Bartek Buczek:
Po latach pozwalam sobie na tworzenie prac, które można łatwo skrytykować
Wpadliśmy do pracowni Bartka Buczka, artysty, absolwenta malarstwa na katowickiej ASP, który miał 12 wystaw solowych i uczestniczył w 43 wystawach zbiorowych, jak sam mówi: w przytłaczającej większości w przyzwoitych galeriach. Dziś zajmuje się przede wszystkim montażem i produkcją wystaw i prac innych twórców. Od niedawna jest kuratorem oraz galerzystą; przy Wrocławskiej 56 w Krakowie prowadzi Art Industry Standard.
Jesteśmy w twojej pracowni, mieszczącej się w budynku, w którym jest i przestrzeń wystawowa.
Udało mi się wynająć cały ten budynek, dlatego że potrzebowałem sporo miejsca na warsztat, w którym będę mógł hałasować. Szukałem przestrzeni, która jest trochę na odludziu, po czym okazało się, że nie musi być na odludziu, a 200 metrów od bloku, w którym mieszkam. Zanim wprowadziłem się tu dwa lata temu, budynek stał pusty przez kilka lat. To 300 m2, których nie potrzebuję w całości, więc zaprosiłem tutaj Galerię Szaber – kolektyw, który lubię i która na zmianę ze mną tworzy tu swoje wystawy, oraz żonę Kingę Olesiejuk, która jest konserwatorką sztuki współczesnej. Powstała więc tu dość prężna instytucja, niemal jak muzeum, bo są i przestrzenie wystawiennicze, warsztat i pracownia konserwatorska. Ludzie, od których wynajmujemy przestrzeń, o ile czegoś całkiem nie zepsujemy, pozwalają nam na modyfikowanie wnętrza, co daje dużo możliwości przy tworzeniu wystaw.
Robisz wiele rzeczy jednocześnie. Co ostatnio najczęściej?
Moim głównym zajęciem jest bycie galeryjnym technicznym. Z angielskiego nazywa się to ładnie art handler. Ale też wykonuję cudze dzieła sztuki jako ghost artist. A w ramach hobby, niekomercyjnie prowadzę galerię.
Jesteś także artystą. Czy do sztuki ciągnęło cię od małego?
Mama pracowała na kolei, tata jest elektrykiem w kopalni. W rodzinie nie było więc szczególnych artystycznych skłonności. Wujek muzyk to chyba jedyny artystyczny przypadek. Natomiast byłem tak zwanym zdolnym dzieckiem. Byłem stypendystą Programu ZDOLNI Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci. To stowarzyszenie, o którym mało kto wie. Założone w 1981 roku przez ekonomistę Ryszarda Rakowskiego, we współpracy z placówkami naukowymi i artystycznymi pomagało dzieciom uzdolnionym, nie dając pieniędzy, a w duchu holistycznego rozwoju zapraszając je na wspólne obozy, plenery, warsztaty. Kiedy jest się dzieckiem w takim funduszu, ma się silne wrażenie, że nieodwołalnie będzie się rządzić światem, co jak się okazuje, często się tak nie kończy. Tak samo było ze mną. Kiedy byłem młodszy, miałem przekonanie, że jestem wielkim artystą. Dziś moje ambicje są dużo niższe, a satysfakcję czerpię z bardziej przyziemnych rzeczy.
To dlatego w twoim bio na jednej ze stron widnieje zdanie: „Niesłusznie uważał się za jednego z najzdolniejszych malarzy pokolenia”.
To taki żart, ponieważ kiedy jest się artystą, jedyna rzecz, nad którą naprawdę panujesz w swojej karierze, to to, co jest napisane w twoim bio. Dość długo wymyślałem najgłupsze rzeczy, które byłem w stanie w nim umieścić, coś, co odczyta ktoś na wernisażu lub stronie instytucji. Ale dopisałem też: „Od 2020 roku tworzy tylko panegiryczne dzieła sztuki o ulubionych narzędziach pracy”. To jest akurat prawda. Ostatnio znajomy krytyk powiedział mi: „Bartek, a może w końcu byś zrobił jakąś wystawę o czymś innym?”. Pewnie słusznie wyczuł, że moda na technicznych powoli się kończy, że wracamy w cień. Ale powiedziałem mu „Nic innego mnie nie interesuje”. Tak więc trudno. Nie muszę rządzić światem, nie muszę mieć szczególnie dobrej pozycji w świecie sztuki. Natomiast to wszystko dlatego, że znalazłem sobie zajęcie, które daje mi tę samą satysfakcję, jak ta, którą mogłem czerpać z fantastycznej kariery.
