Ania Diduch i Wojtek Wieteska: Naszą filozofią jest minimalizm

Ania Diduch i Wojtek Wieteska:

Naszą filozofią jest minimalizm

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Ania Diduch
Data: 09.12.2020

Jasne mieszkanie na poddaszu kamienicy niedaleko Łazienek – biała podłoga, drewniane belki stropowe, niskie meble, niewiele bibelotów – tylko to, co potrzebne. Tak żyją gospodarze Ania Diduch (historyczka sztuki, dziennikarka, kuratorka) i Wojtek Wieteska (artysta, fotograf). Od dłuższego czasu pracowali nad wspólnym projektem wystawą Paradise 101” w krakowskim Muzeum Manggha podsumowującą 29 lat fotografowania i filmowania Japonii przez Wojtka. Na wystawie zestawiono ze sobą zdjęcia z różnych lat i utrzymane w kilku konwencjach: kadry kolorowe z czarno-białymi, krajobrazy z portretami, a charakterystyczne elementy japońskiej kultury zakomponowano obok abstrakcyjnych kadrów niezwiązanych z żadną konkretną cywilizacją” – opowiada Ania. Wystawa miała zostać otwarta 15 listopada, instytucje kultury pozostają jednak zamknięte, więc całość czeka na możliwość przyjęcia odwiedzających.

Skąd jesteście? Gdzie się wychowaliście?

Ania: „Urodziłam się w Łodzi, nie w Nowym Jorku”, jak śpiewali Cool Kids of Death. I zgodnie z przesłaniem piosenki wyprowadziłam się stamtąd, gdy tylko nadarzyła się okazja. Na drugim roku historii sztuki przeniosłam się na Uniwersytet Warszawski i zaczęłam pracę w „Dzienniku” wydawanym przez Axel Springer, a konkretniej w „Kulturze” – największym tygodniku kulturalnym w Polsce na początku lat 2000.

Wojtek: Ja urodziłem się na warszawskim Mokotowie, ale gdy miałem 8 lat, wyjechałem z rodzicami do Paryża, gdzie tata był szefem kuchni w polskiej ambasadzie. Francja to była inna galaktyka w porównaniu z Polską lat 70. Spędziłem tam łącznie 11 lat, zrobiłem maturę, zacząłem studiować (podobnie jak Ania) historię sztuki. Ale ostatecznie wróciłem do Warszawy i zdałem do łódzkiej Szkoły Filmowej.

A: Żeby było ciekawiej, było to w roku, w którym się urodziłam.

No to opowiedzcie, jak się poznaliście.

W: Za pośrednictwem krajobrazu, który Ania pokazała mi rano 24 listopada 2017 roku w Warszawie w parku Łazienkowskim. Zobaczyłem, co i jak widzi, a ponieważ to pokrywało się z moim sposobem oglądania świata, to można to było nazwać poznaniem. Wierzę, że „jesteśmy tym, na co patrzymy”.

A: Tym bardziej cieszymy się, że 3 lata później nadal mieszkamy przy Łazienkach. To tam ładujemy baterie, idziemy pobiegać, chodzimy na treningi, na jogę. Obgadujemy sprawy zawodowe albo pijemy poranną kawę na trawie.

Połączyły się też wasze drogi zawodowe.

A: Pracujemy w duecie kuratorka-artysta. Właśnie skończyliśmy projekt pt. „Paradise 101” dla Muzeum Manggha w Krakowie. To bardzo złożone przedsięwzięcie, którego punktem wyjścia są fotografie Wojtka z Japonii z lat 1991-2019, jednak sama wystawa ma formę instalacji przestrzennej. Przy tej okazji mogę wykorzystać swoją wiedzę historyczki sztuki, a także miłość do dizajnu, dla którego porzuciłam w pewnym momencie pisanie o sztuce. Dziś mam na koncie produkcję 4 wystaw, ta będzie 5.

W: „Paradise 101” to największy projekt, jaki dotychczas zrealizowałem, a jestem artystą od 30 lat. Po drodze pracowałem w branży reklamowej, zrobiłem doktorat na filmówce. Obecnie zajmuję się przejściem pomiędzy obrazem statycznym a ruchomym, czyli fotografią i ujęciami filmowymi. Ich stykiem, granicą, oczywiście ze świadomością czasów współczesnych, a nie w wymiarze historycznym.

A: Tym projektem chcemy również pokazać, jak różne dziedziny sztuki mogą zbliżać się ze sobą. Dlatego w „Paradise 101” m.in. udźwiękawiamy wystawę, by nadać instalacji wymiar totalny i immersyjny.

