Desa Home Today: Ivo Nikić

We wrześniu światło dzienne ujrzał nowy projekt DESA Home Today, kolekcja współczesnego designu przygotowana przez wybitnych artystów i projektantów. Jedną z osób zaproszonych do współpracy jest artysta wizualny Ivo Nikić, którego odwiedzamy w pracowni na warszawskiej Pradze.

Pierwsze 12 lat życia Ivo spędził w Serbii, po czym w latach 80. wyemigrował z rodziną do Polski. Od tego czasu żyje i tworzy w Warszawie. W 2003 roku ukończył Wydział Malarstwa na ASP w pracowni prof. Jarosława Modzelewskiego. Interesuje go miasto, cielesność, piękno, ale i brzydota. Tworzy szybko, energicznie, używa szablonów, farby olejne łączy z tymi w sprayu, w pracach zestawia różne, wydawałoby się nieprzystające motywy, nie boi się koloru. Sam swój sposób pracy porównuje do samplowania.

Zanim zamieszkałeś w Polsce, żyłeś w Serbii, gdzie dorastałeś?

Urodziłem się w Prisztinie, gdzie żyliśmy do kiedy nie skończyłem siedmiu lat. W 1981, po tym, jak rozpoczęły się konflikty, protesty i demonstracje o wolność Kosowa musieliśmy przenieść się do Belgradu. Dobrze pamiętam ten dzień. Byłem w szkole. Latały samoloty, jeździły czołgi. Dzieci były wyprowadzane ze szkoły i stawiane na czele demonstracyjnej kolumny tak, żeby policja i wojsko nie mogły jej rozbić. Mną i paroma innymi dziećmi zaopiekowała się nauczycielka. Kolejne pięć lat spędziliśmy w Belgradzie, a w ’86 przyjechaliśmy do Polski.

Czy kiedy byłeś mały, lubiłeś rysować?

Patrząc wstecz, myślę, że od małego byłem przez mamę uwrażliwiany na to, co estetyczne; mówiła: „zobacz, jaki ładny kolor” albo „zobacz, jakie ładne drzewo”. Robiłem wtedy proste prace plastyczne. Kładłem trochę farby na kartce, składałem ją na cztery i odbijałem. Powstawały abstrakcyjne barwne plamy, na które lubiłem patrzeć. Nie chodziłem jednak na żadne kółka plastyczne.

Już w Polsce, w liceum z plastyki miałem mierny. Pod koniec trzeciej klasy, nie do końca wiedząc dlaczego, kupiłem farby akrylowe. Pamiętam taką pracę, na której była duża plama błękitnej farby zmieszanej z ryżem, pojedyncze ziarenka wychodziły daleko poza obszar błękitu, pozostawiając ślady. Była to dla mnie praca o uchodźcach.

 

I to właśnie ze sztuką zdecydowałeś się związać swoje życie.

Zastanawiałem się, co robić dalej. Miałem wrażenie, że malarstwo, bycie artystą nie jest dla mnie, że może mam pewne ograniczenia, wielu rzeczy nie wiem. Obracałem się w środowisku hip-hopowo-skate’owym, malarstwo i natchniony wizerunek malarza wydawały mi się wtedy obciachowe. Ale kiedy zacząłem malować w zaciszu domowym, sam dla siebie, wkręcałem się w to coraz bardziej i czułem, że opowiadam jakąś historię. Podchodziłem do tego mojego malowania bardzo na luzie, było to dla mnie coś bardzo intymnego, robiłem to intuicyjnie. Malowałem też koszulki skate’owe; firmówki były bardzo drogie i trudno je wtedy było dostać. Chodziłem do liceum dla trudnej młodzieży, zachęcano nas, by znaleźć coś, co da nam możliwość wyrażania się. Opowiadałem o tym, co robię i to przykuło uwagę innych. Poczułem, że malując, mogę się wypowiadać, nie jestem tak zblokowany. Po liceum nie czułem się jednak gotowy na Akademię Sztuk Pięknych. Poszedłem do studium plastycznego, gdzie uczyłem się między innymi grafiki, fotografii, ale to malarstwo najbardziej mnie pociągało. Mogłem pracować, gdzie chciałem i tworzyć sam, bez angażowania innych osób.

Na ASP dostałem się za trzecim razem. Początkowo pracowałem tak jak każdy na Akademii, nie było miejsca na indywidualność. Ten czas przyszedł później. Trafiłem do pracowni prof. Jarosława Modzelewskiego, gdzie miałem większą swobodę, zachłystywałem się tym, co widziałem wokół, szukałem, oglądałem wystawy. Już wtedy łączyłem farbę olejną, akryl, flamaster czy spray. To był okres, kiedy wspólnie z Karolem Radziszewskim i Piotrkiem Kopikiem stworzyliśmy grupę szu szu – mobilną platformę dla działań artystycznych bez stałego adresu, za każdym razem na nowo aranżując sytuację zaistnienia sztuki w wybranym kontekście. Połączyła nas chęć działania, zajawka, choć każdy z nas był trochę z innego świata. Ta kooperatywa pomogła nam po studiach, kiedy wielu artystów mierzy się z kryzysem. A my byliśmy na rozbiegu, sami się mobilizowaliśmy, wymyślaliśmy wystawy, działania.

