Anna i Piotr: Życie, życie jest nowelą

Jesteśmy na Starych Bielanach w Warszawie, w mieszkaniu Anny Tatarskiej, Piotra Jamrogiewicza, ich dwóch synów Edgara i Gustawa oraz psa Precla. Wnętrze jest niewielkie, ale sprytne przeprojektowanie pozwoliło na wydzielenie w nim przestrzeni dziennej i nocnej, a nawet miejsca do pracy i małej garderoby. Anna jest dziennikarką filmową i kulturalną, pracującą w telewizji, radiu i prasie. Piotr zajmuje się komunikacją i odpowiada za rozwój agencji public relations.

Jak tu trafiliście?

Anna: To mieszkanie rodzinne. Jestem już trzecim pokoleniem, które tu mieszka. Inspirowany socrealistycznym stylem blok – Piotr wciąż nazywa go kamienicą – powstał w latach 50. i jest jednym z pierwszych bielańskich projektów małżeństwa Piechotków. Moi dziadkowie poznali się niedługo po wojnie na jakimś obozie i już jako para przyjechali do Warszawy, skąd pochodził dziadek. Najpierw mieszkali na Grochowie i to tam urodziła się moja mama, a w latach 70. przeprowadzili się na Bielany. To mieszkanie widziało różne konfiguracje. Moje pierwsze wspomnienia to my trzy: babcia, mama i ja. Babcia zajmowała mały pokój, w którym dzisiaj rezyduje Edzio, wkrótce pewnie z Guciem. My z mamą dzieliłyśmy ten większy – mama miała swój kącik w miejscu, które dziś, schowane za półką na książki z ukrytymi drzwiami, służy nam za garderobę i pralnię. Podczas studiów mieszkałam tu też ze współlokatorami. Wnętrze przechodziło różne przemiany, ale najbardziej radykalny remont zrobiliśmy trzy lata temu.

Piotr: Wówczas jeszcze dopasowując przestrzeń do modelu 2+1 i pies. Ha, ha, ha…

Anna: Jak śpiewał pewien bard, „życie, życie jest nowelą”.

Czy zostało tu coś z czasów, gdy dorastałaś?

A: Niestety nie. Na podstawie zachowanych zdjęć rodzinnych wyobrażam sobie, że babcia, urodzona pod Lwowem, miała piękne i dostatnie dzieciństwo. Ale została wraz z rodziną zesłana w trakcie wojny. Zabrały tylko to, co dało się unieść. W Kazachstanie cierpiały straszny głód i moja prababcia, żeby przetrwać, sprzedała tam przysłowiową ostatnią koszulę. Moja mama jest zaś raczej człowiekiem kolekcjonującym przeżycia i też nigdy nie miała wielu rzeczy. Jedynym pamiątkowym przedmiotem rodzinnym jest fotel typu uszak, który stoi u moich rodziców. Nie ma w naszym domu przeszłości niesionej przedmiotami. To, co widać, to już wyłącznie nasza historia. 

 

Kiedy i jak się poznaliście?

A: W 2015 roku, w czerwcu. Poznaliśmy się przez aplikację randkową. To była jedyna randka z Tindera, na jaką w życiu poszłam. Stuprocentowa skuteczność!

P: Ania zaprosiła mnie na kawę, po czym odwołała spotkanie, bo miała do skończenia tekst. Ja powiedziałem, że okej, ponieważ całe życie pracuję z osobami dziennikarskimi, więc wiem, jak to wygląda.

A: Pewnie myślał, że ściemniam, ale to była najszczersza prawda. Poszliśmy na tę kawę dwa dni później, oboje po doświadczeniach w długich związkach. Z krótkiego spotkanka zrobiło się 3,5 godziny, dużo, dużo rozmów…

P: Od tamtej pory minęło prawie 9 lat. Wszystko poszło bardzo szybko, wprowadziłem się do Ani w listopadzie. Początkowo sypialnię mieliśmy tam, gdzie dziś jest pokój Edgara. W przygotowaniu nowego projektu pomagała nam znajoma, Zuza Morawska ze Studia Metraż. Świat jest w pewnym momencie bardzo mały i ludzie są super życzliwi. Okazało się, że nasz znajomy zajmuje się robieniem lastryko, z którego mamy blaty w kuchni. Z kolei on polecił kogoś, kto zrobił nam meble na wymiar, które mamy w większości mieszkania. 