Opowiedzcie coś o tym mieszkaniu. Od kiedy tu jesteście?

W: Od niedawna, bo od 1 lipca 2020 roku. Ania znalazła miejsce dobrze mi znane – ulicę i kamienicę w okolicy, w której się wychowywałem. Ale samo mieszkanie i przestrzeń były jak coś z krainy po drugiej stronie lustra.

A: Szukaliśmy czegoś od dłuższego czasu, ale wciąż coś nam do tego stopnia nie pasowało, że oglądanie kończyło się zwykle na przeglądaniu zdjęć w Internecie. Chcąc przełamać ten schemat, szukałam czegoś w niewielkiej odległości od ówczesnego mieszkania, żebyśmy nie mieli wymówki, by nie pójść. Weszliśmy do środka, rozejrzeliśmy się, wymieniliśmy spojrzenia i wiedzieliśmy, że musimy tu zamieszkać.

W jakim stanie było mieszkanie? Robiliście generalny remont?

W: W niezłym! Przestrzeń była gotowa, ale poprowadzona nie w tym kierunku, co nasze myślenie. Trzeba było uprościć wnętrze, uspokoić rysunek wewnętrznych linii skosów – w końcu to poddasze. Przede wszystkim jednak dopiąć wszystkie transakcje nieruchomościowe i remontowe w czasie lockdownu – pełnego niepewności, co będzie jutro. Zdecydowanie nie były to warunki do normalnego lądowania, ale udało się bez kamizelek ratunkowych!

A: Przystosowanie mieszkania poszło ekspresowo, trwało niecałe 2 miesiące. Najbardziej uciążliwe było szlifowanie belek podtrzymujących dach. Praca jednak się opłaciła, bo teraz tego drewna chce się dotykać!

Jaki mieliście pomysł na to wnętrze?

W: Ania chciała bieli i czystości wizualnej. Wspólnie mieliśmy ochotę na minimalizm i w pewnym sensie ascezę. Byliśmy po pobycie w Japonii i w trakcie pracy nad projektem wystawienniczym, dlatego też chcieliśmy mieć jak najmniej mebli i przedmiotów. Ja zredukowałem swoją część o połowę. Meble, które zostawiłem, są funkcjonalne. Te, wobec których mam rodzinny i osobisty sentyment (np. stolik, lustro, 2 krzesła mojej babci), zostały przeze mnie przerobione. Krzesła stołowe mają obcięte nogi, podobnie jak stolik, i są wariantem herbacianym bliżej japońskiej perspektywy.

A: Ja chciałam mieć podłogę, na której moja mata do jogi będzie się fenomenalnie prezentować, dlatego podłoga musiała być biała! A tak bardziej serio: minimalizm jest moją filozofią od 10 lat. Im mniej mam, tym bardziej jestem kreatywna, bo czuję się wolna. To w sobie wypracowałam, ale tego uczy też oglądanie japońskich wnętrz – pomieszczenie ma wypełniać atmosfera między ludźmi, a nie meble. W naszej kuchni wisi reprodukcja przedstawiająca rodzinę oglądającą pełnię księżyca, który zaznaczony jest tylko konturem lekko rozmazanego tuszu, to bardziej sugestia księżyca. Taką finezją chcę się otaczać na co dzień, dlatego np. moje biurko zostało wykonane z jednego kawałka hartowanego szkła i jest zupełnie przezroczyste.

W: Lubimy tymczasowość, u nas wszystko ma być gotowe do zmian, przestrzeń jest jednocześnie mieszkaniem i pracownią. Tu przyjmujemy gości, zapraszamy klientów i współpracowników.

A: Ale też szybko nudzimy się danym widokiem. Dlatego Wojtek samodzielnie wykonał półki na kółkach, które można dowolnie przestawiać. Są zrobione na wymiar, by nie kusiło nas kupowanie nowych książek. Teraz inwestujemy już tylko w e-booki.

W: Kochamy też przenośne lampy!

A: Tak! Światło dzienne jest tu od rana do wieczora, więc poza łazienką właściwie nie mamy stałego źródła sztucznego światła. Ostatnim odkryciem są świetlne sznury LED, które zahaczamy o belki stropowe.

 

 

Podłoga jest z żywicy epoksydowej.

