Basia i Piotr: Temat jedzenia towarzyszy naszemu związkowi od początku

Basia i Piotr:

Temat jedzenia towarzyszy naszemu związkowi od początku

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Natalia Kapsa
Data: 07.11.2022

Decyzję o wynajęciu mieszkania podjęliśmy po paru krokach od wejścia” mówią zgodnie Basia Starecka i Piotr Bruś-Klepacki. Jesteśmy w mieszkaniu, do którego przenieśli się pół roku temu, pierwszą noc spędzając na materacu przytarganym z poprzedniego mieszkania, a na śniadanie jedząc kajzerki z paprykarzem i pomidorem.

Basia to dziennikarka kulinarna, od 11 lat prowadzi bloga Nakarmionastarecka.pl, a od niedawna podcast Z pełnymi ustami”. Piotr – kucharz i doradca gastronomiczny, prowadzi warsztaty kulinarne, opracowuje koncepcje nowych restauracji i wprowadza je na rynek. Całe ich życie prywatne i zawodowe koncentruje się na jedzeniu i poznawaniu świata od kuchni. 

Zasiadamy do stołu, by skonsumować przygotowany przez Piotra bób z chilli i kuminem smażony na patelni, pomidory z brzoskwiniami w przyprawie pięciu smaków oraz racuchy z sosem jagodowym. Przepisy znajdziecie na blogu Basi.

Mieszkacie tu od niedawna, a tak się złożyło, że spotkaliśmy się i w waszym poprzednim mieszkaniu, w którym w sumie było podobnie. Kolor, znaleziska vintage i kuchnia pełna przypraw. 

Basia: Od kiedy jesteśmy razem, przenosimy się co dwa, trzy lata. Z przeprowadzki na przeprowadzkę z coraz większą ilością gratów. Oboje jesteśmy zbieraczami. Właściwie wszystko, co mamy, to znaleziska śmietnikowe albo rzeczy, które dostaliśmy lub odkupiliśmy od znajomych. 

W kuchni stoi klasyczny śląski kredens kupiony lata temu za grosik na Allegro. Mamy spory sentyment do krzeseł, które wcześniej były na wyposażeniu naszej ulubionej kawiarni. Daliśmy im nowe obicia. Dwa fotele Chierowskiego uratowaliśmy z ośrodka wypoczynkowego z czasów komuny. Stały na zewnątrz jednego z drewnianych domków i mokły w deszczu. Drewnianą szafę kupiliśmy na Kole, warszawskim targu staroci.

Piotr: Kiedy gdzieś wychodzimy czy spacerujemy, czasami zerkamy na mijane śmietniki. Znajdujemy coś ładnego, bierzemy to pod pachę i zanosimy do domu. Tak trafiło do nas moje biurko stojące w sypialni. Wracaliśmy z jakiegoś przyjęcia, ubrani elegancko, ja w garniturze, Basia w szpilkach. Szliśmy do metra, w jednej z kamienic była otwarta brama, na śmietniku zauważyliśmy stojące mebelki, między innymi to biurko.

B: Ktoś czyścił mieszkanie starszej osoby. Były tam typowe babcine taboreciki, stoliczki i cała kuchnia. Ja na tych szpileczkach mówię: Dobra, bierzemy stolik, ja mam już swoje biurko do pracy po dziadku, ty żadnego”. Wzięliśmy go ze sobą do metra i przytargaliśmy do domu, otwieram szufladkę, a tam są stare listy! Wzruszyło mnie to i wzrusza nadal, że meble mogą przywoływać wspomnienia, że mogą być takimi szkatułkami pełnymi wspomnień zawiłych ludzkich losów.

Co z tego, co tutaj jest, ma dla was wyjątkowe znaczenie?

B: Myślałam o tym, kiedy zaczęła się wojna w Ukrainie. Rozejrzałam się po mieszkaniu i pomyślałam, że gdybym musiała nagle wyjść, to chyba nic bym nie wzięła. Bardzo lubię i doceniam to wszystko, ale też czuję, że rzeczy nie są tak istotne. Życie jest trochę o czymś innym. No może wzięłabym zdjęcie Masalki, bo była naszym kochanym psem. 

P: Ja chyba też nie mam takich rzeczy. Kiedy mieliśmy razem zamieszkać, to mój cały dobytek składał się z plecaka z kilkoma koszulkami, plakatu z Jamesem Deanem i dwóch noży. Gdybym teraz miał się spakować, to zamknąłbym się w tym samym. 

B: A no może ja bym się zawinęła w rumuński dywan, bo bardzo go lubię. Mamy wielki sentyment do Rumunii, tam wzięliśmy ślub. Dywan jest z północy kraju, z Maramureszu. Kiedy na niego patrzę, myślę o tych wszystkich babciach, które siedzą przed domami i przędą na archaicznych sprzętach.

