Bartek Kiełbowicz:
Sztuka jest podróżą
Z artystą Bartkiem Kiełbowiczem spotykamy się w jego pracowni na warszawskiej Pradze. Niewielka przestrzeń mieści się w dawnych koszarach wojskowych, wypełniają ją płótna, rysunki, kolaże, a także spora część przeróżnych zbiorów Bartka.
Bartek ukończył malarstwo na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, tam też od 2020 roku prowadzi pracownię rysunku. Maluje, rysuje, tworzy kolaże, instalacje, performance’y. Od początku pandemii tworzy niemal codziennie, celnie i ironicznie komentując polską rzeczywistość w rysunkowych pamiętnikach. Poruszają go dyskryminacja, nacjonalizm, rasizm – i to o nich w symboliczny sposób opowiadają najczęściej jego prace. Jest kolekcjonerem, fascynują go historie, ludzkie pozostałości, znalezione przedmioty, które po przetworzeniu znajdują miejsce w jego twórczości.
Ostatnio stworzył m.in. ilustrację Zajęta, która jest znakiem protestu wobec nowego dyrektora Zachęty (Janusza Janowskiego) i przejmowania przez PiS kolejnych instytucji kultury, oraz instalację dotyczącą konfliktu humanitarnego na granicy polsko-białoruskiej – dłonie wychodzące z ziemi zainstalowane pod Sejmem i przy jednej z willi na Warszawskim Żoliborzu.
Wychowałeś się w Warszawie.
Tu się urodziłem. Od dziecka mieszkam na Żoliborzu i jestem szczególnie związany z tą dzielnicą, to moje miejsce. Przez lata przeprowadzałem się z siedem razy, ale zawsze w obrębie dzielnicy. Jeśli chodzi o pracownie, to ta jest już 11. czy 12. Jestem w niej od pół roku.
Czy jak każde dziecko zaczynałeś od rysowania?
Zawsze dużo rysowałem i bardzo to lubiłem. To był mój sposób opowiadania historii. Byłem takim dzieckiem, które po prostu siedziało i rysowało. Kiedy byłem w liceum, to chciałem być fotografem jak ojciec, którego nie miałem (wyjechał do Kanady, gdy miałem 2 lata, nawiązaliśmy kontakt dopiero podczas moich studiów), ale były po nim zdjęcia w domu, był aparat, który mi przysłał. Chciałem pójść w jego ślady, miałem nawet własną ciemnię w łazience. Decyzję o tym, że chcę zająć się sztuką, podjąłem w wieku 17 lat. W liceum w ogóle się nie uczyłem. Robiłem zdjęcia, uprawiałem sport, grałem w gry komputerowe, sporo wagarowałem, trochę pisałem i rysowałem, aż w końcu rodzice powiedzieli, że muszę się czymś zająć, wybrać jakąś drogę. Znajomy rodziców, architekt Jerzy Dzikowski, na jednej z kolacji powiedział, że są kursy przygotowawcze na ASP. Zapisałem się. Pokazałem swoje zdjęcia i pierwsze obrazy. Profesor Paweł Bołtryk, który robił mi korektę na kursie i który później przez wiele lat był moim nauczycielem, powiedział mi, że mogę być albo przeciętnym fotografem, albo dobrym malarzem, wybór należy do mnie. To było zdanie, które zmieniło całe moje życie. Wybrałem malarstwo. Nigdy nie żałowałem tej decyzji.
ASP ukończyłeś kilkanaście lat temu, czasy były nieco inne, jak to było wtedy – być początkującym artystą?
W 2009 roku zrobiłem dyplom w pracowni Jarosława Modzelewskiego. Przed studiami bardzo intensywnie się przygotowywałem, rysowałem, malowałem non stop. Przez parę miesięcy mieszkałem w Londynie, tam na Covent Garden pracowałem jako portrecista uliczny. Studiowałem obrazy, chodziłem na wykłady do Tate Modern i National Gallery. Miałem już warsztat, bardzo klasyczny, powiedzmy, renesansowy. Potrafiłem narysować portret czy namalować coś studyjnie i realistycznie.