Kiedy zacząłeś pracować jako techniczny?
Jeszcze na studiach, w Galerii Rondo Sztuki w Katowicach. Długo wydawało mi się, że to jest poboczne zajęcie, ale z czasem się okazało, że to poboczne zajęcie nie bez turbulencji zaczęło wypierać działanie artystyczne, zwłaszcza malowanie. Po krótkim okresie, kiedy bolało mnie to, że przechodzę do innej roli, teraz mam satysfakcję z robienia właśnie tej niby pośredniej roboty. Niby. Bo już teraz wiem, że w malarstwie raczej bym nie osiągnął rzeczy, które teraz są mi dane.
Kiedy podjąłem się tej pracy na studiach, moje umiejętności były bardzo niskie, ale też próg wejścia do tego zawodu jest bardzo niski. Akurat w Rondzie Sztuki był taki zwyczaj, że technicznymi zostawali w miarę sprawni manualnie studenci z Akademii. Tak też było w moim przypadku. Kilka dobrych lat później, kiedy cały czas robiliśmy z kolegami wszystko na tym samym poziomie, jeden z nich, Maciej Skobel, zaczął podważać sensowność naszych działań. Powiedział, że troszeczkę osiedliśmy na laurach, że się nie rozwijamy. Na początku oczywiście mnie to ubodło, ale zaraz po rozmowie uznałem, że ma rację. Zaczęliśmy więc kupować narzędzia i rozwijać się w tym kierunku. Jeśli się kupi pierwsze narzędzie, to zaczyna się poważny nałóg, to już jest koniec, człowiek jest przegrany, otwierają się nowe horyzonty i każde kolejne narzędzie ten horyzont coraz bardziej poszerza. U mnie, ale też u wielu znajomych, to było tak, że już nie ma odwrotu.
Wystawa „Zmiana ekspozycji” w galerii Arsenał w Białymstoku
Wystawa Galerii Potencja w Galerii Estcher Schipper (Berlin)
Wystawa Dominika Ritszela w Galerii Tarasina w Kaliszu
Wróćmy jeszcze do tego, co było wcześniej. Czy kiedy byłeś mały, to miałeś takie tendencje, żeby z jednej strony rysować, a z drugiej majsterkować?
Zupełnie nie. Nie byłem techniczny, podziwiałem tatę, który potrafił na przykład zbudować dom. Zastanawiałem się, dlaczego akurat ja mam talent w kierunku rysowania i malowania. Czułem jednak, że idzie mi z tym dobrze, nie miałem wątpliwości, czym się będę zajmował. Wyrastało we mnie przekonanie, że jestem skazany na wielką karierę. Niesłusznie! Kariera przez jakiś czas była.
Na studiach z kilkoma osobami założyliśmy grupę Ośmiornica, co sprowadziło na nas trochę więcej światła i zainteresowania środowiska. Z perspektywy czasu myślę, że może za wcześnie, bo wtedy nie wiedziałem, jak z tego skorzystać. To jest strasznie trudne, nikt nikogo nie uczy, jak się robi tę karierę artysty. Ale były jakieś wystawy. Na przykład w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski. Tylko to było w 2013–2014 roku. Ta wypowiedź nie była całkiem ukształtowana. Minęło wystarczająco dużo czasu, żebym się zdążył tym wszystkim znudzić po prostu, żeby mi to zdążyło zbrzydnąć, żebym zaczął myśleć o tym, że być może działam na jakimś autopilocie. Że coś, co sobie wymyśliłem jako dziecko, być może nie do końca jest tym, czym powinienem się zajmować do końca życia.