 

Jest tu dużo koloru, czy to dzięki tobie, Basiu?

B: Zawsze poszukiwałam kolorów; lubię mocne kolory i we wnętrzu, i na sobie. 

P: Dla Basi kolor to ważna rzecz, ja jestem przeciwieństwem, mam same czarne i białe ubrania. 

B: Ja, kiedy włożę coś czarnego, to od razu jestem smutna.

 

No to teraz na chwilę zmieńmy temat. Powiedzcie, jak się poznaliście.

B: O masz!

P: Standardowo na imprezie.

B: No właśnie nie standardowo, bo w realu, a to już nie tak standardowo.

 

Kiedy to było?

P: 14 lat temu.

B: Piotrek mnie mamił, że umie gotować, a ja zawsze byłam łasa na facetów gotujących. Roztaczał wizje, co mi ugotuje. Zaczął od jajka w koszulce. Wtedy zupełnie nie wiedziałam, co to jest.

P: Basia w końcu uległa. I tak nasz związek się bardzo szybko rozwinął. Wtedy zajmowaliśmy się zupełnie innymi rzeczami, gotowanie było tylko hobby, a potem przekształciło się w nasze życie zawodowe. 

B: A hobby zamieniło się w pracę dzięki temu, że w latach 2008–2009 przyszedł kryzys finansowy i straciliśmy pracę w marketingu. 

P: To było połączenie kryzysu finansowego i początku naszego związku. 

B: Siedzieliśmy trochę bez tej pracy i wyczyściliśmy się ze wszystkich oszczędności. Było ciężko, bo nie chcieliśmy wracać do tego, co robiliśmy wcześniej. Ale i tak było wspaniale, nie?

P: Wspaniały czas! 

B: Ja codziennie wysyłałam CV. Zaczęliśmy główkować, co możemy zmienić.

P: Pomyślałem, że skoro lubię gotować, spróbuję swoich sił w gastronomii. Zacząłem od obierania czosnku po 12 godzin dziennie. Powolutku wdrażałem się w ten świat. Wydaje mi się, że trafiłem na dobry czas, bo polska gastronomia zaczęła się robić popularna, rynek zaczął się powiększać, pojawiły się programy kulinarne, magazyny, no i ja zacząłem po prostu działać, robić to, co autentycznie sprawiało mi przyjemność. Sama praca w restauracji jest ciężka, stresująca, więc z czasem zacząłem się rozwijać jako kucharz freelancer. Prowadzę warsztaty i szkolenia kulinarne, zająłem się doradztwem i edukacją. Czerpię z tego ogromną satysfakcję. 

 

 

Oboje dorastaliście w Warszawie. Gdzie dokładnie?

P: Ja na Ursynowie. Urodziłem się w latach wyżu demokratycznego, w podstawówce były klasy niemal do Z i po 45 osób. Kiedy lekcje się kończyły, nie dało się przejść, tyle dzieci było na chodnikach; wszyscy grali w dwa ognie, w zbijaka, to były piękne czasy!

B: A ja jestem z Bielan. W szarej, wielkiej płycie z lat 80. spędziłam 18 lat. Nie do końca lubiłam tę okolicę. Ale pamiętam, co miałam w głowie: bardzo bogaty, kolorowy, równoległy świat fantazji, wymyślania teatrów podwórkowych. Żyłam w trochę alternatywnej rzeczywistości. Żeby było coś więcej, niż jest, a było tego niewiele na wielu płaszczyznach, to sobie domyślałam. Na swój sposób radziłam sobie z tą płytą i blachą falistą. 

Tak myślę, że ta moja predylekcja do rupieci, bo to i ubrania, i przedmioty, wynika z tego, że ważna jest dla mnie ciągłość i trwałość. Babcia i mama zawsze zwracały uwagę na to, by dbać o rzeczy i zwracać uwagę na ich jakość. Poza tym im jestem starsza, tym bardziej rozczarowana tym światem. Być może to klasyczne romantyzowanie przeszłości, bo świat zawsze miał swoje problemy, ale to kontestacja tego, jak wygląda i na czym polega teraz. Wszystko zawodzi po kolei i my zawodzimy, i to, co żeśmy zbudowali, jest po prostu jakieś od czapy. Mieszkanie to moja dziupla z rupieciami, w której mogę się schować i dalej budować własny świat.

 

Kiedy zaczęliście gotować? Co jadało się w waszych domach i jakie potrawy były waszymi ulubionymi? 