Byłem (i ciągle jestem) idealistą, kochałem się w matce Dürera, studiowałem starych mistrzów. Uczenie się na ASP to było moje marzenie, byłem w tej farbie cały upaprany. Jak wsiadałem do autobusu, to brudziłem drążek i siedzenie, szedłem dumny tym Krakowskim Przedmieściem. Z czasem człowiek zaczyna z tej farby się oczyszczać, na końcu nie ma nawet śladu. W malarstwo i sztukę wszedłem totalnie, to był zupełnie mój świat, a wieczorami trenowałem capoeirę. I to są dwie rzeczy, które robię do dziś.
A później… Później mnie w pewnym momencie z tej uczelni wyrzucili. Na trzecim roku. Miałem wyróżnienie z malarstwa, byłem dobrym studentem, ale zmieniłem pracownię rysunku, no i profesor (już świętej pamięci) obraził się i po prostu skreślił mnie z listy studentów.
Zostałeś jednak przyjęty ponownie?
Trudno było to odkręcić. Zostałem przywrócony do innej pracowni. Mniej więcej wtedy zacząłem szukać swojego języka. Pojawiły się obrazy związane z capoeirą – kolorowe wybuchy, koła, mandale. Mój dyplom wygrał Coming Out, zostałem laureatem Nagrody Artystycznej Siemensa. Dostałem sporo pieniędzy. Wydawało mi się oczywiste, że po studiach rozpocznie się kariera. No i się odbiłem od ściany, bo się okazało, że tak naprawdę to nie jest wcale takie proste.
Nie miałem pojęcia o tym, jak działa rynek sztuki i jak się sprzedaje prace. Teraz uczę tego studentów – jak prezentować prace, jak je pakować, jak je przewozić, jak o nich opowiadać. Jak rozmawiać z klientem, a jak z kuratorem, jak przygotować portfolio, wycenić pracę i na co trzeba uważać, kiedy podpisuje się umowę. Sprzedawanie i zarabianie na sztuce to niestety wciąż temat tabu na ASP. Akademia jest takim inkubatorem, bezpiecznym terrarium, z którego człowiek wychodzi i nagle jest pośrodku nieprzyjaznego, brutalnego świata.
Czasy faktycznie się trochę zmieniły, studentki i studenci często przynoszą na zajęcia swoje prace na telefonach, mało kto potrafi rysować i zna tradycyjny warsztat, co nie zmienia faktu, że robią wspaniałe rzeczy, używają różnorodnych mediów, pracują bardziej konceptualnie. Dużo rozmawiamy, staram się, by byli zaangażowani w problemy świata bardziej niż ja w ich wieku.
Zmienił się też rynek, nowe pokolenie jest bardziej praktyczne, lepiej się promuje. Moi studenci już na drugim roku sprzedają prace za pomocą Instagrama.
Jak więc wyglądał twój czas zaraz po studiach?
Początki były bardzo trudne, chodziłem po galeriach z wydrukowanym portfolio. Czułem się jak domokrążca, który sprzedaje chemię organiczną z Niemiec. Miałem 24 lata, byłem zbuntowany i twierdziłem, że jak oni nie odpowiadają, to sam sobie poradzę, będę malował i robił swoje. Przez pierwszy rok miałem pieniądze z konkursu, wynająłem mieszkanie, pracownię i malowałem codziennie. Prowadziłem katalog, w którym rejestrowałem prawie każdą czynność, czyli o której wstaję, o której zasypiam, ile pracuję, ile trenuję, co jem, ile alkoholu piję, miałem dokładne tabelki w Excelu. Katalogowałem, żeby złapać rytm i mieć poczucie, że pracuję. Jest taki rodzaj myślenia, że bycie artystą to nie jest praca. Ja bardzo potrzebowałem określić, że przychodzę do pracowni o tej, jestem do tej i odbijam kartę – jak w zakładzie.
Ale także treningi dawały mi dyscyplinę. Od 17 roku życia codziennie trenowałem capoeirę. Malarz musi mieć dyscyplinę, żeby pracować. Są takie mity o artyście, który przychodzi i ma wenę. Wena powstaje z pracy, z tego, że coś się robi. Podejmowałem się wielu dziwnych zleceń i zajęć, od dekorowania kuchennych kafelków, które spłynęły po pierwszym myciu, po portrety zbuntowanych nastolatek na zamówienie ich rodziców (chcieli portret à la Madame Pompadour). Pracowałem w Good Looking studio i robiłem prace wielkoformatowe, dekorowałem mieszkania, zrobiłem nawet mural na spacerniaku więzienia w Siedlcach.
