Anna Axer Fijałkowska: Dom to nie muzeum czy galeria, tylko przestrzeń, w której mamy czuć się sobą

Anna Axer Fijałkowska:

Dom to nie muzeum czy galeria, tylko przestrzeń, w której mamy czuć się sobą 

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Ład Studio
Data: 29.10.2025

Kostiumografka i scenografka, Anna Axer-Fijałkowska, zaprasza nas do mieszkania w willi na warszawskim Żoliborzu, by opowiedzieć o rodzinnych inspiracjach i o tym, jak wnętrza mogą opowiadać ludzkie historie. Jej przestrzeń wypełniają meble vintage, przedmioty przywiezione z podróży i rodzinne pamiątki.

Wychowywałaś się na Żoliborzu, ale wspominasz, że wiele razy się przeprowadzałaś?

Tak, wychowałam się w ten dzielnicy, ale przez pięć lat mieszkaliśmy z rodziną w Stanach Zjednoczonych. Moja mama zawsze dużą wagę przywiązywała do wnętrz i potrafiła w nie tchnąć życie nawet w szarym PRL-u. Dziś nasze gusta się trochę różnią, ale wrażliwość na piękno, formę, funkcjonalność mam ewidentnie po niej. 

Moja babcia była architektką zieleni w Warszawie, więc w moich domach zawsze był pełno roślin. Rodzinne mieszkanie przy Mickiewicza, na strychu, było magiczne, szczególnie dla mnie jako dziecka. Miało mnóstwo zakamarków, w których mogłam rozwijać wyobraźnię. W tych schowkach tworzyłam różne światy: zamki, pałace i ogrody.

Od momentu, gdy wyprowadziłam się od rodziców, zmieniałam mieszkanie chyba osiem razy. Każda przeprowadzka to kolejny etap w życiu – poznajemy siebie na nowo poprzez przestrzeń, która nas otacza. Uczymy się też, co jest dla nas ważne, co nam się podoba i czego potrzebujemy, by żyło nam się wygodnie. 

Kiedy byłam młodsza, zależało mi głównie na tym, żeby było pięknie. Malowałam ściany, sama odnawiałam meble, na targach staroci kupowałam ceramikę i dodatki. Dziś spójność wnętrza rozumiem jako połączenie estetyki z praktycznością. Dom to nie muzeum czy galeria, tylko przestrzeń, w której mamy czuć się sobą – bezpiecznie, wśród ukochanych przedmiotów, wygodnych mebli, w dobrym oświetleniu, wśród roślin. Do wnętrz podchodzę trochę jak do scenografii w teatrze – ma być pięknie, funkcjonalnie i wszystko musi mieć swoje miejsce.

Czyli mieszkanie to dla ciebie coś więcej niż wystrój.

Teraz to dla mnie też atmosfera miejsca i bliskość ludzi wokół. Tu, na naszej małej ulicy, wszyscy się znamy. Od lat organizujemy święto ulicy – spotykamy się, dzielimy jedzeniem, grillujemy, dzieci sprzedają stare książki i zabawki. Ja od początku robię dla wszystkich gofry. To już duża, coroczna impreza, która zrzesza coraz większe grono sąsiadów z okolicy. 

Pomysł wziął się z amerykańskich Yard Sales, które pamiętam z dzieciństwa i które uwielbiałam. To tam nauczyłam się, że rzeczy z drugiego obiegu mają swoją duszę i historię, że mogą służyć i uszczęśliwiać innych. Sama nigdy nie kupiłam żadnego nowego mebla – wybieram tylko vintage. To ekologiczne, a przy tym te przedmioty mają piękny dizajn i świetną jakość. 

 

Jak wyglądało to wnętrze, kiedy tu trafiłaś?

Białe, puste ściany, wnętrze bez charakteru. Na szczęście zachowała się stara klepka, ale drzwi i okna wymieniono wcześniej, więc oryginalnych elementów nie udało się uratować.