P: Jestem z dość tradycyjnej rodziny, gdzie w kuchni rządziły kobiety. Mój ojciec i dziadek potrafili ugotować wodę na herbatę, ewentualnie przygotować jajecznicę. Babcia i mama gotowały bardzo dobrze, nie wychodziły jednak poza kanon kuchni polskiej. Ja, dorastając, zdałem sobie sprawę, że istnieje coś więcej niż krupnik i schabowy. W telewizji pojawił się wtedy program kulinarny Makłowicza. Zauważyłem, że jedzenie to nie tylko odżywianie się, ale że stoi za nim kontekst kulturowy. Chciałem jeść coś innego niż rodzice i tak zacząłem eksperymentować. Jednym z moich pierwszych dań był kurczak po hiszpańsku, który był po prostu kurczakiem wrzuconym do garnka z podsmażoną papryką!

Jeśli chodzi o ulubione danie z dzieciństwa, to było to głównie mięso, mielony, flaczki. Ale pamiętam też pieczoną dynię makaronową z naszej działki. Do dziś kocham pieczonego kurczaka. To jedno z pięciu dań, które chciałbym zjeść jako ostatnie. Po prostu dobry pieczony kurczak.

B: Moja słabość do jedzenia wzięła się z fantazji i z braku. U mnie w domu się niemal nie jadło, a temat jedzenia prawie nie istniał. U dziadków czasami były przyjęcia. Moim zadaniem było otwarcie puszki z brzoskwiniami i pokrojenie ich w plastry. Kiedy nikt nie patrzył, wypijałam syrop, którym były zalane owoce. Będąc małą dziewczynką, lubiłam planować swoje dorosłe życie. Czułam, że smakuje lepiej dzięki jedzeniu i gromadzeniu się przy stole, że jest wytrychem do ludzkich serc. Zaczęłam gotować na studiach, kiedy miałam już swoje pierwsze zarobione pieniądze. Wtedy też zaczęłam wydawać pierwsze skromne przyjęcia dla znajomych. Moją specjalnością było leczo i poncz, podawane zawsze w takim duecie.

 

Od lat piszesz dla różnych redakcji. Kiedy się to zaczęło?

B: Pisałam od małego, mając dziewięć lat zaczęłam prowadzić pamiętnik. 

P: Pamiętam, że jak się poznaliśmy, to nadal to robiłaś.

B: Tak. Pisanie to było nazwanie tego, że ja żyję i tu jestem, miałam poczucie, że bez pisania po prostu znikam. Prowadzenie pamiętnika było bardzo silną potrzebą. Później, kiedy zaczęłam dorastać, miało wręcz działanie terapeutyczne. Zastanawiałam się nad sobą, dzięki pisaniu mogłam coś nazwać, zrozumieć. I tak zaczęłam na dobrą sprawę pisać zawodowo. Pierwsze występy w prasie zaliczyłam przed maturą. Zawsze ciągnęło mnie do redakcji, prasa była dla mnie ważna, te wszystkie Przekroje”, które zbierała babcia. Przez moment byłam asystentką w redakcji Filipinki”. To było przyjemne doświadczenie, bo była to prasa, której już nie ma, czyli z dużym zespołem i budżetem. Potem na jakiś czas zarzuciłam pisanie, studiowałam architekturę krajobrazu, wierzyłam w te ogrody, zrobiłam ich parę w Londynie. A później przyszedł czas marketingu, pracowałam w dziale kreacji. Kiedy to się skończyło, pomyślałam: dobra, to wracam do pisania, w nim zawsze miałam swój azyl. Okazało się, że jest trochę miejsca dla takich piszących wolnych strzelców, a później zaczęła się już regularna praca w redakcji. 

 

I tak jest do dziś?

B: Tak było, aż nie zaczął się kolejny kryzys – pandemiczny. Wcześniej miałam ileś stałych rubryk w prasie, ale większość wstrzymano na okres pandemii. Niespecjalnie mnie to martwiło. Choć Piotrek wtedy też stracił zlecenia.

P: No tak. Wszystko się zatrzymało.

B: Branża gastronomiczna jest wrażliwa i zareagowała podobnie jak wcześniej marketing. Swoje pisanie i gotowanie przeniosłam do internetu, utrzymałam kontakt z czytelnikami i tak rozwinęły się te wszystkie moje działalności internetowe. Jest sporo osób, które pamiętają mnie z twórczości w prasie, czasami piszą, że wciąż gotują z moich przepisów. To bardzo miłe.

Czy robicie czasami jakiś projekt wspólnie?

P: Tak, zdarza się nam pracować razem. Prowadzimy warsztaty albo różne spotkania, np. takie jak niezwykła kolacja pt. Sen nocy letniej” przed Pałacem Kultury dla ponad 100 osób. Ja byłem odpowiedzialny za kulinaria, Basia za konferansjerkę.

B: Tak, bardzo to lubimy, bo w pracy się dogadujemy, a temat jedzenia towarzyszy naszemu związkowi od początku. To główny motyw naszego życia i zawodowego, i prywatnego. 

