Ania Gubernat: Czasem musisz pomóc ty, ale wiesz, że ktoś pomoże i tobie

Ania Gubernat:

Czasem musisz pomóc ty, ale wiesz, że ktoś pomoże i tobie

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Aneta Stabińska
Data: 20.07.2022

Jak to jest zupełnie zmienić sposób życia i przenieść się z miasta na wieś? Tym razem nie o Bieszczadach, a o Suwalszczyźnie. Odwiedzamy Anię Gubernat, która z partnerem Łukaszem tak właśnie zrobiła. Mieszkają w 70-metrowym domu z poddaszem przebudowanym ze starej stodoły i uczą się, jak żyć inaczej.

Czym się zajmowaliście, zanim całkowicie zmieniliście styl życia i zamieszkaliście na wsi?

Nim trafiliśmy tu z Łukaszem, przez 15 lat żyliśmy w Poznaniu, do którego przyjechaliśmy na studia na ASP. Niecałe cztery lata temu przeprowadziliśmy się w rodzinne strony Łukasza. Mieszkamy na wsi, niedaleko tzw. trójstyku, przy granicy z Litwą i Białorusią. 

W Poznaniu zajmowałam się malarstwem, prowadziłam warsztaty artystyczne, wykładałam rysunek na uczelniach wyższych i w prywatnych szkołach. Rozpoczęłam też studia doktoranckie na Uniwersytecie Artystycznym. Łukasz pracował w agencji reklamowej, a potem zdecydował się na założenie własnego studia kreatywnego.

W trakcie mojego doktoratu urodził się nasz pierwszy syn Adaś. Poszłam wtedy na urlop macierzyński. Ze względu na dziecko musiałam ograniczyć kontakt z farbami i rozpuszczalnikami. Po urlopie wróciłam na studia, ale wkrótce pojawiła się pierwsza myśl o wyjeździe z Poznania. Nie zastanawialiśmy się długo. A już po przeprowadzce urodził się nasz drugi syn Tymek.

Dlaczego zdecydowaliście się na przeprowadzkę?

Jednym z powodów było pojawienie się dziecka. Ani ja, ani Łukasz nie jesteśmy z Poznania, byliśmy daleko od rodziny, a w chwili pojawienia się Adasia zaczęło to dla nas mieć znaczenie. Choć na naszą decyzję wpłynęło głównie samo miejsce. To rodzinna wieś Łukasza, dorastała tu jeszcze jego prababcia. Łukasz jako dziecko spędzał tu każde lato. Kilka lat temu zaczęliśmy przyjeżdżać w to miejsce na wakacje wspólnie. Za każdym razem zostawaliśmy trochę dłużej. Coraz mniej chciało nam się stąd wyjeżdżać. W tym miejscu tato Łukasza otworzył niegdyś skansen. Przeniósł starą stodołę, która służyła za bazę noclegową dla osób, które przyjeżdżały na wycieczki. Dziś, po zrobieniu remontu mieszkamy w tym budynku my. Zdecydowaliśmy, że mimo iż to ogromna życiowa zmiana, spróbujemy.

 

Czy skansen nadal istnieje? 

Obecnie otwierany jest tylko na różne okazje, np. festiwale muzyczne. To stare gospodarstwo, na które składa się dom, budynki gospodarcze i stodoła z wystawą etnograficzną. Na podwórzu stoi wielka, prawdopodobnie najstarsza lipa w wiosce. To miejsce ma fantastyczną energię. Marzy nam się jego ożywienie.

 

Co musieliście zrobić, by zamieszkać w dawnym domu noclegowym, jak wyglądał remont?

Gdy wprowadzaliśmy się do „Bazy” (bo tak nazywany był wcześniej nasz dom), praktycznie dało się w nim mieszkać. Budynek miał wiejski charakter, który odpowiadał nam, gdy przyjeżdżaliśmy tu na wakacje. Ale żeby był funkcjonalny i żeby poczuć się w nim jak „u siebie”, musieliśmy wprowadzić trochę zmian. Podstawą było jego docieplenie, nowy kominek, system grzewczy i wymiana dachu. Żeby zyskać trochę przestrzeni, przebudowaliśmy ganek. Położyliśmy nową podłogę. Powiększyliśmy otwory okienne. Odświeżyliśmy ściany i sufity. Na koniec zbudowaliśmy balkon i taras. 

To był długi i wymagający remont, zwłaszcza że zbiegł się w czasie z narodzinami naszego drugiego syna. Działaliśmy bez projektu, a decyzje często podejmowaliśmy spontanicznie. Dziś masę rzeczy zrobiłabym zupełnie inaczej. 