Był moment, kiedy poczułeś, że coś się zmienia?
Ważnym wydarzeniem była wystawa „Dziennik Budowy” w Project Roomie Zamku Ujazdowskiego. Zanim powstała, pojechałem do Stanów i Kanady, m.in. by odwiedzić ojca. Po drodze widywałem różne domy. Od klasycznych z sidingiem po walące się po huraganach. Jeździłem po ghost towns (opuszczonych, przedziwnych miejscowościach) i robiłem zdjęcia. Z tego właśnie powstała wystawa, moja pierwsza wystawa zorganizowana przez dużą instytucję. Na umowie było napisane: artysta. Pierwszy raz zostałem tak nazwany, transport był zamówiony, ktoś zapakował moje obrazy, przywiózł. Pierwszy raz pracowałem też z kuratorem, był nim Marcin Krasny. Do dziś jestem mu za to wdzięczny. To było w 2014 roku.
Później na zaproszenie jednego z marszandów współpracowałem z dużą belgijską galerią. Na dwa lata trafiłem do przemocowego świata dużych pieniędzy, biznesu, dziwnych zależności i pracy po 16 h. W 2018 roku zrobiłem o tym wystawę „Od pewnego czasu mieszkam w swoim śnie”. Plusem tej przygody było to, że dużo się nauczyłem i poznałem artystę Tomka Partykę, z którym przyjaźnię się do dziś.
Po powrocie z Belgii okazało się, że nie mam w Polsce żadnych kontaktów. Dwa lata poza rynkiem to sporo, więc zaczynałem od zera – zamknąłem się w domu i rysowałem. Praca artysty to trochę życie mnicha, dużo samotności. Trzeba być przygotowanym na trudne momenty. Chodziłem wtedy do antykwariatu pana Krzysia na Żoliborzu. Jestem kolekcjonerem, zbieraczem i lubię katalogować różne rzeczy. Wygrzebywałem różne zdjęcia, pocztówki i z nich rysowałem. Żeby nie zwariować, żeby coś robić. Założyłem na Facebooku sklep z rysunkami Monday Drawings, w każdy poniedziałkowy poranek dodawałem tam nowe rysunki. Rysowałem bardzo dużo i sprzedawałem bardzo tanio – jakoś z tego żyłem. Stopniowo nawiązywałem kontakty, dostałem sporo wsparcia od Stacha Szabłowskiego, który zaproponował mi projekt w Muzeum Współczesnym we Wrocławiu, a także od kolekcjonerów Łukasza Wiącka i Konrada Ciszkowskiego, którzy regularnie odwiedzali moją pracownię. pracownię. Ogromnie pomogła mi też Anna Nawrot i prowadzona przez nią Galeria Biała, która zrobiła moją pierwszą dużą wystawę. Wszystko pomału zaczęło się układać. Niestety w 2016 roku pojawiły się u mnie pierwsze symptomy uczulenia na farby. Zacząłem się dusić, ujawniła się astma, lata malowania ogromnych formatów z dużą ilością terpentyny zrobiły swoje.
Zaskakująca historia i potworna rzecz dla artysty. Jak sobie z tym poradziłeś?
Po prostu nie maluję. W 2020 roku namalowałem ostatni obraz olejny przedstawiający firankę. Dość tradycyjny obraz, który niedawno trafił do kolekcji Muzeum Narodowego w Lublinie. To było pewnego rodzaju pożegnanie… Bo ja lubię malować. Trudno pogodzić mi się z tym, że już nie mogę. Ale ograniczenia zawsze dają też nowe możliwości. Zacząłem robić kolaże, instalacje, zdjęcia, a wraz z moją narzeczoną – tancerką i choreografką Liwią Bargieł – kręcimy video, robimy performance. Zmieniłem język wypowiedzi, zacząłem też uczyć na ASP w Warszawie.
Od wybuchu pandemii tworzysz prace zaangażowane.