Po krótkim okresie kryzysu i rozwinięciu się na polu technicznym, w żyłach pojawiła się świeża krew, nowe fascynacje. Okazało się, że to, co mnie interesuje, to nie są nostalgiczne czarno-białe obrazy, to nie jest coś, co tak naprawdę oddaje mój stan ducha, że szukam innowacji, zabawy, zmyślnego rozwiązania, zadziwienia. Napędzają mnie bardzo proste instynkty. Żeby ktoś docenił to, co robię, żeby mieć sympatię środowiska, żeby gratyfikacja finansowa była wystarczająca. I to wszystko udało się zapełnić czymś innym. Teraz od czasu do czasu robię rzeźby, instalacje, gdzieś w zupełnie dziwnym styku funkcji pojawia się jakaś artystyczna wartość. Ale jak robię coś dla kogoś, okazuje się, że wkładam w to tyle własnej inwencji, że zaspokaja to moją potrzebę bycia kreatywnym. Przy czym, gdy tworzę pracę dla innego artysty, autorstwo jest całkowicie jasne, to zawsze jest autorstwo tych autorów, którzy to zlecają.
Pomimo tego daje ci to satysfakcję?
Ogromną. W zależności od projektu zmienia się też zakres moich działań. Czasami jest to pomoc przy powstaniu dzieła od etapu koncepcji do realizacji, aż do powstania wystawy. Moje nazwisko najczęściej nie jest wymieniane w żadnym miejscu i moim zdaniem jest to zdrowa sytuacja, bo czyści relacje między tymi dwoma podmiotami, czyli podwykonawcą i autorem czy autorką. Najczęściej też nie mogę chwalić się tym, co wykonałem. Choć jeszcze gorzej jest w przypadku konserwatorów. Najczęściej w umowie mają klauzulę, że nie mogą mówić, że coś było konserwowane, bo to jest niekorzystne dla kolekcjonerów albo galerzystów.
Będąc artystą, ma się jednak dużą potrzebę bycia zauważanym.
Ma się wyhodowane olbrzymie ego!
Ty coś tworzysz i zazwyczaj niewiele osób o tym wie.
Z jednej strony tak, ale z drugiej strony, no spotykamy się na przykład dzisiaj.
Fakt.
Więc ten łaskawy snop światła też na mnie pada. Szczęśliwie akurat w Polsce to jest nisza i wypełniając tę niszę, w jakimś stopniu udało mi się zyskać środowiskową sympatię. To jest bardzo miłe, bardzo to doceniam i bardzo bym nie chciał tego stracić. Więc okrężną drogą to i tak do mnie wraca, więc to jest całkiem w porządku. Wystarczy, że o niektórych rzeczach wiem ja sam.
Mogę pokrótce powiedzieć o takiej współpracy, którą się nie mogę chwalić się na zdjęciach, ale pracowaliśmy z kolegami dla zagranicznej galerii i robiliśmy tam dużą część jednego dzieła. I bardzo mnie ujęła sytuacja, kiedy na miejscu już podczas instalacji tego dzieła zauważyłem, że jest kilka takich ekip, że jest nasza kilkuosobowa, są też techniczni z galerii w Berlinie, ekipa inżynierów z Nowego Jorku. No i w końcu przyjechała autorka tych dzieł i zauważalne było to, że jest bardzo mile zaskoczona wyglądem swojej wystawy i swoich dzieł. I po pierwszym zachwycie przeszła natychmiast do trybu sprzedaży, czyli opowiadania o tych dziełach i interpretacji. Pomyślałem, że to jest całkiem niesamowite, że jest taki podział ról i wtedy też zdałem sobie sprawę, że przez cały kilkumiesięczny proces tworzenia tego dzieła nie mieliśmy z nią nigdy osobistego kontaktu.
Pracujesz dla różnych instytucji i artystów, ale oprócz tego czasami nadal tworzysz coś swojego. Kiedy masz na to chęć?