A: Chodziło o to, by podłoga w całym mieszkaniu była jednakowa. Miała być surowa, minimalistyczna w wyrazie, łatwa w konserwacji i powstać szybko w warunkach lockdownu, kiedy gonił nas czas, bo musieliśmy się przeprowadzić. Biel jest dla harmonii i rozjaśnienia całości. W domu nie ma dywanów, bo ich po prostu nie lubimy. Przy wejściu do mieszkania mamy lekkie obniżenie podłogi, coś na kształt japońskiego przedpokoju, gdzie zdejmuje się obuwie.

Jedna ze ścian jest fioletowa.

A: To delikatny fiolet, niektórzy mówią, że fiołkowy. Dla mnie jest on po prostu japoński. Zależało mi na wprowadzeniu punktowego kontrastu, skoro baza jest w bieli (łącznie z kanapą). W praktyce ten kolor zachowuje się specyficznie: latem chłodzi, zimą ociepla. Świetnie komponuje się z zielenią za oknem i kolorowym frontem lodówki. Te kropki na lodówce to nadrukowana fotografia Wojtka – motyw z jego projektu Nailing Love z 2016 roku. Dodatkowo ten fiolet pasuje do innych intensywnych dodatków: do czerwonego wazonu, turkusowej patery, seledynowych filiżanek odziedziczonych po babci Wojtka. Lubimy te punktowe plamy, bo kojarzą się nam z gestem malarskim, z obrazami Barnetta Newmana i japońską kaligrafią.

Opowiedzcie coś o meblach.

W: Największa debata była wokół kuchni. Czy eklektycznie skomponować coś z różnych niekuchennych mebli, czy zamawiać Ikeę całą w bieli, czy zrobić coś na wymiar, jako że kuchnia jest we wnęce pod skosem.

A: Stanęło na Ikei, która jest „niedokończona”, nie dotyka samego skosu i pozostawia pustkę. Znowu nawiązanie do japońskiego „ma”, czyli do przerwy.

W: 2 miesiące temu pojechaliśmy do Berlina na Art Week i oglądaliśmy kolekcję fotograficzną w prywatnym mieszkaniu jednego z najznakomitszych kolekcjonerów sztuki współczesnej. Okazało się, że mamy te same blaty z Ikei! U niego też wszystko jest schowane i minimalistyczne.

A: Z tego samego powodu, dla którego on chowa sprzęty AGD i kupuje najtańsze zasłony „z metra”, my nie wieszamy na ścianach żadnych zdjęć ani sztuki. Mamy mobilny system Nielsena: haczyki, na których można zawieszać ramy, jeśli chce się pooglądać daną pracę. Nie mamy ani jednego gwoździa w ścianie.

W: Ponieważ pracujemy w dziedzinie sztuk wizualnych, czujemy się nasyceni obrazami. Lepszy jest widok za oknem albo reset dla oczu podczas patrzenia na pustą ścianę. W takich chwilach przychodzi mi do głowy najwięcej pomysłów.

Czy któreś przedmioty są dla was wyjątkowo ważne?

W: Ja bardzo lubię kamienie, np. ten z plaży bałtyckiej w Nidzie na Litwie. Jest takim jednodniowym oczkiem wodnym – w jego zagłębieniu mieści się tyle wody, że trzeba ją codziennie uzupełniać. Drugi, zdecydowanie większy (ważący 130 kg), ma specjalne miejsce vis-à-vis wejścia do naszego mieszkania. W ciągu dnia pada na niego światło naturalne, a w nocy sztuczne w zielonym odcieniu.

A: Ja chyba nie mam nic takiego, może poza błękitnym, duńskim wazonem. Wojtek zawsze znajduje intrygujące gałązki w Łazienkach, potem układam z nich ikebanę. Ale najbardziej lubię widok za oknami, a mieszkamy na ostatnim, trzecim piętrze. Widok z każdego pokoju jest inny: na korony drzew po jednej stronie i na sąsiednią kamieniczkę po drugiej. Od zachodu mamy tu takie własne Okno na podwórze Hitchcocka. O samych kotach mieszkających po drugiej stronie ulicy można by napisać powieść, a co dopiero o pozostałych mieszkańcach…

W: Po tym wielkim resecie, który zrobiłem przed przeprowadzką, mam coraz bardziej nonszalancki stosunek do przedmiotów. Np. wazonu Rosenthala (słynny wzór pogniecionej papierowej torebki) używamy do przechowywania natki pietruszki. Z kolei 2 czarne żarówki wykorzystywane w tradycyjnej ciemni fotograficznej potraktowałem jak kinkiety, które nie dają światła, są za to czarnym punktem dynamizującym białe ściany. Statyw fotograficzny jest wieszakiem na kurtki, a dawne krzesło plażowe fotelem w pokoju kąpielowym.