 

Opowiedzcie o przedmiotach, które tu macie. 

A: Stół znaleźliśmy na fejsbukowej grupie. Kosztował 150 złotych. Okazało się, że jest do odebrania trzy kamienice dalej, więc sobie go przynieśliśmy. Dwa krzesła przy stole są ze starej szkoły podstawowej w Płocku. Dostaliśmy je od Zuzy. U chłopaków stały wcześniej krzesełka zebrane ze śmietnika zamykającego się przedszkola. Za to kanapę kupiliśmy nową, w jednej z polskich firm, zależało nam, żeby się rozkładała, ale nie miała wielkiego pojemnika pod spodem. Ja uwielbiam patent autorstwa Piotra, czyli stolik na kółkach, który ma w środku schowek, aktualnie pełniący funkcję pojemnika na pieluchy. To zwykła skrzynka ze sklepu budowlanego z dorobionym blatem, popularna wśród tzw. Panów Kanapek. Taki miszmasz. 

Kuchnię wcześniej mieliśmy jasną i taką chcieliśmy ją zostawić, bo rano jest tu ładne światło. Na tym tle pięknie prezentują się nasze ulubione małe przedmioty. Solniczka z huty Mirostowice, czarka na cukier kupiona u Jurka Szczepkowskiego w miejscowości Czarne, kawiarka, którą przywieźliśmy z miejskiego szwendania się po Budapeszcie. No i pomarańczowy Moccamaster, który jest chyba najważniejszym przedmiotem w naszym domu. Pomaga rozpocząć każdy dzień, ale że oboje dużo pracujemy z domu, to w ciągu dnia też nie próżnuje. Mieszkanie jest małe, ale sprytnie, wydaje mi się, zaprojektowane. Cały bałagan i pięć nieposkładanych prań możemy schować w garderobie, tak że przestrzeń wspólna pozostaje w miarę funkcjonalna. Choć, jak doskonale wie każdy rodzic, nasze dzieci najchętniej siedziałyby nam na głowie i robiły wszystko przy stole kuchennym.

P: W zasadzie nie przepadam jedynie za żółtą szafką, ale Ani się bardzo podobała. Ja najchętniej wszystko zrobiłbym w szarości i czerni, ewentualnie przygaszonych zieleniach. 

A: Na szczęście tych kości niezgody nie ma wiele. Oboje lubimy sztukę współczesną. Na szafkach stoją prace Nawera, Proembriona, Sainera czy Praktisa. Inne też kiedyś w końcu powiesimy, prawda, Piotr? 

P: No tak, w końcu tak.

A: Rozmaite figurki na regale – misie Be@arBrick, Kaws, LEGO czy vintage’owe Matchboxy – to kolekcja Piotra. Mam sentyment do dużej barowej popielniczki, którą kupiłam mu w Cannes, w tamtejszej filii kultowego paryskiego Harry’s New York Bar. Taka zbieranina. Każdy przedmiot ma inną wartość, ale głównie dlatego, że wiążą się z nimi wspomnienia. Dla Piotra najważniejsza jest mała ramka z patyczków po lodach, którą Edgar zrobił dla niego w przedszkolu z okazji dnia taty. 

P: Na ścianie wisi zdjęcie niezwykle utalentowanej Olgi Tuz. To fragment Toronto. Kupiłem Ani w prezencie. Jest ważne, bo to pierwszy festiwal filmowy, na którym była jako dziennikarka. 

A: Kochanie, pierwszy był w Berlinie.

P: No widzisz. To po co ja kupowałem to zdjęcie?

A: Bo jest piękne! Toronto było moim pierwszym festiwalem na innym kontynencie, więc w sumie możesz to tak pamiętać. Nie dziwię się Piotrowi, że mu się te festiwale mylą. Przed urodzeniem chłopaków zdarzało mi się być w trasie przez połowę roku. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś więcej pojeżdżę, ale szczerze mówiąc, do takiego hotelowego życia w nieustannym biegu nie tęsknię.

Z filmem jesteś związana długo, od czego zaczynałaś?