Niedawno zamknąłem maraton większych robót, mniej więcej 13 wystaw powstało w ostatnich paru miesiącach. Jest tego naprawdę dużo. W zeszłym roku było ich 39. Pomyślałem, że skoro zrobiłem już 13 wystaw, to może najwyższy czas, żebym zrobił jakieś swoje małe dziełko. Pomysły na dzieła często biorą z zakupu nowego narzędzia i z potrzeby sprawdzenia, jak ono działa. Jak kupiłem tokarkę, od razu się pojawiała myśl, żeby wytoczyć kulę. Powstała piłka do koszykówki zrobiona ze sklejki. Tam wisi kask. Kiedyś namalowałem obraz, którego bohater nosił lodowy kask i już wtedy myślałem, że byłoby wspaniale kiedyś zrobić go z drewna. No i dzisiaj jest już czas, że umiem to z tego materiału wykonać. Czasem coś jest inspirujące. Na przykład odwrócę jakieś narzędzie, tak jak tę deskorolkę, no i z dołu okazuje się, jest ukryta sensowna struktura, która ma funkcję konstrukcyjną i przy okazji jest ładna, no więc próbuję to później odtworzyć ze sklejki, czyli ze znanego mi materiału. To nie jest szczególnie mądre, nie jest to artystycznie głębokie, ale cóż z tego, kiedy zarabiam na czymś innym i mogę sobie w końcu pozwolić na takie działania. Szczerze mówiąc, jest mi to dużo bliższe niż obrazy, które kiedyś malowałem. Kiedy na nie patrzę, to doceniam technikę wykonania, ale kompletnie nie potrafię się z nimi utożsamić. Dużo lepsze są dla mnie na przykład wiszące tu wykonane przeze mnie rękawiczki. To drugie z serii, pierwsze o dziwo zostały sprzedane na aukcji Refugees.org w MSN-ie. To rękawiczki robocze, które przyjęły taką pozycję, w której bardzo często w pracy technicznego trzyma się w galerii obraz przy ścianie, podczas gdy kuratorzy i artyści mówią, czy jest dobrze. Po latach pozwalam sobie na takie prace, które wiem, że można bardzo łatwo skrytykować albo obalić ich wielkość.
Ściany pracowni wyglądają jak dobrze zaplanowany kolaż. Domyślam się, że wymagało to dużo pracy i zaangażowania.
Niestety jak się ma warsztat, to największym problemem są odpady. Materiały, których zazwyczaj używam, zaczynają swoje życie jako pełne płyty ze sklejki, 2,5 × 1,25 m. Wraz z powstawaniem prac zmniejszają się, zmniejszają, aż w końcu stają się niemalże odpadkiem. No i przyszedł moment, kiedy wymyśliłem, że gdyby miały 25 × 25 cm, to można by ich jeszcze użyć, żeby zrobić okładzinę na ściany, która ma też taką funkcję, że mam gdzie odkładać narzędzia, a przy okazji mogę sobie na nich potrenować różne techniki obróbki. Powstało w nich trochę zagłębień pasujących do kształtu konkretnego narzędzia. Impulsem do tego działania było też to, że umówiłem się na wystawę w poznańskiej Galerii Szczur. Właściwie na wymianę. Oni mieli wystawę u mnie, ja u nich. No i na tę wystawę postanowiłem przygotować jedną ścianę z warsztatu i zawieźć ją w całości do galerii. Wystawa nazywała się „Bezczynne ręce to warsztat diabła”. I poza tym, że to chwytliwy tekst, to też i angielskie powiedzenie, które oddaje mój życiowy charakter, a może i wielu innych osób, które coś robią: że jak się jest bezczynnym, to zaczyna się myśleć o głupich rzeczach.
Która z twoich realizacji dała ci ostatnio satysfakcję?
Dużo jest takich sytuacji. Wpadają w różne kategorie. Są takie, że mam satysfakcję, że udało się zrobić coś, co było super trudne, kiedy ktoś inny powiedział, że nie da rady. Inny rodzaj satysfakcji czerpie się z robienia wystaw u siebie w galerii. Niektóre okazują się samograjami, a kompletnie się nie spodziewam, że suma składowych elementów da tak dobry efekt. Jakiś czas temu była tu wystawa Kacpra Szaleckiego, „Zejście Smoka”. Miało być dobrze, a okazało się, że jest bardzo dobrze. Czasami jest między mną a ludźmi, z którymi pracuję, doskonała chemia, niespodziewane zachwyty. A z racji, że dość dużo pracuję, to lubię, kiedy dzieje się coś niespodziewanego. Jeśli chodzi o duże projekty, które udało się skończyć, to na przykład wystawa „Background” w Mandze, gdzie z Emilią Kiną robiliśmy dużą aranżację, ale też produkowaliśmy postumenty i siedziska.
Czasem nie tylko wykonujesz scenografię, ale i ją projektujesz?
Tak, często jestem zatrudniony jako aranżer albo współaranżer. No i tutaj zdradzę taki zawodowy tajnik, że dobrze jest zaprojektować coś tak, żebym tylko ja mógł to wykonać! Ze strony instytucji jest to też dość korzystna sytuacja, odpada duża część komunikacji. Będąc wykonawcą, nie muszę co chwila pytać aranżera, czy się zgadza na dane rozwiązanie. Czasami jest to schizofreniczna rola. Zwłaszcza kiedy biorę udział w tych wystawach też jako artysta.