Jest też jeszcze wiele przed nami, ale zrobiliśmy sobie przerwę. Teraz skupiamy się nie tyle na kwestiach wizualnych, ile na zapewnieniu sobie samowystarczalności. Na ogrodzie, ziemiance, odnawialnych źródłach energii.

Na parterze jest otwarta przestrzeń, pośrodku której jest łazienka. Jedną ze ścian stanowi tył kuchennego pieca kaflowego, a druga przylega do kominka. W ten sposób wnętrze pomieszczenia naturalnie się ogrzewa. Na górze są dwie sypialnie, toaleta i pracownia Łukasza – studio kreatywne Luksemburk i mały warsztat sitodruku Paperwine.

Urządzając wnętrze, zachowaliśmy część mebli, które tu zastaliśmy. Sercem domu jest duży drewniany stół, który pochodzi jeszcze ze zbiorów skansenowych i który odnowiła mama Łukasza. To na nim maluję swoje talerze, a chłopcy bawią się klockami i rysują. Meble, które przywieźliśmy z mieszkania w Poznaniu, pozwoliły nieco przełamać rustykalny klimat domu. Resztę rzeczy zbudował Łukasz ze starych desek po podłodze. Pełen recykling, bo na wsi nic się nie marnuje. 

 

 

Opowiedz o paru przedmiotach, które lubisz.

Bardzo lubię bollywoodzki plakat z lat 70., który przywieźliśmy z Bombaju, charakterystyczny dla tych stron krzyż z półksiężycem, który wcześniej wisiał na drewnianym krzyżu we wsi, fotografie i grafiki od przyjaciół artystów z Poznania. To rzeczy, które są dla mnie ważne, bo niosą w sobie historię podróży, miejsca czy przyjaźni. Odkąd tu zamieszkaliśmy, jeździmy też na okoliczne bazarki i składziki. Dostęp do sklepów z meblami jest w tych stronach utrudniony, dlatego popularne są miejsca z używanymi rzeczami z Zachodu, wśród których można znaleźć prawdziwe perły. W dniu dostawy pojawiają się tam tłumy! Uwielbiam nasze wełniane klimy i dywany, upolowane w ten sposób za grosze.

 

Czy przestawienie się z życia w mieście, na życie na wsi było dla ciebie trudne?

Właściwie to jestem miejską dziewczyną, ze wsią wcześniej miałam niewiele wspólnego. Ale kochałam przyjeżdżać tutaj na wakacje, lepiej mi się tu pracowało i łatwiej było się skupić. Przyjeżdżając tu na stałe, myślałam, że największym kosztem będą przyjaźnie. Dość szybko okazało się jednak, że poznaliśmy super ludzi o podobnych poglądach i zainteresowaniach, wielu z nich przyjechało z różnych stron Polski. Mieszkamy w promieniu 15 km od siebie. Nasze dzieci się przyjaźnią, my regularnie się spotykamy. Mała oferta edukacyjna w okolicy zmobilizowała nas do założenia Stowarzyszenia Przytulasy, które doprowadziło do powstania eksperymentalnej grupy leśnej przy miejskim przedszkolu. Dzieci mają większość zajęć na dworze, na lekcje regularnie jeżdżą do Wigierskiego Parku Narodowego lub na plażę przy jeziorze. Jesteśmy jeszcze daleko od ideału, ale małymi krokami udaje się wprowadzać nasze kolejne pomysły w życie. 

Można też powiedzieć, że na starcie było nam łatwiej, niż większości osób, które przeprowadzają się z miasta na wieś. Nie jesteśmy tu zupełnie obcy, to rodzinna wieś Łukasza, a jego tato zapisał się we wsi jako animator kultury. Założył skansen, organizował kuligi, robił potańcówki dla mieszkańców. Zostaliśmy dobrze przyjęci. Społeczność zaangażowała mnie w prowadzenie koła gospodyń wiejskich. W głowie mam projekty, które chodzą za mną, odkąd tu zamieszkaliśmy. Marzy mi się zbudowanie naturalnego placu zabaw oraz stworzenie miejsca, które integrowałoby mieszkańców. 

Ale jest kilka rzeczy, za którymi tęsknię. Wieczornymi wyjściami do kina, kawiarniami, wernisażami. Pizzą na telefon. Raz na jakiś czas potrzebuję wybrać się do miasta dla równowagi, odwiedzić przyjaciół. Przewietrzyć głowę. Choć dziś nie wyobrażam sobie zamieszkać z powrotem w mieście, dobrze jednak do niego na chwilę wrócić.

 

Przeprowadzka przyniosła jeszcze jedną zmianę, powstało Anilamis. Nazwa marki to połączenie dwóch łacińskich słów: animatum (ożywić) i laminis (talerze). Jak wpadłaś na pomysł malowania porcelany?

