Andrzej Franaszek: Rzeźba nauczyła mnie odpowiedzialności za to, co robię

Andrzej Franaszek:

Rzeźba nauczyła mnie odpowiedzialności za to, co robię

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Michał Lichtański
Data: 21.10.2024

Niestandardowy budynek wyglądający jak patchwork stworzony z różnych materiałów w ogrodzie pełnym roślin i rzeźb. To dom i pracownia pod Krakowem, gdzie odwiedzamy artystę Andrzeja Franaszka. Andrzej studiował na Wydziale Rzeźby Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Dziś zajmuje się tworzeniem sztuki, choć nie tylko. Wnętrze domu wypełnia wielość przedmiotów zbieranych od lat i tych wykonanych przez Andrzeja własnoręcznie.

Jesteś krakusem?

Dorastałem w Krakowie, choć tata w latach 60. i 70. pracował za granicą i prawie urodziłem się w byłej Jugosławii. Spędziłem tam prawie sześć pierwszych lat życia. Mieszkaliśmy w Belgradzie i mówiłem wtedy lepiej po serbsku niż po polsku. Do kraju wróciliśmy, kiedy szedłem do pierwszej klasy. Moja rodzina to głównie inżynierowie, ścisłe umysły, a mnie od zawsze fascynowała architektura, ale losy potoczyły się tak, że kumpel ściągnął mnie do liceum plastycznego no i później już poszło. Kolejno było ASP i rzeźba. Dostałem się bez żadnych perturbacji. Nauka zawsze mi szła. 

Tworzyłeś cały czas aż do dziś?

Nie do końca. Zaraz po studiach mieliśmy z kolegami dwie zbiorowe wystawy w Niemczech, Ludzie z malarstwa, z grafiki i ja jako jedyny z rzeźby. Po tych wydarzeniach dostałem propozycję indywidualnej wystawy w Kolonii i ona też została bardzo dobrze przyjęta. Miałem nawet zostać w Niemczech na stałe, ale moja córka miała wtedy rok i zdecydowałem się wrócić do Polski. Zacząłem robić różne rzeczy, z przyjacielem otworzyliśmy firmę reklamową. To pomagało nam finansowo, dawało perspektywę normalnego życia, bo z samej sztuki nie dało się żyć. Myślę, że między dziewięćdziesiątym piątym a dwutysięcznym rokiem był okres, w którym zupełnie nie zajmowałem się sztuką. Byłem tak zajęty innymi rzeczami, że aktywność artystyczna przygasła. Pierwszą indywidualną wystawą po tym czasie była wystawa w 2013 roku w Forum Przestrzenie. Stwierdziłem, że od tego momentu będę robił minimum jedną wystawę rocznie. No i tak się rzeczywiście dzieje. Nie zabiegam, nie walczę, ale jak wiem, że mam termin, to pracuję tak, żeby wszystko było zapięte na ostatni guzik. Zazwyczaj wszystko sam montuję, staram się być samowystarczalny. 

Dziś, choć cały czas jestem aktywny, swoje prace sprzedaję sporadycznie, ale przyznaję, że nigdzie się nie promuję. Mówię o tym z ubolewaniem, bo córka twierdzi, że to jest wyraz mojej nonszalancji. Może tak. Ale strasznie nie lubię wchodzić w tę interakcję społeczną, gdzie trzeba pokazywać, że robi się wybitne i fantastyczne rzeczy. Jestem gdzieś z boku. Zawsze trochę pod prąd. Kiedy nie zajmowałem się sztuką, prowadziłem też małą firmę deweloperską. Pracowałem z kilkoma ludźmi. Robiliśmy bardzo ciekawe rzeczy. Projektowaliśmy wnętrza i ich wyposażenie. Choć to ostatnie robię do dziś. Przez te wszystkie lata działamy bez żadnej reklamy. Obecnie mam dwóch współpracowników, jesteśmy jak rodzina. Projektujemy i wykonujemy projekty, przede wszystkim mebli. Krzesła, fotele, meble recepcyjne do hoteli, do knajp. Dość szerokie spektrum działań. Rzeźba nauczyła mnie odpowiedzialności za to, co robię. Personalnej. Jeśli coś robię, to za to odpowiadam. I tu, i w sztuce człowiek się trochę męczy nad płótnem czy jakąś formą, a później następuje finał i moment pokazania, konfrontacji z odbiorcą, trzeba mieć odpowiedzialność, że pokazuje się coś, pod czym się podpisuje. Staram się, żeby to, co robię, było na jakimś poziomie. Jeżeli nie jest, to tego nie pokazuję. Niszczę, przemalowuję płótna, zmieniam koncepcje. Cały proces twórczy począwszy od sztuki przez projektowanie jest pewnego rodzaju przyjemnością. To jest też zabawa, flirt z czymś fajnym. To trochę sposób na życie, nie chcę używać górnolotnych słów, ale jeżeli w dzisiejszych czasach istnieje jakakolwiek wolność, to my twórcy tę strefę wolności maksymalnie sobie rozpychamy, będąc indywidualistami, którzy mogą sobie na to pozwolić.

