Tekst: Ola Koperda / Zdjęcia: Zuzanna Marczyńska-Maliszewskia & Iga Wilczyńska
Polska ceramika. Temat od paru lat pozostający na czasie. Nadal powstają małe pracownie, pojawiają się nowe pomysły, odkrywcze formy cieszą oko. Picie kawy z kubka czy jedzenie deseru z talerzyka zrobionego ręcznie zawsze bardzo mnie cieszy i sprawia mi dużą przyjemność. Co jakiś czas odkrywam nowe ceramiczne cuda. Tym razem to Projekt Ładniej. Pracownię tworzy Alicja Podhajska-Godyń. Z wykształcenia socjolog, ukończyła też Szkołę Projektowania Wnętrz i Przestrzeni na KSA w Krakowie. Zawsze ciągnęło ją do pięknych przedmiotów, jednak przez długi czas nie sądziła, że sama może je robić. Od urodzenia mieszka w Katowicach, tam też ma swoją pracownię. Jak mówi: „Próbowałam życia w Mediolanie, ale tęskniłam za Polską i po tej próbie stwierdziłam, że lubię Katowice za to, że są kompaktowe, wszędzie jest blisko, a życie toczy się dość powoli, mimo że cała aglomeracja jest ogromna. Gdybym mogła się gdzieś przeprowadzić i zabrać wszystko to, co kocham, byłoby to Trójmiasto, gdzie mam część rodziny, lub ukochane Kaszuby”.
Czy od małego lubiłaś zajęcia plastyczne?
Alicja: Od dziecka lubiłam wszystko, co związane z plastyką. Z przedszkola pamiętam taki obrazek – odciskamy winogrona palcami umoczonymi w fioletowej plakatówce – najlepsze zajęcia na świecie. Pamiętam też ścianę z korka z dziecięcymi pracami przedstawiającymi różne kontury wyklejone kolorowymi szkiełkami. Zbierałam te szkiełka, które odpadły, jak trofea zanosiłam do domu i przetwarzałam. Była też masa solna – nie wiem, czy jeszcze ktoś ją teraz robi. Było to moje pierwsze doświadczenie z lepieniem. Później chodziłam do szkoły muzycznej, gdzie najbardziej lubiłam plastykę. Ku mojej wielkiej rozpaczy lekcja była tylko raz w tygodniu. Kontynuowałam więc moje pasje na zajęciach z rysunku i malarstwa w Pałacu Młodzieży u pani Eli, gdzie obowiązywał zakaz korzystania z gotowego czarnego koloru. Idąc na zajęcia, zaglądałam do witryny z pracami z pracowni ceramicznej, ale odpychały mnie smutne kolory – głównie czerwona i brązowa glina i szkliwa w podobnych kolorach. Wtedy widocznie nie był to mój czas.
Jak uczyłaś się tworzyć ceramikę?
Alicja: Jestem samoukiem. Na pierwsze zajęcia z ceramiki wybrałam się mniej więcej 14 lat temu – były to sporadycznie odbywające się zajęcia dla dorosłych u pani Małgosi w katowickim Pałacu Młodzieży. Zakochałam się wtedy w glinie. Poczułam, że odpływam, a świat nie istnieje. Nadal to czuję, lepiąc. Do dzisiaj mam słonia ulepionego na tamtych lekcjach. Potem chodziłam regularnie na zajęcia do mniejszych pracowni, szukałam kursów, ale niestety żaden nie spełniał moich oczekiwań. Zaczynałam od przedmiotów dekoracyjnych, ale czułam, że chcę robić formy użytkowe, a najbardziej talerze i to talerze, które nadają się do użytku przez lata. Dopiero gdy miałam już swoją pracownię, okazało się, że formy płaskie to najtrudniejsze z form ceramicznych, a zrobienie takiego talerza to prawdziwa sztuka. Do tego, jak taki zrobić, dochodziłam sama – w męczarniach, przy pomocy zagranicznych kanałów na Youtube, bo w Polsce uzyskanie takiej informacji graniczyło z cudem. Zresztą teraz wiem, że w ceramice użytkowej jest tak dużo zmiennych, które trzeba wziąć pod uwagę na wszystkich etapach procesu tworzenia, że nauka na własnych błędach docelowo jest najbardziej skuteczna. Nigdy wcześniej nie miałam takiej satysfakcji i radości ze zdobywania wiedzy, i takiego przyzwolenia na błędy.
