Bawię się błędem – Anna Miau

Odwiedzamy Annę Miau (Anję Marschal) w jej współdzielonej z Fenkiem pracowni chwilę przed godziną 9 rano. To dość wcześnie, ponieważ życie i praca rozpoczyna się tu zwykle w okolicach południa i trwa do wieczora. Anna zaparza nam kawę i podaje w pięknych kobaltowych kubeczkach. Przycina goździki i wkłada je do „koślawych” wazoników. Opowiada mi o szczegółach pracy w warsztacie, subtelnych różnicach w kolorze porcelany, metodach wypalania, formach, które „odziedziczyła” po zamykanej pracowni, sposobach szkliwienia i malowania, a także o swoich wrażeniach życia w Berlinie i z przeprowadzki do Warszawy. Pracownia ceramiczna znajduje się w samym centrum stolicy, na ul. Tamka, w pobliżu Muzeum Fryderyka Chopina i klasztoru. Wcześniej mieścił się tutaj mały zakład rzemieślniczy, a potem kultowa kawiarnia „Szczotki i Pędzle”. Oglądam piękne wazoniki, figurki grubaśnych syren, formy i delikatne kubeczki czekające na wypalenie. Po wyjściu z pracowni jestem cała biała – taki urok.

 

 

 

 

Jaka jest Twoja historia? Jak to się stało, że jesteś tutaj?

Przeprowadzka do Warszawy nie była w ogóle planowana. Przez 5 ostatnich lat mieszkałam w Berlinie, gdzie mi się bardzo podobało, wcześniej we Wrocławiu i Poznaniu. Przyjechałam tu na „jakiś czas”, wybrałam to miasto, bo tutaj mieszka moja siostra (i paru znajomych z dawnych lat z Poznania). Po przyjeździe zaczęłam rozglądać się, kto zajmuje się ceramiką i okazało się, że scena ceramiczna w Warszawie i ogólnie Polsce jest dość duża i że powstają tu bardzo fajne rzeczy. O Fenku słyszałam już wcześniej przez znajomych. Spotkałyśmy się z dziewczynami i powiedziałam im, że szukam miejsca, gdzie mogłabym postawić moje koło garncarskie. Akurat też się tak złożyło, że Agata niedawno urodziła dziecko, więc potrzebna była dodatkowa para rąk do pracy. Cały grudzień pomagałam dziewczynom przed świętami, a od stycznia mogłam zająć się swoją pracą. To był łut szczęścia. Znalazłam miejsce, w którym mogę się czuć jak w domu.

Dlaczego zajęłaś się ceramiką?

Byłam niezdecydowana, chciałam zostać biologiem, socjologiem… Bałam się ASP, bo myślałam, że to miejsce dla „super artystów”. Zawsze lubiłam rysować, kleić, zajmować się plastycznymi rzeczami. W końcu wybrałam wzornictwo, było to w czasach, kiedy jeszcze nikt nie znał słowa „wzornictwo”, to był taki przełomowy moment, kiedy do Polski weszło słowo „design”. Wiele osób myślało, że robię tkaniny, projektuję ich wzory. Studia jednak trochę mnie rozczarowały, bo okazało się, że jest to dużo ślęczenia nad komputerem, wizualizacji 3D, rysunków technicznych. Nie mieliśmy pracowni z prawdziwego zdarzenia – stolarnii czy ślusarni. Projektowaliśmy meble, ale tylko w komputerze. Czasem realizowaliśmy projekty, ale na własną rękę i było to bardzo kosztowne. Dlatego byłam niezdecydowana, cały czas szukałam. Po Erasmusie w Stambule, wiedziałam, że chcę zamieszkać w Berlinie. Tam zapisałam się na pierwszy projekt z porcelany i zostałam w tej pracowni na kolejne cztery lata studiów. Mimo wielu możliwości (robienia druków 3D, projektowania mebli czy aplikacji) skupiłam się na jednym materiale.

Dlaczego było to dla Ciebie tak fascynujące?

Podoba mi się praca fizyczna, angażowanie całego ciała i umysłu. Praca z gliną to coś żywego. W przeciwieństwie do pracy przed komputerem.

Jak zaczynasz swój dzień w pracowni?

Bardzo różnie… (śmiech) Zazwyczaj od kawy, spotykamy się tutaj z Tosią i omawiamy, co będziemy robić. Staramy się zawsze zgrać – jeśli ona chce odlewać, to może ja później też będę odlewać itd. Wszystko zależy od tego, w jakim stadium pracy akurat jesteśmy. Zawsze zostawiamy sobie trochę „wolnej pracy” jako nagrodę po np. powtarzalnej pracy z formami. Wtedy na koniec dnia malujemy albo lepimy małe figurki.