 

Czy w tej przestrzeni jest coś, co zostało wykonane przez ciebie?

Stół jadalniany, kominek, kuchnia, stolik kawowy, gablotka. Bardzo dużo rzeczy. Czasami wykorzystuję do tego stare przedmioty. Na przykład zbieram kije golfowe, z których robię wieszaki i lampy. Często recyklinguję też stare materiały. Wykorzystuję coś, co w teorii jest już do wyrzucenia, ale próbuję z tego zrobić coś mądrego, żeby miało drugie życie. Jestem trochę pracoholikiem, ubóstwiam, jak się dzieje.

Mam tu też kilka łódek i samochodów. Wszystko do naprawy. Jak się uda, chcę jedną popłynąć do Berlina i zostawić ją córce. To oldschoolowa holenderska łódź z 1978 roku, która jest przerobiona tak, że można na niej spać. Trzeba wszystko doszlifować i ją wymalować. Tydzień pracy i gotowe.

Jak trafiłeś w to miejsce?

Właśnie zajmując się deweloperką. Na początku lat dwutysięcznych. Kupowałem wtedy domy, remontowałem je i sprzedawałem. Tu kupiłem dwa budynki w stanie surowym, a ponieważ działka była bardzo długa i wąska, to zbudowałem jeszcze jeden segment dla siebie, ale zupełnie inny w charakterze niż tamte. Początkowo z powodu braku pozwolenia cała konstrukcja była oparta na stalowych tulejach. Była to wtedy sama pracownia. Zamysł był taki, by móc tu pracować i trochę odpocząć, coś ugotować. Później zaczęło się to rozbudowywać i pracownia zmieniała swoje miejsce z północy na południe. Cały budynek powstał de facto z resztek budowlanych. Najpierw było tu 50m2, później 100, dziś 250. Jest tu sporo przestrzeni do życia. Obok jest warsztat, w którym powstają meble i brudna pracownia. Mogę tu zrobić wszystko, spawam, robię odlewy. Nie mieszkam tu na stałe, ale jestem prawie codziennie.


Z tego, co widzę, lubisz przedmioty. Szczególnie te z drugiej ręki.

Zgromadziłem tu sporo rzeczy. Choć staram się już nieco ograniczać, bo zaczyna brakować miejsca. Lubię stare meble. Mam tu na przykład czeskie krzesła z lat 60., duńską komodę, polską szafę z początku XX wieku. Zbieram dywany. Mam ich może ze 30. Ten, po którym chodzimy, ma 120 lat i pochodzi z pracowni Józefa Mehoffera. Dostałem go w prezencie. Czasami szwendam po jakichś starociach i są tam tak piękne rzeczy, za rozsądne pieniądze, więc staram się je ocalić przed wyrzuceniem na śmietnik. Zbieram też syfony, stare szkło, kawiarki. Jest tu pewnie kilkaset przedmiotów i każdy ma swoją historię. Szkoda, by poszły w zapomnienie. Poza tym one są tak pięknie wykonane, z taką estymą, z rzemieślniczym geniuszem. Tego się już dzisiaj nie spotyka.

Moja córka mieszka w Berlinie, więc kiedy tam jestem, to buszujemy po wszystkich flohmarktach. Zawsze jak jeżdżę po Polsce czy Europie, to staram się gdzieś znaleźć antykwariaty czy inne tego typu przybytki. W Krakowie jest na przykład taka giełda samochodowa, niedaleko placu na Rybitwach, gdzie zjeżdżają się ludzie, którzy zajmują się opróżnianiem domów.

 

Czy myślisz, że zamiłowanie do przedmiotów wzięło się z domu rodzinnego?

Nie, zdecydowanie nie. Tata kolekcjonował tylko swoje publikacje, książki, dokumenty. Jest metalurgiem. W domu nie było wyjątkowego zamiłowania do dizajnu. Może próbuję sobie to jakoś wynagrodzić. Ale mam przyjaciela Marka Bujasa, dzięki któremu poszedłem na egzaminy do liceum, który wychowywał się w domu kolekcjonerskim, było tam niemalże jak w muzeum. Jego ojciec był architektem, kolekcjonerem sztuki. Znał profesora Pendereckiego, który też kolekcjonował. Wymieniali się często różnymi przedmiotami. Przez to i ja miałem przyjemność go poznać, choć później poznałem go lepiej, bo od dziewiątego roku życia miałem przyjemność śpiewania w chórze Filharmonii Krakowskiej. Jeździliśmy po świecie z utworami Pendereckiego. Fantastyczna przeżycie i poznawanie świata bez rodziców. Chyba i to doświadczenie wpoiło mi poczucie obowiązku i punktualności. Choć wszyscy krzyczą na mnie, że nie odbieram telefonów!