Odwiedziny. Kolekcja MOCAK-u: Beata Stankiewicz

Cykl Odwiedziny. Kolekcja MOCAK-u powstał we współpracy Hygge z Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie MOCAK.

Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie MOCAK funkcjonuje od 2011 roku. Program instytucji obejmuje prezentację międzynarodowej sztuki najnowszej, edukację oraz projekty badawcze i wydawnicze. Działania Muzeum zakładają również tworzenie Kolekcji, która w tym momencie liczy ponad 5000 prac artystek i artystów z Polski oraz świata.

Co kwartał odwiedzać będziemy mieszkania i pracownie artystów i artystek, których dzieła tworzą tę właśnie Kolekcję.

Jesteśmy w jednej z kamienic przy ul. Poselskiej w Krakowie. Nieopodal mieści się klasztor Bernardynów. Otaczający go mur pojawił się na obrazie artystki Beaty Stankiewicz, którą odwiedzamy. To, co znajduje się za oknem jej własnego mieszkania, fascynowało ją od małego. Równie ciekawe było dla niej podglądanie tego, co dzieje się w mieszkaniach pobliskich kamienic, czy też tych mijanych podczas przechadzki po mieście. Takie wnętrza możemy zobaczyć na obrazach z cyklu „Drzewko szczęścia”, „Single” czy „Blok 3D”. Motyw wnętrz, najczęściej bez ludzkich postaci, w których najistotniejsze są światło i kolor, powraca na kolejnych pracach, dając i odbiorcy możliwość podejrzenia prywatnej przestrzeni.

Beata ukończyła Wydział Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i w tym mieście spędziła niemal całe życie. Od czasu pandemii większą część roku spędza w domu na wsi. Ma więc dwie pracownie. Ta, którą odwiedzamy, została przerobiona z części strychowej kilkanaście lat temu. Wcześniej zajmowała dzisiejszy salon mieszkania.

Dorastałaś w tej kamienicy, tu też żyli twoi przodkowie, aż do pokolenia pradziadków.

Moja rodzina to galicyjski tygiel narodowościowy, część miała żydowskie pochodzenie, część przybyła z Austrii i Lwowa. Gdy się urodziłam, mieszkaliśmy z rodzicami na pierwszym piętrze, a na ostatnim, tu gdzie dziś jest nasz dom, żyli dziadkowie. To mieszkanie zajęłam w okresie studiów. Nie myślałam wtedy o tym, by zachować przedmioty, którymi wypełnili je dziadkowie, miałam potrzebę zaznaczenia swojej obecności. Ta przestrzeń nie była łatwa do okiełznania, są tu różne poziomy, krzywizny. Wnętrze wyglądało wtedy zupełnie inaczej niż teraz, dominowały ciemne meble i belki stropowe. Choć sama je sobie tak urządziłam, po czasie poczułam, że to już nie jest dla mnie, że jest za ciężko. Po latach wiem, że trzeba pożyć w danym wnętrzu, żeby poczuć jego duszę.

Niemal całe życie tworzyłaś właśnie w tym miejscu. Co lubiłaś rysować, gdy byłaś dzieckiem?

Rysowałam wszystko, co popadnie. Dla rodziców było oczywiste, co będę robić w przyszłości. W naszym mieszkaniu stały ciężkie, gdańskie meble, a na ścianach wisiały „kossaki”. Kopiując te właśnie obrazy, uczyłam się malować. Jestem typem obserwatora. Dużo czasu spędzałam na siedzeniu w oknie i oglądaniu świata. Teoretycznie można powiedzieć, że traciłam w ten sposób mnóstwo czasu. Kiedy np. czekałyśmy z mamą w kolejce do lekarza, upominała mnie, żeby nie gapić się na ludzi. Gapiłam się więc na podłogi, ściany, na to, jak rozchodzi się światło. Kodowałam wrażenia i dziś one wszystkie pojawiają się na moich obrazach. To nie jest ich temat, ale czynnik, który je buduje.

Przed egzaminami na Akademię chodziłam na lekcje malarstwa. Nie miałam jeszcze swojego stylu, na płótnach był mój pędzel, moja ręka. Żeby ukształtować styl, nie wystarczy jednak pędzel. Musi wydarzyć się sporo rzeczy w głowie.

