocławia?

Jestem spod Kalisza. Aleksandra Kaliszan z Aleksandrii koło Kalisza, można tak powiedzieć. (śmiech) Trochę podróżowałam, ale po wielu latach mieszkania w różnych miejscach stwierdziłam, że to Wrocław jest miastem, które chcę eksplorować. Studiowałam filologię angielską na UAM, mieszkałam w Kaliszu i Poznaniu. Po studiach zdecydowałam, że chciałabym robić coś, co pozwoliłoby mi podróżować. Przeprowadziłam się wtedy do czeskiego Brna, gdzie mieścił się dział obsługi klienta Lufthansy – znalazłam tam pracę i zostałam na 2 lata. Po tym czasie poczułam, że potrzebuję zmiany, niekoniecznie stabilizacji, ale po prostu zmiany. Znalazłam pracę we Wrocławiu, stwierdziłam, że jest przyjazny i blisko domu. No i tak tu zostałam.

W tym mieszkaniu jesteś ponad 2 lata, jak je znalazłaś?

2 lata stuknęły w sierpniu. Moja dzielnica to Nadodrze, dokładniej odłam Nadodrza – Kleczków. Szukałam mieszkania w różnych budynkach (w nowym budownictwie, w stanie deweloperskim), ale z racji tego, że wychowałam się w domu, nie wyobrażałam sobie przenosin do małego lokum, potrzebowałam przestrzeni. Kiedy tylko zobaczyłam kilka mieszkań w kamienicy, stwierdziłam, że to jest to. Poza tym lubię rzeczy i mieszkania z duszą. W znalezieniu tego wymarzonego pomagała mi agentka. Obejrzałam 16 mieszkań. Miałam kilka upatrzonych, niestety od razu po moich oględzinach ktoś je kupował. To mieszkanie było jednym z pierwszych, które oglądałam, ale decyzja nie zapadła szybko – wydawało mi się za duże. Aura wokół poprzedniej właścicielki była jednak tak fajna, że coś mnie tutaj ciągnęło.

Kto mieszkał tu wcześniej?

Ok. 70-letnia kobieta, pani Elżbieta. Dla niej to mieszkanie było już zbyt duże, niewygodne, dokuczał jej brak windy. Polubiłam ją i poczułam, że nie chce mnie na nic naciągnąć. Opowiedziała mi co nieco o wszystkich sąsiadach, a potem zabrała mnie do nich, by mnie przedstawić. Zrobiło mi się bardzo miło.

Co musiałaś zrobić przed przeprowadzką?

Zależało mi na tym, żeby obeszło się bez dużego remontu. Przez tydzień miałam na miejscu wujka, który mógł mi pomóc w poważniejszych pracach, więc ten czas musiał nam wystarczyć! Mój budżet był ograniczony. Wszystko, co tylko umiałam, zrobiłam sama. Choć tutaj wystarczyło tak naprawdę odmalować ściany i mogłam się wprowadzać.

Czyli układ mieszkania został ten sam.

Tak. Mamy tu długi korytarz, salon, sypialnię i kuchnię, która niegdyś była służbówką. Niestety jest ciemna. Całe to piętro było kiedyś jednym mieszkaniem, a obecnie jest ich 5. Dlatego układ jest dość nietypowy.

 

 

Czy oprócz parkietu zachowało się coś ze starego wnętrza?

Poprzednia właścicielka usunęła niestety wszystkie stare elementy. Ostał się tylko parkiet. Meble, które tu mam, to zbieranina od rodziny i bliskich przyjaciół. Tak naprawdę tylko kanapa i regał pod tv są nowe, reszta to vintage.

Mówisz, że nie miałaś tu ekipy remontowej, wszystko robiłaś krok po kroku.

Zmiany następowały stopniowo. Zresztą nadal trwają. Mieszkanie ma taki kształt dzięki pomocy bliskich mi osób. Gdy się wprowadzałam, przedpokój był szary, a drzwi sosnowe. Wszystko przemalowałam na biało, a potem wpadłam na pomysł ciemnego sufitu i pomalowałam go z mamą. Mąż koleżanki przytwierdził mi listwy, znajoma namalowała kwiatki na regale, ktoś podarował fotel. To takie połączenie rzeczy od różnych ludzi i moich małych trików poprawiających to i owo.

Jaki był pomysł na tę przestrzeń?

Biel miała być tłem dla dodatków, ale chciałam mieć też miejsce na twórczy chaos. Od zawsze lubiłam tworzyć, malować. To mieszkanie jest moją oazą do twórczego wyżycia się. Choć jest tu dużo elementów i kolorów, to one mnie wewnętrznie uspokajają. Zbierałam te wszystkie przedmioty bardzo długo. Pamiątki z podróży, rzeczy z mojego pokoju z domu rodzinnego, stół ze strychu cioci, bo zawsze marzył mi się okrągły. Najnowszym nabytkiem jest niemiecka, przedwojenna szafa z Olx. Na ścianach zawisły moje wytwory, mam też trochę rzeczy od znajomych, pamiątek. To mix przedmiotów, które przypominają mi o ludziach. Dużo szperam też po targach staroci.

Które pchle targi odwiedzasz i lubisz?

Najbardziej lubię lokalny Młyn Sułkowice. W niedzielę rano jest tam wielki targ staroci i różnych innych rzeczy. Można kupić rośliny, warzywa, jajka i miód prosto od gospodarzy. To dość popularne miejsce.

A co jeszcze udało ci się ostatnio wyszperać?

Szafeczkę w korytarzu. To jeden z moich ulubionych mebli. Jest dziwna, ale dla mnie wyjątkowa, cieszę się, że wita w korytarzu.

A jak wyglądał twój pokój w domu rodzinnym?

Często się zmieniał! Najpierw był pełen muszelek i innych morskich dodatków, bo miałam fazę na wszystko, co morskie – w oknach siatki z muszelkami, poza tym mnóstwo kamyczków. Potem był etap brązowej tapety i elementów podróżniczych. Ciocia przywiozła mi czapkę z Wietnamu i maski z Tanzanii. A potem wszedł etap bardzo ciemnych, fioletowych ścian – kryształki i klimat paryski. (śmiech) Teraz jest tam skandynawsko i minimalistycznie, a tutaj mam bardzo kolorowo.