A: Film od zawsze absolutnie mnie fascynował. Kiedy byłam mała, myślałam, że będę aktorką, ale potem zaczęłam dorastać, pojawiły się kompleksy, zniknęła pewność siebie i w liceum stało się dla mnie jasne, że nie chcę iść w tę stronę. Marzyłam, by studiować filmoznawstwo, ale w Warszawie nie było takiego kierunku, więc poszłam na wiedzę o kulturze na UW. Na filmoznawstwo ostatecznie też trafiłam, tyle że w Łodzi, zaocznie. W tygodniu kampus przy Krakowskim Przedmieściu, a co drugi weekend na trzy dni tam. Męczące, ale te studia to było moje marzenie i czułam się szczęśliwa. W wolnym czasie byłam wolontariuszką na festiwalach filmowych, pracowałam w biurach prasowych. Pojechałam też na kurs filmowy w Nowym Jorku. Moja serdeczna koleżanka ze studiów pracowała wtedy w Wirtualnej Polsce, jakoś przez nią zaczęłam pisać tam recenzje i potem wszystko się potoczyło. Szybko zaczęłam jeździć na festiwale. Organizowałam to sama – nikt mnie nie wysyłał, nie płacił. To był totalny low budget. Śmieję się, że prawdziwego dziennikarskiego życia nie zna ten, kto nie zaliczył spania w pokoju ośmioosobowym w hostelu czy dzielenia łóżka z koleżanką. Oczywiście wszystko się z czasem pozmieniało. Wciąż, z wyboru, jestem freelancerką. Mam kilka redakcji, z którymi stale współpracuję. Nagrywam podcasty dla „Vogue”, prowadzę audycję w radiu Chillizet, przygotowuję wywiady filmowe dla Dzień Dobry TVN. A to tylko fragment. Od niedawna należę też do międzynarodowej organizacji wyłaniającej zwycięzców Złotych Globów, głosuję na Europejskie Nagrody Filmowe. Pewnie statystycznie częściej niż te piętnaście lat temu śpię w hotelach, zdarza mi się chodzić na eleganckie kolacje i wydarzenia ze ściankami. Ale z weneckiego festiwalu dwa lata temu nadawałam z pola namiotowego, a na wywiady dojeżdżałam na rowerze. Takie przygody lubię i nie sądzę, żeby to miało się zmienić. 

 

A ty, Piotrze, czym się zajmujesz?

P: Kiedy skończyłem 16 lat, wymyśliłem sobie, że chcę się zajmować komunikacją. Pochodzę z Lublina, gdzie było to nie do końca możliwe, między innymi dlatego, że wszystkie większe redakcje są tutaj. Pracowałem więc w marketingu i komunikacji organizacji trzeciego sektora. Tuż przed trzydziestką przeprowadziłem się do Warszawy i od tamtej pory zajmuję się tym, czym zawsze chciałem. Niedawno pożegnałem się z miejscem, które współtworzyłem przez prawie 9 lat. Zacząłem nowy zawodowy rozdział i jaram się tym, co przede mną. Cały czas kocham to, co robię i mam nadzieję, że będę się tym zajmował przez kolejne kilkadziesiąt lat. Stary człowiek. Pesel jeszcze się broni, ale mentalnie jestem często emerytem, który drepcze z wózeczkiem na bazarek na Wolumenie. Codzienność to jednak nie tylko praca. 

Przede wszystkim jestem tatą i to jest super, bo długo myślałem, że nie chcę mieć dzieci. Teraz mam dwóch synów. Pierwszy totalnie przemeblował moje życie i głowę. Mamy taką relację, której sam nigdy nie miałem z tatą. Mam to szczęście, że kumam zajawki Edgara i staram się mu też pokazywać to, co wydaje mi się ciekawe z perspektywy jego staruszka. Gucio z kolei, odkąd zaczęliśmy BLW (ang. Baby Led Weaning – przyp. red.), siedzi koło mnie w krzesełku codziennie, kiedy gotuję i testuje składniki. Już widzę, że będą kompletnie inni, więc zapowiada się ciekawie. I to jest najlepsza przygoda, druga to nasz związek.

A: Myślałam, że kawa i winko, ale OK.