Beata Wandachowicz: Szukam przedmiotów w miejscach nieoczywistych

Beata Wandachowicz:

Szukam przedmiotów w miejscach nieoczywistych

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Ład Studio
Data: 20.06.2022

Jasne, 70-metrowe mieszkanie w kamienicy z 1937 roku na warszawskim Mokotowie. Mimo tego, że mieszkająca tu niemal od roku Beata Wróblewska mówi, że jest uzależniona od kupowania przedmiotów z historią, przestrzeni na nowe nabytki nadal jest sporo. Stonowana paleta barw i drewniane meble stanowią dobre tło dla interesujących bibelotów. 

Mieszkasz tu od niedawna, gdzie żyłaś wcześniej? 

Przez 10 lat wynajmowałam mieszkanie również na Mokotowie. Zanim trafiłam do Warszawy, mieszkałam w Łodzi, gdzie ukończyłam liceum plastyczne oraz grafikę użytkową na ASP i rozpoczęłam swoją zawodową ścieżkę. Do stolicy przeniosłam się ze względu na ciekawą ofertę pracy. Przez kilka lat kierowałam zespołem kreatywnym w dużej firmie odzieżowej. Pracowałam z projektantami, grafikami i innymi twórczymi osobami. Teraz jestem na etapie poszukiwania nowych wyzwań zawodowych. Wcześniej, mieszkając w Łodzi, jako freelancer zajmowałam się fotografią i projektowaniem graficznym. Tworzyłam też w duecie z przyjaciółką projekty małych form użytkowych i mam na koncie kilka wystaw. Choć w Łodzi mamy sporo pięknych kamienic, nigdy nie miałam szczęścia w takiej mieszkać. Obiecałam sobie, że kiedyś w końcu się uda, dlatego po przeprowadzce do Warszawy właśnie takich przestrzeni szukałam.

A jak trafiłaś do obecnego mieszkania?

Trwało to dość długo, bo dwa lata. Ale w końcu udało się znaleźć to pasujące do moich wyobrażeń. Zależało mi na tym, by mieć choć mały balkon, zieleń za oknem i nieco wyższe sufity. Jako że uwielbiam modernizm w architekturze, szukałam budynku z tego okresu. Mieszkanie, które znalazłam, było w dobrym stanie, zostało przygotowane do sprzedaży, jednak wnętrze wykończono w stylu francuskim, co nie do końca mi odpowiadało. Zachowałam piękne parkiety, zdjęłam jednak współczesne sztukaterie. Od początku spodobał mi się długi przedpokój prowadzący do salonu; to, że mieszkanie nie jest zaprojektowane na planie kwadratu. Trzeba trochę pochodzić, żeby dostać się do pozostałych pomieszczeń, w których funkcje nieco ingerowałam. Z dość dużego pokoju wydzieliłam przestrzeń na garderobę, kuchnia pierwotnie była w mojej obecnej sypialni, a teraz jest połączona z salonem, udało się też wygospodarować miejsce na pralnię. 

 

Czy to jak wygląda wnętrze to twoja zasługa?

Przy sprawach technicznych w projekcie korzystałam z pomocy przyjaciółki architektki. Użyte materiały, meble, dodatki, to moje pomysły. Zależało mi na prostocie w formach i barwach. Ponieważ kuchnia i salon są w jednym pomieszczeniu, chciałam, by meble kuchenne nie były przytłaczające, zdecydowałam się nie zabudowywać całych ścian szafkami, nie mam też okapu. Fronty zabudowy są drewniane, blat wykonany jest z kamiennego konglomeratu. Nad nim wisi prosta półka. 

Lubię, kiedy mieszkanie jest funkcjonalne, przytulne, ale nie zagracone. Sporo ścian nadal pozostało pustych. Remont miał trwać trzy miesiące, jednak znacznie się przedłużył, a mnie kończyła się umowa na mieszkanie, które wynajmowałam, więc wprowadziłam się tu, kiedy nie wszystko było skończone. Nadal trwały prace w kuchni i łazience. Nie przeszkadzało mi jednak, że brakowało tu wielu rzeczy. Chciałam mieć w miarę zagospodarowaną przestrzeń, nie wszystko musiało być umeblowane. Ten proces cały czas trwa.

Masz tu wiele przedmiotów przyciągających oko, jak do ciebie trafiły?

Większość bibelotów w moim domu jest z drugiej ręki. Wyjątkowo ważne są dla mnie te, które odziedziczyłam po dziadkach: ręcznie malowane, wałbrzyskie talerze, porcelanowa mewa, cukiernica, stare zdjęcia, piękna zastawa stołowa w idealnym stanie. Wpadło mi też kilka prezentów, np. ćmielowska figurka pantery od babci przyjaciela. Inne przedmioty znajdowałam w różnych miejscach, na targach staroci, w sklepach z używaną odzieżą.

Fotel Ewa dostałam od koleżanki, wcześniej stał na strychu szkoły podstawowej w Łodzi. Czarną lampkę firmy Kaiser Idell znalazłam na łódzkim rynku za 10 złotych. Rumuńską komodę z serii Bilea kupiłam na OLX. Toaletka w sypialni to szwedzki vintage, stołeczek trafił do mnie z wyprzedaży garażowej.

Bardzo lubię stare wazony, filiżanki, talerzyki, zegary, których w mieszkaniu mam parę, ale żaden nie chodzi! Nie muszą to być przedmioty kolekcjonerskie, wartościowe. Najczęściej płacę za nie 10, 15 złotych. I znalezienie takich rzeczy w miejscach nieoczywistych sprawia mi najwięcej przyjemności. Jeden z ostatnich nabytków to komplet złotych filiżanek kupionych w Sopocie za 20 złotych.

 

Kiedy zaczęła się twoja miłość do przedmiotów vintage?

Ucząc się w liceum plastycznym, a później studiując na ASP, aby mieć fajne, ale tanie ciuchy, trzeba było się trochę wysilić i poszperać po lumpeksach. To samo dotyczyło mebli i dodatków do domu. Wtedy odkryłam komisy i rynki ze starociami, które kompletnie mnie wciągnęły.

Umiejętność wyszukiwania ciekawych okazji rozwinęła się, kiedy z przyjaciółką ze studiów, gdy jeszcze obie mieszkałyśmy w Łodzi, wyszukiwałyśmy starocie i sprzedawałyśmy je na Allegro. Najczęściej chodziłyśmy na giełdę w Widzewie, gdzie na śniadanie jadłyśmy specjały sprzedawane z auta i udawałyśmy się na łowy, wtapiając się w tłum. Czasami jeździłyśmy za Łódź, na rynek do Kutna, na którym można znaleźć sporo przedmiotów przywiezionych z Niemiec czy Holandii. Wiele rzeczy w domu mam właśnie z tego okresu. 

To, co kocham w meblach i rzeczach z minionych dekad, to ich kunszt wykonania, dobre materiały i niepowtarzalność. Za to cenię rzeczy, które zbieram już od tylu lat. Poza tym pozwalają one stworzyć w domu niepowtarzalny klimat, bardziej osobisty i ponadczasowy.