Anna Barlik:
Ludzie potrzebują kultury w mieście, chociaż nie zawsze zdają sobie z tego sprawę
W podwarszawskim Aninie odwiedzamy artystkę Annę Barlik. Anna tworzy głównie rysunki abstrakcyjne i rzeźbę site-specific, jej prace najczęściej wynikają z dialogu między sztuką i architekturą. Studiowała na Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi na kierunku projektowanie biżuterii, na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie na Wydziale Rzeźby, ukończyła też urbanistykę na Politechnice Warszawskiej. W 2023 roku w Pawilonie Polskim na 18. Biennale Architektury w Wenecji zaprezentowano instalację Datament jej współautorstwa.
Jak znalazłaś się w tym miejscu?
To mój dom rodzinny. Zbudował go jeszcze mój pradziadek po wojnie. Kiedy pojawiła się moja siostra i ja, rodzice przenieśli się tu z Grochowa, gdzie wcześniej mieszkaliśmy. Budynek został wtedy rozbudowany. Na strychu, który zajmujemy dziś, był mój pokój.
W latach dwutysięcznych, gdy wyprowadziłyśmy się z siostrą, rodzice zrobili tu oddzielne mieszkanie na wynajem. To było 90-metrowe wnętrze. Kiedy zdecydowałam się, że wprowadzę się tu ponownie z moimi synami, trzeba było dobudować dodatkowe 70 metrów. Pojawiła się nowa przestrzeń oparta o sześć żelbetowych słupów. Dziś jest tu salon, kuchnia, pokoje dzieci, moja sypialnia z osobną łazienką i biuro.
Wnętrze miało być funkcjonalne. Miało się w nim dobrze żyć. Urządzamy się powoli. Mieszkamy tu od roku. Jest tu sporo bieli, dużo rzeczy pochodzi z poprzedniego mieszkania na Saskiej Kępie. Witryna, duży stół, krzesła, rośliny, które były małe, jak chłopcy się rodzili. To dom, o którym można powiedzieć „low budget, high quality”, wszystko kupowane w rozsądnych cenach. Dębowa podłoga jest z drugiej ręki, kanapa z przeceny w Ikei, pojemniki z Leroy Merlin służą za stolik kawowy. W każdym pomieszczeniu muszę mieć kalendarz i zegarek. Bez tego nie jestem w stanie funkcjonować. Brzoza, którą widać za oknem, jest równolatką mojej mamy. Zasadziła ją moja babcia, będąc w ciąży.
Kolory, które widzę w tym wnętrzu, kojarzą mi się z tymi, których użyłaś w instalacji Datament.
Od kilku lat jestem na etapie analizy trzech kolorów RGB. Niebieskiego, czerwonego i zielonego, które są totalnie podstawowe. Czasem pojawia się żółty. Pamiętam, że na Wydziale Rzeźby dziwiono się, że wprowadzam kolor do rzeźby. Dominowały wtedy biel, czerń i szarość. Może chodzi o to, że mam trochę inne wczesne doświadczenia, jeżeli chodzi o inspiracje. Jako dziecko przez rok mieszkałam w Ameryce. Wyjechaliśmy tam ze względu na stypendium mojego taty. Dużo czasu spędzaliśmy w Muzeum Hirshhorn w Waszyngtonie, gdzie we wczesnych latach 90. mogłam oglądać prace Claesa Oldenburga, Jaspera Johnsa czy Roberta Rauschenberga. Mieszkała tam też moja ciotka, u której na ścianie wisiał kalendarz z Muzeum MoMA, który dziś jest i u mnie. Pamiętam, że obok stało krzesło Wassily chair. Te obrazy zostały w mojej głowie. Mam dużą wrażliwość na kolor. Nawet to, że maluję, choć często tych prac nie pokazuję, wynika z potrzeby analizy kolorystycznej.
W twojej domowej pracowni stoją kawałki instalacji pokazywanej na Biennale.
Pocięłam ją własnoręcznie. W tym roku kończę 39 lat. I od zawsze chciałam zrobić Biennale, robić duże rzeczy. Choć bywa tak, że po Biennale zostaje się artystą jednego dzieła. Praca, którą pokazywaliśmy, była sporych rozmiarów. Prezentowaliśmy ją w Wenecji, a później w Zachęcie. Nie widziałam sensu, by jeździć z nią dalej. Podjęłam decyzję o jej pocięciu. To było zamknięcie pewnego etapu.