Pandemia coś we mnie zmieniła. W polityce zaczęły się dziać rzeczy, które mnie bezpośrednio dotykają. Wystarczyło otworzyć gazetę albo wyjść na ulicę i już miałem 20 nowych inspiracji. Zacząłem rysować i opowiadać o tym, co się dzieje. Moje posty na Facebooku i na Instagramie zaczęli komentować ludzie, a rysunki publikuje m.in. magazyn „Polityka”. Poczułem, że to ten moment w życiu, kiedy rzeczywiście mam coś do powiedzenia i chcę to powiedzieć. Czasy są szybkie i rysunek jest dużo szybszy niż malarstwo, żeby coś pokazać. Mam jakiś pomysł i mam godzinę, żeby go narysować. Trzeba o tym powiedzieć teraz, bo to się właśnie w tej chwili dzieje. Wystawę w galerii ogląda kilkaset osób przez miesiąc, mój post dociera do 200 tysięcy. Takie zasięgi mają też swoje konsekwencje, sens dzieła przestaje należeć do artysty, może być dowolnie wykorzystany. Tak było w przypadku mojego rysunku z martwym Mikołajem, który stał się viralem. W białoruskim ośrodku dla uchodźców przerysował go kurdyjski chłopak, a potem podchwyciła to propaganda białoruska i kazała mu narysować tego więcej, po czym rozdała te rysunki dzieciom, żeby pozowały z nimi do zdjęć dla mediów. Konsekwencją jest też hejt, który regularnie dostaję. Pod moimi postami toczą się bitwy botów prawicowych z lewicowymi, często spory nie dotyczą nawet tematu pracy.
Czasem tęsknię za spokojem, za uprawianiem kontemplacyjnej sztuki, która jest bardziej wewnętrzną podróżą. Z drugiej strony czuję, że w obecnej rzeczywistości ignorancją byłoby nie zabierać głosu w ważnych sprawach.
Czy wierzysz, że sztuka zaangażowana może mieć realny, pozytywny wpływ na rzeczywistość?
Uważam, że sztuka powinna stawiać pytania, zachęcać do dyskusji. Wierzę, że może poruszać i wpływać na ludzi, którzy są obojętni lub nie mają świadomości pewnych spraw.
Gdy zmieniłem logo Zachęty na słowo „zajęta”, wiele osób pisało do mnie i pytało, o co chodzi. Dzięki tej pracy dowiedzieli się, że władza przejmuje kolejną instytucję kultury.
Pamiętam, jak piorunujące wrażenie zrobiło na mnie to, gdy jako 13-latek na wystawie w Zamku Ujazdowskim zobaczyłem zdjęcie Annie Leibovitz – przedstawiało przewrócony rower dziecka, które zastrzelił snajper w Sarajewie.
Korzystasz z różnych technik, robisz też performance, angażujesz się w protesty. Jak pracujesz, jak wygląda twój dzień roboczy?
Pierwsze jest gromadzenie rzeczy i inspiracji. Idę na bazar na Namysłowską, coś do mnie woła i ja czuję, że coś z tego zrobię. Nie mam pojęcia co. Często jest też tak, że znajduję coś, czego akurat szukam. Np. robiłem pracę z puzzlami i znalazłem stare opakowania – Panoramę Racławicką i Bitwę pod Grunwaldem. Coś mnie znalazło po prostu. Zbieram przedmioty, które po latach mogą być wykorzystane. Np. przez 20 lat zbierałem znalezione przypadkowo karty do gry. Gdy skompletowałem całą talię, stworzyłem pracę Karty, które znalazłem przez 20 lat.
Ciągle wymyślam nowe rzeczy. Zawsze mam ileś rysunków zaległych w głowie, które muszę narysować. Szkicuję je i potem dokonuję selekcji, wybrane dopracowuję. Podczas pracy słucham dużo audiobooków, muzyki, podcastów. Staram się też dużo czytać i oglądać filmy o sztuce, ciągle się rozwijać, być w kontakcie ze współczesnością.
Moja praca składa się z działań twórczych, poszukiwań, ale również z pragmatycznych elementów organizacyjnych i marketingowych. W poniedziałki zawsze zaczynam dzień od wysyłania wiadomości oraz umawiania wizyt w pracowni. Mam taki zeszyt, w którym zapisuję, co do kogo wysłałem, kto odpowiedział, kto nie odpowiedział, kiedy kto ma przyjść. Bywało tak, że bardzo dużo osób się umawiało i nie przychodziło. Zrobiłem o tym nawet pracę, fotografowałem poczęstunki, które dla nich przygotowywałem. Martwe natury po klientach-celebrytach, którzy nie przyszli.