Razem z innymi artystami współdzieliliście pracownię, która w 2013 roku spłonęła. Z nią wszystkie dotychczasowe prace. Jak poradziłeś sobie z tak trudną dla artysty sytuacją?

W pracowni miałem wszystko, co stworzyłem do tego czasu: obrazy, archiwa, nawet odbijanki z dzieciństwa. Co ciekawe, przez jakiś czas przed tym wydarzeniem miałem pewne lęki, śnił mi się pożar i często myślałem o tym, że może się tak stać, dlatego zawsze staraliśmy się, by do tego nie doszło. W tamtym momencie wolałem, żeby spalił mi się dom. Mam taką przypadłość, że zapominam, co się działo np. miesiąc, rok temu, a patrząc na obrazy, przypominałem sobie, czego wtedy słuchałem, co jadłem, z kim rozmawiałem. 

Oczywiście, byłem zrozpaczony, rozgoryczony i przechodziłem żałobę. Najbardziej żal było mi tych obrazów, których nikt jeszcze nie widział. Czułem się tak, jakbym utracił wszystkie karty i nie miał czym grać. Wszystko musiałem zacząć od nowa. Całe szczęście im trudniejsza sytuacja, tym bardziej się mobilizuję. Zacząłem malować u kolegi w piwnicy. Pożar był w lutym, a jesienią miałem mieć wystawę w Zamku Ujazdowskim. Rzuciłem się na tę robotę, może trochę ze złością. Miałem ambicję, żeby powstały nie tylko odmalowane na nowo obrazy, ale żeby dodać coś więcej, pójść krok dalej. Nie odnosiłem się do pożaru jako do inspiracji. Drażniły mnie komentarze typu: feniks powstał z popiołów. Zauważyłem, że by tworzyć, potrzebuję adrenaliny. Tak jak wolałem skoczyć, kiedy jeździłem na desce i się rozwalić, niż później myśleć „A, trzeba było skoczyć”, tak samo chciałem robić na obrazie. Ryzykować. Ten moment, kiedy mogłem coś zepsuć, wydarzenie się czegoś nowego, czego nie było w szkicu, bardzo mnie ekscytował. Tak jest do dziś.

 

Jak wygląda u ciebie proces twórczy?

W trakcie malowania pojawiają się pewne motywy, którymi się karmię. Czasem dzieje się to w niekontrolowany sposób, końcowe dzieło powstaje jako wynik procesu. Niektóre motywy powracają. Trochę jak sample w hip-hopie. Pomimo że namalowałem coś trzy lata wcześniej, czuję, że w danym momencie to zadziała, coś do mnie wraca i dobrze siada. Inspiruję się tym, co widzę wokół, wkręcam się, analizuję. Są momenty, kiedy jadę do pracowni i nie wiem, co będę robić. Stoję w korku i zastanawiam się, jaką zbudować historię, mam mały kryzys, ale na koniec dnia dostaję kopa i robię coś, co jest w zgodzie ze mną.

 

W niektórych pracach stosujesz farbę magnetyczną. Poszczególne elementy, abstrakcyjne formy mogą być dowolnie układane przez oglądających, którzy w ten sposób tworzą nowe kompozycje na płótnie. 

To wyjście naprzeciw odbiorcy. Przybliżam mu mój świat, daję motywy, mój alfabet i możliwość interakcji. Nie mówię: Nie dotykaj”. Pozwalam dotykać, bo sam zawsze mam ochotę dotknąć obrazów, które widzę w muzeach. Odbiorca może przestawiać, dodawać, odejmować, nawarstwiać elementy, które widzi. Tak powstają nowe konfiguracje, nowe historie. To malarstwo analogowe, a jednak interaktywne.

 

Czy w pracy towarzyszą ci jakieś rytuały?

Nie pieszczę się ze sobą. Wstaję, jadę do pracowni, maluję. Staram się być przy tym normalny, wiem, że muszę ogarnąć syna, kupić ziemniaki i wiem, o której muszę skończyć pracę. I to mnie motywuje, ta przyziemność. Jak byłem na Akademii, to mogłem siedzieć i patrzeć na obraz półtorej godziny, malować go półtora miesiąca, teraz lubię działać szybko. Nie lubię napawania się malowaniem.

 

Dla DESA Home wybrałeś cztery obrazy z ostatnich paru lat. Jakie one są?

To wybór, który pokazuje różne oblicza mojej twórczości. Nieczęsto nadaję pracom tytuły. Jednak te cztery je dostały. Inspiracją do tworzenia często jest mój syn, tak było w przypadku obrazu Unboxing, który powstał jako reakcja na wspólne oglądanie filmików, w których ludzie odpakowują jajka niespodzianki. Zwykłe, codzienne rzeczy, a nie artystyczne tematy bywają impulsem do malowania.