P: Jedzenie to jest nasz podstawowy temat rozmów. Od rana do wieczora zastanawiamy się nad tym, co jemy i co będziemy jeść…

B: Jak się kładziemy spać, to rozmawiamy o tym, co będziemy jeść na śniadanie, planujemy, przeglądamy książki kucharskie. Niedawno byliśmy w Neapolu i wydawałoby się, że te Włochy już mamy zjeżdżone, już wszystko zjedliśmy. Trafiliśmy w idealny moment, były dzikie brokuły…

P: Brokuły neapolitańskie.

B: Tak, czyli taki nierozwinięty brokuł, malutka różyczka i same łodygi. My je doskonale znamy, ale pierwszy raz jedliśmy je w takiej formie, która sprawia, że smakują azjatycznie, bo są zrobione na mocno przypalonym chili. 

P: Smakowały jak dania w Tajlandii.

B: I to było niezwykłe. Jedliśmy też cykorię endywię, obgotowaną, lekko zblanszowaną… Najprzyjemniejszy jest oczywiście ten moment, kiedy doświadczamy czegoś nowego, a im więcej jemy, tym mniej jest tych podniet, no bo już się kończy pula tych zaskoczeń, ale umówmy się, świat kulinariów jest…

P: Nieskończony.

B: Myślę, że jeszcze podniety nam starczy na stare lata. Ale przyjemny jest także ten moment powrotu do domu i szukania tego smaku na miejscu, czy to się da, czy mamy coś podobnego. A też podróże niekoniecznie muszą być jakieś odległe. Kochamy Azję i tam jest nasze źródło inspiracji, ale jakiś czas temu odkryliśmy Podlasie. Jest tam taka zapomniana potrawa, kisiel owsiany. Robiło się go po prostu z owsa, teraz już można zrobić z płatków owsianych. 

P: Ma strukturę przypominającą mięciutkie tofu. Odtworzyliśmy ten przepis w domu, ale właśnie po azjatycku, czyli do tego był olej z chili, dymka, sezam. Więc nie trzeba daleko szukać.

 

Zapewne sporo gotujecie w domu, a jeśli już jecie na mieście, to co?

P: Bardzo dużo gotujemy, spędzamy tak mnóstwo czasu. Jeśli chodzi o warszawską gastronomię na pewno takim daniem, którego się nie da w domu jakoś super dobrze przygotować, jest pizza, więc jak chcemy zjeść coś poza domem, to najczęściej jest to właśnie ona. Zaglądamy do Va bene na Powiślu czy Pizzaiolo przy ulicy Kruczej. 

B: Często odwiedzamy też azjatyckie restauracje i jedno z takich miejsc, które najbardziej lubimy, to bazar na Bakalarskiej, gdzie znajdują się stragany wietnamskie z ubraniami i knajpy, a wcześnie rano przyjeżdżają panie z wózeczkami i serwują dosłownie 2–3 potrawy. Ale nie jadamy tylko egzotycznie. Przez ostatnie lata, kiedy wracałam z różnych kulinarnych delegacji, zawsze ciepło myślałam o ziemniakach. Dzwoniłam często do Piotrka, że niedługo będę i żeby już gotował ziemniaki. Uwielbiam też chleb z masłem. Miałam taki moment w pandemii, kiedy wstawałam co noc, szłam po ciemku do kuchni, kroiłam sobie pajdę chleba na uspokojenie, smarowałam ją masłem, jadłam i szłam spać. 

P: Miejscami, które również lubimy odwiedzać, są bary mleczne. Nasz ulubiony to Bar Bambino na Kruczej. Kiedy przyjeżdżają do nas znajomi z zagranicy, to zabieramy ich właśnie tam. 

 

Od niedawna macie też swoje miejsce na Podlasiu, gdzie podjęliście się uprawiania swoich warzyw.

P: Podczas pandemii stwierdziliśmy, że to dobry moment, by kupić coś poza Warszawą. Zjeździliśmy ten teren bardzo dobrze, od wsi do wsi, pytając, czy ludzie nie mają czegoś do sprzedania i tak znaleźliśmy to miejsce. 

B: Kupiliśmy drewnianą chatkę. Wcześniej często jeździliśmy w ten region Polski i tak nam się zamarzyło, że może by się udało… Bliżej tego owsa i prawdziwego prostego jedzenia chcieliśmy być. W tym roku odkryłam na nowo przyjemność z jedzenia jabłek. Mamy parę jabłonek, które obficie obrodziły latem, a każda wydała bardzo różne owoce. Odkrywanie różnic pomiędzy nimi, niuansów smaku i struktur było niemal tak ekscytujące jak nasze wcześniejsze kulinarne wyprawy do Azji.