Jak teraz myślisz, czy założenie marki było ryzykowne? Jak sobie radziłaś na początku?
Alicja: Teraz myślę, że był to skok na głęboką wodę z uwagi na mój brak profesjonalnego przygotowania. W głowie widziałam taki obrazek – ja i piękna pracownia (zawsze czysta!), w tle muzyka, uczucie wolności, cisza i spokój. Nie było w tym za wiele kalkulacji. Przystąpiłam wprawdzie do projektu unijnego, zdobyłam potrzebne dofinansowanie i oczywiście liczyłam koszty, wiedziałam, co będzie mi potrzebne, jednak dopiero w praktyce można te kalkulacje zweryfikować. Przez całe lata pracy na etacie czułam jednak, że czegoś mi brakuje i zawodowo czułam się niezrealizowana. Bałam się spróbować, bo przecież etat, stała pensja i 26 dni urlopu. Zdawałam sobie sprawę, że własna firma to wyzwanie i praca non stop, ale moja ciekawość tego, co się wydarzy, i przekonanie, że jeśli nie spróbuję, będę żałować do końca życia, wygrały. Na początku chciałam skupić się tylko na projektowaniu wnętrz. Ceramikę chciałam robić dodatkowo, hobbystycznie. Ku mojemu zaskoczeniu zaczęłam dostawać zamówienia na moje prace. Z czasem coraz więcej. Dlatego teraz te proporcje się odwróciły i więcej czasu spędzam w pracowni niż przed komputerem. Dalej lubię projektować wnętrza, ale ceramika ma tę zaletę, że efekty widać stosunkowo szybko. To jest produkt namacalny i w 100% mój. Nie ma tu możliwości (jak w przypadku projektowania wnętrz), że klient ma wpływ na efekt końcowy do tego stopnia, że po niewinnym dorzuceniu czegoś od siebie powstaje coś zupełnie innego niż w założeniach. W ceramice wszystko jest po mojej stronie. Ja ponoszę też konsekwencje finansowe ceramicznych niepowodzeń. Oczywiście niektóre projekty trwają tak samo długo jak realizacje wnętrz, bo trzeba wykonać liczne testy, a w ceramice trzeba mieć świętą cierpliwość, pokorę i stalowe nerwy (śmiech).
Jak teraz wygląda twoja praca? Masz jakieś rytuały?
Alicja: Pracuję o różnych porach dnia, czasem nawet nocy. Zdarza się, że muszę obudzić się o 3 i włączyć piec, bo inaczej cały harmonogram wypałów się rozsypie. Wypały i stygnięcie pieca mogą trwać w zależności od temperatury nawet ponad 30 godzin. Czasem kiedy tak sobie siedzę przy piecu i czekam, aż będę mogła go przeładować, myślę sobie, że to jakieś szaleństwo, ale kiedy wyjęte z pieca prace są całe, bez skaz, takie, jak sobie wymyśliłam lub lepsze – rekompensuje to wszelkie niewygody.
Jak powstają projekty? Planujesz, szkicujesz, czy tworzysz spontanicznie?
Alicja: We wnętrzach nad wszystkim myślę 100 razy – tutaj ryzykuję budżetem klienta, który często wziął ogromny kredyt lub który wydaje swoje oszczędności. W ceramice, jeżeli nie mam konkretnego projektu do zrealizowania, w dużej mierze pozwalam sobie na wolność i spontaniczność – czasem wychodzi z tego coś fajnego, czasem pięknego, a czasem okropnego (śmiech). Ciągle czerpię radość z eksplorowania nowych pomysłów i technik, czuję się jak dziecko w sklepie z cukierkami i nie umiem jeszcze się ograniczyć, co z czysto biznesowego punktu widzenia byłoby bardziej rozsądne. Nadal cieszę się z porzucenia rozsądku. Całkiem mi bez niego dobrze.