W liceum uczyłaś się w klasie matematycznej, myślałaś o architekturze lub malarstwie, wybrałaś jednak projektowanie biżuterii na ASP w Łodzi. Dlaczego?
Zdawałam na wzornictwo na ASP w Warszawie, ale nie wyszło. Zdecydowałam się na Łódź. Okazało się, że mam jakiś dryg do biżuterii, bo już na pierwszym roku miałam wystawy, dostawałam wyróżnienia. Robiłam rzeczy, które były przestrzenne, ale skala była dla mnie za mała. Stąd pomysł na rzeźbę. Szybko przeniosłam się na studia zaoczne i równolegle zaczęłam studia na Wydziale Rzeźby ASP w Warszawie.
Jak wyglądał twój dyplom?
Po pierwszym roku na ASP trafia się do pracowni mistrza i w niej spędza się kolejne lata i pracuje się nad dyplomem. Tak robią malarze, rzeźbiarze, graficy, trafiają do jakiejś szufladki i ta szufladka definiuje ich ścieżkę zawodową. No więc ja bardzo nie chciałam być w tej szufladce, ponieważ uważałam, że niekoniecznie ta szufladka jest dla mnie wygodna i ważna. Na drugim roku trafiłam do profesora Grzegorza Kowalskiego. Świetna pracownia, którą ukończyła między innymi Katarzyna Kozyra czy Artur Żmijewski. Po roku współpracy z profesorem, kiedy stawałam okoniem za każdym razem, gdy dostawaliśmy zadanie, podziękowałam mu i powiedziałam, że w przyszłym roku będę w innej pracowni. Trafiłam wtedy do Berlina, na Erasmusa. Poszłam tam na litografię. Później byłam w różnych pracowniach, między innymi w pracowni sztuki w przestrzeni publicznej prof. Mirosława Duchowskiego.
Przyszedł piąty rok i zdecydowałam, że zrobię dyplom u Macieja Aleksandrowicza, który jeszcze wtedy był młodym doktorem i nie prowadził pracowni dyplomowej. Poprosiłam Radę Wydziału o zgodę. Dostałam ją i byłam pierwszą dyplomantką Maćka. Dyplom był oparty na podobnym pomyśle jak Datament. Z tych samych, ale wówczas białych profili powstał odwzorowany korytarz z naszego wydziału. Miejsce, przez które przechodziło się codziennie, w którym dużo się działo, toczyły się ważne rozmowy. Wymierzyłam całe pomieszczenie i korytarz w skali 1:1 i przeniosłam w przestrzeń publiczną. Praca była prezentowana w parku naprzeciwko Wydziału tuż obok mostu Świętokrzyskiego.
Po pewnym czasie odezwał się do mnie Maciek i zapytał, czy nie chciałabym robić doktoratu. Miałam taką idée fixe, że zrobię research dotyczący kontekstów lokalnych w sztuce, w architekturze, w wybranym miejscu. Zaczęłam aplikować o różne rezydencje artystyczne. I wszystkie, które dostawałam, były na północy. Najpierw trafiłam na Islandię, później pół roku spędziłam w Finlandii. Doświadczenie tej architektury, tych malowanych domów to była realnie moja praca doktorska. Pisałam o kompozycji i źródłach inspiracji w tamtym rejonie. Powstała seria ażurowych rzeźb bezpośrednio odnoszących się do lokalnej architektury, seria obrazów/kompozycji na metalu i prawie kilka tysięcy szkiców. Wystawa doktorska odbyła się w 2017 roku w Galerii Propaganda.