Teraz pracujecie nad nową serią wazonów na Święto Kwiatów. Jak będzie wyglądać ta seria?

Tak, robimy je razem z Tosią. Na początku zastanawiałyśmy się nad tą serią, czy chciałybyśmy aby ona była spójna, czy bardziej szalona w formie kolaży. Zaczęłyśmy odlewać proste formy. Kiedy są one jeszcze wilgotne, można nimi manipulować, doklejać uszka i inne najrozmaitsze rzeczy. Albo zostawiamy je do ciekawego pomalowania. Bardziej kielichowate wazony z nóżką są toczone na kole. Tworzę je dla chłopaków z „Kwiaty i Miut” na Święto Kwiatów. Zależy mi tam, aby były to formy bardziej barokowe i eleganckie, ale także chodzi w nich o niedokładność, żeby było widać, że każdy z nich jest unikatowy i ręcznie wykonany.

 

 

 

 

Właśnie, masz swoją własną stylistykę, która odróżnia się od minimalistycznych, surowych wyrobów ceramicznych, których teraz jest bardzo dużo. Twoje prace są kolorowe, zabawne, nieidealne.

Muszę powiedzieć, że ja już się znudziłam tą surowością. Robiłam tego typu prace w Berlinie i Poznaniu. Mój styl pracy daje mi dużo możliwości i radości tworzenia. Ta spontaniczność bardziej pasuje do mojego charakteru. Poza tym, gdy robisz coś prostego i idealnego, nie możesz pozwolić sobie na jakikolwiek błąd, bo on od razu rzuca się w oczy. Bawię się błędem i dzięki niemu mogę odkrywać nowe rzeczy. W spontaniczności i błędzie jest duży potencjał. Często jestem zaskoczona finalnym wynikiem mojej pracy.

Czy ważna jest świadomość procesów chemicznych jakie zachodzą między poszczególnymi substancjami?

To jest ważne przy malowaniu. Wprawdzie my korzystamy z gotowych pigmentów, ale często jesteśmy zaskoczone końcowym efektem. Kobalt, którego najczęściej używa się do malowania ceramiki, ze względu na jego dużą wytrzymałość na temperaturę, przed wypaleniem ma mleczny kolor. Mieszanie kolorów też nie odbywa się, jak na palecie. Nie da się uzyskać pomarańczowego przez pomieszanie żółtego i czerwonego. To wymaga dużej wiedzy, a zawsze w danym wypale może być więcej tlenu, coś się osadzi, coś innego się spali, coś stało w innym miejscu na półce w piecu i kolor może zaskoczyć.

 

 

 

 

 

 

Wróćmy jeszcze do Twojego pobytu w Berlinie. Jak żyło ci się w tym słynącym ze swojej artystycznej atmosfery mieście?

Od samego początku czułam się tam bardzo dobrze, mimo że pojechałam tam zupełnie sama. Może to także dlatego, że jestem w połowie Niemką i nie czułam się jakbym wyjechała za granicę, bo bardzo dobrze znałam język i kulturę. Berlin jest inspirujący. Podobało mi się jeżdżenie rowerem po mieście, mój Uniwersytet Artystyczny, oraz samo miasto, które jest mało niemieckie, ponieważ bywa brudne, chaotyczne, kolorowe, głośne, a z drugiej strony bardzo socjalne i domowe. Tam ludzie żyją naprawdę razem, spędzają czas na ulicy, rozkładają sobie tam stoliki, jedzą, rozmawiają. Przestrzeń miejska w Berlinie jest naprawdę wspólna, tymczasem w polskich miastach jest to miejsce przemieszczania z punktu A do punktu B. Berlin był po prostu moim domem, nadal mam tam połowę moich rzeczy i co chwilę tam jeżdżę.

To, że jest tam dużo artystów wynika z jego historii. Od lat 60. mężczyźni z Zachodnich Niemiec, którzy nie chcieli odbywać służby wojskowej, przyjeżdżali do Berlina Zachodniego. Dlatego zamieszkała tam cała alternatywna scena, hipisi, artyści i to oni zdominowali populacje tego miasta. A potem, gdy runął mur berliński, wiele osób chciało uciec na Zachód, więc w mieście pozostało wiele wolnych budynków, które znów stały się miejscem, gdzie kwitła kultura niezależna.

 

 

Tekst: Michalina Sablik, Zdjęcia: Kachna Baraniewicz.