Od razu zabrałam się do pracy, bo uwielbiam remonty. Dla większości ludzi to trauma, dla mnie moment twórczego rozbłysku. Każdy remont to opowieść o tym, kim jesteśmy w danym momencie życia. Cały czas się zmieniamy, dojrzewamy. Staram się wprowadzać duże zmiany niewielkim kosztem – korzystając z wyobraźni podobnej do tej, której używam w teatrze. Zanurzam się w historię wnętrza, kamienicy, w aurę miejsca i jego potrzeb.

 

Dziś zajmujesz się głównie kostiumami, ale coraz częściej również scenografią. Jak się to zaczęło?

Od zawsze przerabiałam ubrania. Nie dlatego, że chciałam się wyróżniać, ale by być sobą. Kiedy wróciliśmy ze Stanów, byłam w liceum, mama pokazała mi na strychu kufer ze swoimi starymi ubraniami, jej największymi skarbami, które trzymała dla mnie. Zaczęłam je przerabiać, łączyć, dawać im drugie życie. Byłam zachwycona, gdy w Polsce pojawiły się second handy. To był mój raj. Do dziś kupuję głównie ubrania vintage. Jestem współzałożycielką Dzikości Serca (komis z ubraniami i dodatkami vintage – przyp. red.), które było moim sercem w czasie pandemii. Najważniejsze jest dla mnie to, żeby vintage ubraniami i meblami przywoływać zapomniane historie. 

Kostiumy teatralne jednak zawsze projektuję. W tym przypadku nie chodzę po lumpeksach. Uważam, że w teatrze nie ma miejsca na przypadek. Kostium to opowieść o konkretnej postaci. Kolor, faktura i krój muszą być przemyślane – tak, by pomóc aktorce czy aktorowi „stać się” postacią. Od zawsze pracuję jako freelancerka. To brak pełnej stabilizacji, ale za to możliwość wyboru. Mogę decydować, z kim i nad czym pracuję. To dla mnie ważne także jako mamy. Chciałam, by moje dzieci dobrze czuły się w domu i bym mogła w nim być obecna. 

Jak wygląda twoja praca przy tworzeniu kostiumów?

Zaczynam od lektury dramatu i rozmowy z reżyserem o jego wizji. Potem następuje fascynujący moment, w którym wyobrażam siebie postaci. To etap rysowania. Pracuję na iPadzie, co pozwala mi wprowadzać zmiany do ostatniej chwili. Potem wybieram tkaniny. 

Angażuję się tylko w projekty, które mają dla mnie sens, takie, w których mogę coś nowego dla siebie odkryć i wyrazić. Kostiumy to niezwykła materia: z jednej strony opowiadają o człowieku, z drugiej są częścią większej wizualnej całości.

Właśnie skończyłam pracę nad „Rękopisem znalezionym w Saragossie” w reżyserii Grześka Jarzyny. To wymagało wielu godzin poszukiwań w bibliotekach i zanurzenia się w epoce. W spektaklu gra trzynaście osób, a kostiumów jest prawie dziewięćdziesiąt. Trzeba wszystko precyzyjnie zaplanować, także pod kątem szybkich zmian za kulisami. To prawdziwa matematyczna łamigłówka.

Od niedawna prowadzę też Rexa Studio, które zajmuje się projektowaniem wnętrz. Nazywam to „scenografią wnętrz”, bo – jak w teatrze – dobra scenografia w domu powinna opowiadać historię. Chciałabym, żeby ludzie, z moją pomocą i pasją, opowiadali swoimi wnętrzami własne historie.

 

Jaką historię chciałaś opowiedzieć tu? 

To historia o miłości, przyjaźni, bezpieczeństwie i wolności. O wspomnieniach z podróży i przedmiotach, które te wspomnienia niosą. Czy to naczynie z kamieniami zebranymi na plaży, lampa z Holandii, dywan z Maroka, czy tkanina z Indonezji. Zbieram stare, egzotyczne tkaniny, ceramikę i szkło. Lubię też, gdy we wnętrzu pojawia się coś nieoczywistego. Ostatnio z klatki na kury przywiezionej z Kambodży zrobiłam lampę. Wszystko zaczyna się od wyobraźni. A ja nie przestaję marzyć.