Ważnym aspektem mojej działalności jest też praca pedagogiczna na ASP. We wtorki i środy pracuję ze studentami.
Opowiedz coś więcej o pracy z puzzli.
Bitwa pod Grunwaldem 2020 powstała z 10 opakowań Bitwy pod Grunwaldem Matejki. Pięć tysięcy elementów ułożonych nie tak, jak trzeba. Zapraszałem znajomych i układaliśmy je spodem do góry, więc nie wiedzieliśmy, co wyjdzie. To było taki proces siłowy, bo żeby dopasować kawałki do siebie, używaliśmy młotka i wałka. To praca o tym, jak historia jest pisana na nowo przez nasz rząd. O tym, że wszystko jest jakimś mirażem, że układane jest na nowo, nie po kolei i na siłę.
Praca, która mnie zachwyciła, to Odczarowywanie.
To dwa kamienie – biały i czarny. Wykonanie tej pracy zleciłem kamieniarzowi. On też ułożył litery po swojemu, tak jak wtedy, gdy robi nagrobki. Na kamieniu widzimy napis „Polska dla Polaków” w językach 10 narodowości, których najbardziej boją się Polacy. Jest to pomnik nacjonalizmu. Bardzo nie lubię tego zdania. Pomyślałem, że jak się je przetłumaczy na te języki, to ono zmieni znaczenie, strywializuje się, stanie się absurdalne, straci moc. Próbowałem osłabić to hasło, odczarować je.
Masz jakieś sposoby na to, by pomysły na nowe działania przyszły do głowy?
Z pomysłami jest tak, że trzeba je bardzo dobrze pielęgnować, czasami trzeba odpuścić i tego demona twórczości wyprowadzić na spacer, dać mu pokarmić kaczki. Wtedy, kiedy sobie odpuszczę i pół dnia nic nie robię, przychodzą pomysły. Zwykle kiedy jadę rowerem do pracowni albo biorę prysznic. Potem wybiegam spod tego prysznica i rysuję w zeszyciku. Choć kiepsko rysuję z głowy – umiem rysować, jak coś dobrze widzę. Więc te pierwsze rysunki są bardzo koślawe. Potem z tego powstają jakieś większe rzeczy. Ważne, żeby pomysł zapisać i go nie stracić, bo pomysły odchodzą.
Czym jest dla ciebie twoja praca?
Tworzenie jest jak zabawa na ogromnym placu zabaw. Bierzesz dwie niezależne rzeczy i łączysz je, powstaje zupełnie nowy kontekst. To budowanie, a potem niszczenie. U styku tych dwóch procesów powstaje coś ciekawego. Coś nadbudowujesz, tworzysz, potem to niszczysz, przerabiasz, powstaje jakiś obraz lub obiekt. Obraz jest zapisem wielu zdarzeń, punkt wyjścia niekoniecznie jest punktem końcowym. Sztuka jest podróżą, próbą znalezienia kodu do rzeczywistości. Obrazy mają osobowość. Nowy obraz w mieszkaniu jest jak nowy lokator. Ty patrzysz na niego, on patrzy na ciebie, nie wiadomo, kto bardziej się przygląda.
Twój sposób pracy i to, że rzeczy, które napotykasz, mogą stanowić inspirację, sprawia, że w zasadzie jesteś cały czas w procesie myślowym. Co pozwala ci się tak zupełnie oderwać?
Moja miłość, czyli Liwia, czas spędzony z nią. Mimo że żyjemy bardzo intensywnie i często zdarza nam się też wspólnie pracować, mamy momenty odpoczynku. Bardzo pomaga mi sport, prowadzę zajęcia z capoeiry, ćwiczę jogę. Ważny jest nasz wspólny dom, rodzina, bliscy znajomi, z którymi gramy w planszówki, podróże, normalne życie. To bardzo ważne, by móc oddzielić sztukę od zwyczajnego życia. Cały czas się tego uczę – z różnym skutkiem.