 

Przez kolejne lata tworzyłaś bardzo różne rzeczy, sięgałaś też po video i fotografię. 

Podczas studiów bardzo intensywnie poszukiwałam. Wydawało mi się, że moje działania są chaotyczne, że skaczę z kwiatka na kwiatek. Dziś widzę, że była w tym pewna logika i te poszukiwania miały sens. Na trzecim roku zafascynowałam się materią i strukturą, używałam zapraw, tynków, klejów. Zaczęłam wykonywać prace zupełnie nieprzypominające tego, co tworzę dziś. Przez pierwszych 15 lat robiłam wszystko, żeby nie być realistyczną malarką. Uciekałam od malarstwa, jak tylko mogłam, uciekałam od siebie. Wydawało mi się, że nie jestem w stanie powiedzieć już nic nowego. W końcu zatoczyłam koło. Wróciłam do olejnego malarstwa świadomie. Poczułam, że jestem w domu, robię coś, do czego mam przekonanie.

Nigdy jednak nie wychodziło mi dbanie o swój wizerunek i promocję. Jestem w tym po prostu fatalna. Przez wiele lat bardzo to kulało. Nie żyłam ze sztuki. Z mężem Sebastianem prowadziliśmy knajpę, przez jakiś czas uczyłam też malarstwa. Przez sześć lat mieliśmy w domu niekomercyjną galerię mieszkanie23, organizowaliśmy wystawy i wernisaże. Od jakiegoś czasu mogę sobie jednak pozwolić na skupienie się na pracy twórczej.

 

Jak wygląda twój dzień w pracowni? 

Działam zupełnie inaczej niż artyści, którzy nie mają dzieci. Mam za dużo okołodomowych obowiązków. Pracę muszę planować, choć mało to romantyczne. Pogodzenie życia artysty z życiem codziennym nie jest łatwe. Podobno George Sand narzucała sobie godziny pracy: kiedy skończyła pisać książkę o 17, a zakładała, że pracuje do 18, to zaczynała pisać kolejną. Ja nie jestem aż taką perfekcjonistką. Miewam różne okresy. Wszystko zależy od mojego stanu psychicznego i fizycznego. Ideałem jest malowanie przez 6–8 godzin dziennie, co nie zawsze się udaje.

Najlepiej maluje mi się, gdy jestem sama w pracowni, nie słyszę odgłosów z zewnątrz, nic mnie nie rozprasza. Często włączam głośno muzykę, najchętniej Astora Piazzolli. Po godzinie, dwóch słuchania pracuje mi się świetnie. Bardzo lubię to uczucie, nie umiem go wywołać na siłę, ono musi się wydarzyć. Zagłębiam się w pracę, jestem odizolowana od innych spraw i zaczyna się ten najlepszy moment, kiedy nie ma mnie. Jest tylko oko, ręka, mózg i muzyka.

 

 

Pokój nr 27, olej na płótnie, 240x16o cm, 2019

Pracownia Cezanne’a, olej na płótnie, 240×180 cm, 2018

Malujesz cyklami, co jakiś czas wracasz do danego tematu. 

Niektóre z nich tworzę przez wiele lat. Pracuję nad paroma cyklami jednocześnie. Mam taką zasadę, że nie zaczynam kolejnego obrazu, jeśli nie ukończę poprzedniego. Ale lubię to, że kiedy kończę pracę np. nad portretem, mogę namalować obraz z cyklu „Drzewa”.

Zawsze zastanawiało mnie, jak pracują inni artyści. Na podstawie archiwalnych materiałów zaczęłam malować pracownie nieżyjących artystów, np. Cézanne’a czy Czapskiego i tak powstał cykl „Miejsce pracy”.

 

Zamiast szkicu, wykorzystujesz zrobione zazwyczaj przez siebie zdjęcia. Czy robiąc zdjęcie, wiesz, że posłuży jako wzór do kolejnego płótna?