Kiedy skończyłam rzeźbę, poszłam jeszcze na podyplomowe studia: urbanistykę na Wydziale Architektury. Przede wszystkim po to, żeby świadomie operować planami miejscowymi, żeby w przestrzeni publicznej stawiać rzeźby, rozmawiać z architektami czy z urbanistami. Przeraża mnie to, że zmienia się plany miejscowe, buduje wielkie osiedla i nie współpracuje się z klimatologami. W latach 60., 70. urbaniści brali pod uwagę przepływ powietrza, współpracowali z ludźmi zajmującymi się pogodą i frontami atmosferycznymi, myśleli o tym, w jaki sposób wietrzyć miasto. Poszłam na urbanistykę i myślałam, że zacznę rozmawiać z ludźmi, którzy będą mnie czegoś uczyć albo fascynować i okazało się, że byłam tą szaloną rzeźbiarką, pewnie jedyną artystką w historii tych studiów, która mówi, że chce świadomie stawiać rzeźby w przestrzeni publicznej, a oni pytali po co?
Punkty
Czy masz poczucie, że od tamtego czasu coś się zmieniło w kwestii zagospodarowania przestrzeni publicznych, obecności sztuki w mieście?
Powstaje trochę ciekawych inicjatyw. Jest na przykład ścieżka wzdłuż Wisły po dzikim brzegu, która otworzyła ludzi na rzekę. Jeżeli chodzi o sztukę, to nadal mamy jej bardzo mało w przestrzeniach miejskich. Jest trochę street artu. Choć niektórzy deweloperzy starają się, żeby coś się w ich inwestycjach zadziało, bo wiedzą, że to jest istotne. To nie jest tak, że budujemy mieszkania i ludzie sobie resztę zorganizują. Budując, musimy myśleć o całym założeniu, o tym, co dookoła, o kulturze, edukacji, transporcie. Ludzie potrzebują kultury w mieście, chociaż nie zawsze zdają sobie z tego sprawę.
Nad czym ostatnio pracujesz?
Od ponad roku rysowałam przeszkody – zainspirowana moją codziennością. Obstacles to historia o różnych przeszkodach w życiu: ile razy przez nie przeskakujemy, że czasem się na nich wywracamy i czy jesteśmy w stanie z tych doświadczeń wyciągnąć wartościowe wnioski. Wystawa pokazywana podczas kolejnego Warsaw Gallery Weekend we wrześniu jest trochę zainspirowana tym, co zauważyłam w skateparkach. Moi trzej synowie sporo jeżdżą na deskorolce, najstarszy bierze udział w zawodach i bardzo dużo czasu spędzam z chłopcami na treningach. Wszystkie moje prace są w pewien sposób autobiograficzne.
Często poruszam tematy z własnego doświadczenia w bardzo prosty sposób i nie narzucam mojego osobistego podejścia. Komunikuję przez sztukę sytuacje, które się wydarzają. No i dla mnie ta inspiracja czasem jest bardzo poetycka – codziennie w życiu mamy jakieś przeszkody, które albo nam przeszkadzają, co często widać w strudzonych oczach osób doświadczonych życiem, a czasem stoicko odbieramy ich istnienie, a jeszcze innym razem są czymś wciąż nowym, wesołym albo uczącym nas pokory.
Myślę, że moje doświadczenie życiowe, które jest też de facto trudne, przewija się w mojej twórczości. Kiedyś dobry znajomy powiedział mi: „Ania, wiem, że przeszłaś swoje, ale po tobie tego po prostu nie widać”. Po dłużej chwili dodał: „Ale widać to w twoich pracach”. Cenię nawet te trudne momenty w życiu, dlatego, że one nas budują, tworzą naszą tożsamość. Obserwuję dzieciaki w skateparku, które jeżdżą po przeszkodach i podchodzą do tricków wiele razy i to jest dla mnie bardzo inspirujące. Obstacles jest trochę o takich przeszkodach w życiu. Będą to kolorowe formy, z którymi można wejść w interakcję, można się o nie potknąć, można je ominąć. Trudny był moment, kiedy zaczęłam myśleć o barwach. Zastanawiałam się, w jaki sposób i co chcę komunikować przez te formy, w jaki sposób chcę je odznaczyć od rzeczywistości. Kolory do rzeźby na Biennale stworzyłam w laboratorium, były unikatowe. Za każdym razem myśląc o kolorze w rzeźbie, niosę też komunikat wizualny i w przypadku tych najnowszych prac jest to jednak ostrzeżenie – piękne, ale – uwaga – ostrożnie.