Czy po tylu latach nadal jest tak, że czasem zaskakuje cię coś związanego z samym wykonywaniem obiektów, że nadal się uczysz, eksperymentujesz?
Tak jest. Szczęśliwie to jest też miła różnica między byciem artystą, który się zajmuje własną twórczością, a technicznym, który zajmuje się cudzą. Za każdym razem, kiedy dostaję do stworzenia czyjeś dzieło, otwiera się zupełnie nowe uniwersum danego artysty, danej wystawy. Można powiedzieć, że dzieła sztuki to z reguły od strony produkcyjnej prototypy. To nie jest coś, co jest rafinowane od bardzo długiego czasu, to zawsze nowy pomysł, trzeba do niego podejść indywidualnie, w sposób oryginalny, więc nie ma znudzenia. Są pewne czynności, które są powtarzalne, jak malowanie ścian. Staram się jednak już tego nie robić. Co jeszcze mnie zaskakuje? Zawsze jestem bardzo zaskoczony, jak powinie mi się noga przy jakiejś pracy. To się zdarza średnio dwa razy na rok, więc wydaje mi się, że statystyka i tak jest dobra. Oczywiście pamiętam przez resztę roku te dwie sytuacje, kiedy coś poszło nie tak, ale staram się wyciągać wnioski, zastanawiać się, gdzie ten błąd się pojawił, jak go uniknąć i ewentualnie dla kogo w przyszłości nie pracować.
Cały czas pracujesz z ludźmi.
Z jednej strony to artyści, z drugiej strony ludzie, którzy pracują w instytucjach, galerzyści prywatni, kolekcjonerzy, zespoły z instytucji, jak i inni techniczni. Jednak przy takiej ilości robionych wystaw mam poczucie, że znam niemal wszystkich polskich artystów, wiem, jak się z nimi pracuje i wiem, czy wolą kawę czy piwko.
Jak wygląda twój rytm pracy? Czy masz coś, co pomaga ci się zmobilizować?
Jestem bardzo zmobilizowany. To będzie raczej opowieść o pracoholizmie, a nie o dobrym przykładzie. Pracuję dużo, głównie tutaj. Motywuje mnie chęć zrobienia czegoś dobrze, niezawalenia i niestracenia dobrej opinii. A w jakich porach pracuję? Podsumowałem Miesiąc Fotografii w Krakowie i okazało się, że dniówka wynosiła średnio 14 godzin. Więc trudno mi wskazać konkretną porę dnia, kiedy lubię pracować. Jak pracowałem nad dziełem Andrzeja Tobisa, które trafiło do kolekcji MSN-u, był taki czas w najgłębszej zimie, że kończyłem pracę około 2 w nocy. No i to był jakiś taki miły link między moim malarstwem, które skupiało się na nowych pejzażach, a tym, co robię teraz i było to dość magiczne. To taki stan, kiedy człowiek za długo pracuje i wszystko robi się odrealnione. Może mam taką naturę, firefightera, nastawienie psychiczne jak u strażaka, czyli pojawia się adrenalina i wtedy się działa. Nie mam pozytywnego przekazu na tym polu, jeszcze nie znalazłem tej regulacji między pracą a odpoczynkiem. Będę musiał to zrobić.
Jakie jest twoje ostatnio zakupione narzędzie?
Dzisiaj przyjdzie nowa szyna do pilarko-zagłębiarki marki Festool. Ta pilarko-zagłębiarka ma tę cechę, że tnie prosto, ponieważ jeździ po specjalnej szynie. To będzie wspaniałe, wszystkie linie będą teraz proste. Już się nie mogę doczekać tej rewolucji. Co jeszcze ostatnio kupiłem? Piękny japoński młotek, gumowy młotek marki Vessel. Bardzo sobie cenię tę firmę. Tak ładny, że nie chciałem go wypuszczać z ręki i poszedłem z nim spać. Kupiłem sobie też ostatnio piąty już egzemplarz pistoletu pneumatycznego Makita. Wczoraj nabyłem ściągacz do izolacji. Nie wiem jeszcze, jak będzie działał. To są kompulsywne zakupy. Co jeszcze? Szczypce czołowe marki Vessel, szczypce boczne Knipex, jedne, drugie i tak dalej, i tak dalej. To jest niekończąca się historia.