Najczęściej tak. Często robię jakieś z myślą, że może kiedyś potraktuję je jako inspirację. Najpierw jednak musi być moment zachwytu, poruszenia, który czasem po prostu mija i pozostaje tylko zdjęcie w telefonie. Do wielu dzieł wystarczyły jedynie szkice i wyobrażenia o obrazie. Nie ma reguły. To zresztą jest najmniej istotne. Liczy się efekt. Odrębny, od niczego już niezależny świat na kawałku płótna.

Czasem mam potrzebę pojechania w dane miejsce i zrobienia zdjęć. Tak było z Domem Pracy Twórczej w Zawoji. Dowiedziałam się, że zamierzają wyremontować budynek i wnętrza. Zadzwoniłam i zapytałam, czy mogę udokumentować na zdjęciach to, co zostało. Na ich podstawie powstały obrazy. W większości przypadków do pracy potrzebuję mieć materiał, konkret. Nie jestem bez tego w stanie poprowadzić dużego obrazu. Nie potrafię wymyślić natury, bo zawsze jest bardziej zaskakująca i skomplikowana niż nam się wydaje. 

Początkiem jest zdjęcie, ale nie jest tak, że obraz maluję 1:1. Sprzątam na obrazie po swojemu. W pewnym momencie muszę się oddzielić od zdjęcia, zostawić je i robić swoje. Nazywam ten etap graniem w szachy z obrazem.

Najchętniej funkcjonuję w dwóch formatach: bardzo dużym 250 x 180 cm lub bardzo małym – 30 x 20 cm. Początkowo przeważały te duże. Cenię je sobie za to, że są większe od nas, że kiedy przed nimi stoimy, mamy wrażenie, jakbyśmy mogli w nie wejść. Kiedy miałam zacząć malować te zdecydowanie mniejsze, miałam obawy czy przeskoczenie z wielkich płócien nie sprawi, że obrazy przestaną być monumentalne, czy małe płótno ich nie zabije. Mam jednak nadzieję, że nie tracą, a raczej zyskują pewien rodzaj kameralności. 

Uświadomiłam sobie, że płótna ze starego malarstwa, które zawsze mnie zachwycały, jak np. Święty Hieronim w pracowni Antonella da Messiny są niewielkich rozmiarów, choć przez wiele lat oglądając je w albumach, byłam pewna, że jest inaczej. 

 

Co czujesz, gdy musisz rozstać się z obrazem?

Każdy obraz maluję dla siebie. Kiedy go skończę, pragnę, aby zawisł na ścianie w moim domu. Przykrą sytuacją jest, kiedy któryś sprzedam za szybko. Muszę z nim chwilę pobyć. 

 

Co sprawia ci przyjemność?

Spacery w lesie, picie kawy, palenie papierosów. Powinnam jeszcze powiedzieć, że ludzie. Ale od kiedy mieszkamy poza miastem, mam z nimi ograniczony kontakt. Moje córki mówią: „Dziczejesz mamusiu”. Ale rzeczywiście od jakiegoś czasu nie mam wielu potrzeb. Idę do lasu, chowam się w pracowni. I to wszystko, czego mi trzeba.

Pokój Czapskiego, olej na płótnie, 240×180 cm, 2017

Pokój Dariusza, olej na płótnie, 85×45 cm, 2019

Beata Stankiewicz – ukończyła malarstwo i malarstwo ścienne w pracowni prof. Józefa Lucjana Ząbkowskiego na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (1998). Od 2017 roku jest członkiem Stowarzyszenia Artystycznego Otwarta Pracownia.

Artystka mieszka i pracuje w Krakowie. Jej prace znajdują się w polskich i zagranicznych kolekcjach prywatnych oraz w Kolekcji MOCAK-u.

 

Obecnie prace artystki znajdziemy na dwóch wystawach w MOCAK-u: W dziesiątą rocznicę śmierci Wisławy Szymborskiej oraz Współczesne modele realizmu 

MOCAK znajdziecie w Krakowie (ul. Lipowa 4) oraz w sieci:

www.mocak.pl

www.instagram.com/mocak_krakow/

www.facebook.com/mocakkrakow

www.youtube.com/user/MOCAKkrakow

www.twitter.com/MOCAK_Krakow

www.tiktok.com/@mocak_krakow

 

Przy wsparciu