Wszystko zaczęło się od wizyty w jednym ze wspomnianych wcześniej składzików z używanymi rzeczami. Zauroczył mnie talerz, który kupiłam, nie mając specjalnego planu. Finalnie pomalowałam go, po prostu dla siebie. Któregoś dnia odwiedziła mnie koleżanka i zachwyciła się nim. Jedno zdanie: „Ale to ładne!” zmotywowało mnie do tego, by zacząć myśleć o swojej marce. Używane talerze okazały się idealnym medium. Od przeprowadzki starałam się ograniczać zakupy, żyć bardziej świadomie i ekologicznie. Nie chciałam produkować nowych przedmiotów, a jednocześnie czułam potrzebę wyrażania się artystycznie. Maluję na pojedynczych egzemplarzach, które najpewniej trafiłyby na śmietnik. Nauczyłam się doceniać wartość przedmiotu, szukam historii w rysach i uszczerbkach na porcelanie. Talerz to wdzięczne medium. Jest na tyle mały i uniwersalny, że z łatwością można go wkomponować w różne przestrzenie. Dodatkowo budzi pozytywne skojarzenia i sentyment do czasów, kiedy na ścianach polskich domów wisiały kobaltowe wzory z Włocławka.

 

Co namalowałaś na tym pierwszym talerzu?

Żaby, a pomysł na markę dojrzewał we mnie przez kolejny rok. W końcu założyłam konto na Instagramie. Do dziś nie powstała strona internetowa; okazało się, że nie ma takiej potrzeby, bo i tak nie wyrabiam się z zamówieniami. Moje możliwości są ograniczone, pracuję, gdy nie ma już żadnych rozpraszaczy, czyli gdy dzieci już śpią.

Na początku na talerzach pojawiały się głównie motywy przyrodnicze, inspirowałam się starymi rycinami z podręczników botanicznych. Potem przyszły tematy związane z legendami, a pod wpływem moich synów nawet prehistorią i dinozaurami. Dziś wiele moich prac to pomysły podsuwane przez samych klientów. Ale inspiracją bywają też same talerze. Ich kształt, miejsce wykonania. Stara porcelana wytwarzana w tradycyjnych manufakturach pomimo upływu lat zachwyca swoją jakością, ale podczas wypału bywa nieprzewidywalna. Determinuje to technikę, którą stosuję. Maluję farbami do ceramiki, które utrwalam, wypalając naczynie w niskiej temperaturze.

 

Czy jest coś, co jeszcze odkryłaś właśnie tu, coś nowego cię zafascynowało, czegoś się nauczyłaś?

Oboje z Łukaszem ciągle się czegoś uczymy i eksperymentujemy. Prowadzimy swój ogród warzywny. Mamy szpinak, jarmuż, marchewki, groszek, ogórki, pomidory i inne warzywa. Uprawianie warzyw to jedno, ale jest jeszcze masa dzikich owoców, ziół, drzew i chwastów, z których można korzystać. To olbrzymia wiedza, którą chciałabym kiedyś posiąść. Co roku odkrywamy coś nowego, np. jadalną roślinę, która rośnie tuż pod naszym nosem. Obserwuję swoje dzieci i widzę, że dla nich naturalne są rzeczy, o których ja muszę sobie przypominać. Biegną na pole i jedzą kwiaty. Z lasu przynoszą mi igły i proszą o herbatę. Obcowanie z naturą to coś, czego się ciągle uczę.

Zmienił się mój sposób odpoczywania. Mieszkamy w pobliżu rzeki i jeziora, które o każdej porze roku dają rozrywkę. Latem biwakujemy, zimą morsujemy i jeździmy na łyżwach. Nasze spotkania towarzyskie nawet zimą zazwyczaj odbywają się w okolicznościach przyrody. W zimowe wieczory umawiamy się z przyjaciółkami na saunę. W tych stronach są to wolnostojące domki stawiane przy rzece lub jeziorze. Jest w nich izba do biesiadowania i część z paleniskiem. To jest tutejsza tradycja. Niegdyś we wsi była też łaźnia, w której spotykali się osobno kobiety i mężczyźni, by oczyścić ciało i umysł.

Tu inne są też kontakty międzyludzkie. Żyjąc w mieście, mieliśmy więcej przyjaciół, znajomych, jednak każdy był bardziej odizolowany. Tutaj, pomimo że mieszkamy w różnych wsiach, to jesteśmy dużo bliżej. Wiemy, że jesteśmy na siebie zdani i kiedy ktoś np. utknie w zaspach śniegu, to na pewno kilka osób ruszy na pomoc. Bardziej polega się tu na sąsiadach. Czasem musisz pomóc ty, ale wiesz, że ktoś pomoże i tobie.