Ewa Moroń: Coś musi mocno zaskarbić moje serce, by trafić do mojego domu

Ewa Moroń:

Coś musi mocno zaskarbić moje serce, by trafić do mojego domu

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Michał Lichtański
Data: 13.06.2024

Ponadczasowe architektoniczne formy, prostota i kolekcja sztuki. W odwiedzonym przez nas poznańskim mieszkaniu zachwyca każdy element. Mieszka tu Ewa Moroń, absolwentka Wydziału Architektury Wnętrz i Wzornictwa Przemysłowego, od 1992 roku projektująca wnętrza i meble do przestrzeni mieszkalnych i publicznych. 

Jak wyglądał twój pokój, gdy dorastałaś?

Zawsze miałam jakąś wizję i ten swój pokój często przerabiałam. Mieszkaliśmy w starym poniemieckim domu z ogrodem. Pokoje były duże i przestronne, więc łatwo było wprowadzać zmiany. Lubiłam szczególnie jeden pomysł podzielenia mojego pokoju lekką ścianką działową z wyciętym dużym okrągłym otworem, w którym zawisła lampa, kula z białego szkła. Ten pomysł sprawił, że pokój wyglądał bardzo nowocześnie. Jak na zdjęciach wnętrz amerykańskich mieszkań, które oglądałam w prenumerowanym przez rodziców czasopiśmie „Ameryka”. Rodzice otaczali się ładnymi przedmiotami, w mieszkaniu stały proste wygodne meble, typowe regały projektowane dla fabryk meblarskich przez Rajmunda Hałasa, w którego pracowni mebla po wielu latach znalazłam się, studiując na PWSSP. Na ścianach wisiały świetnie oprawione reprodukcje ulubionych malarzy. I tak przestrzeń, w której wzrastałam, na zawsze mnie ukształtowała. To umiłowanie do niedekoracyjnych prostych form, miłości do sztuki idzie ze mną przez całe życie. Z domu rodzinnego przywiozłam szklany wazon z lat 60. polskiego artysty zajmującego się szkłem unikatowym, Zbigniewa Horbowego. Stoi na blacie w przestrzeni dziennej, a ja mogę cały czas na niego patrzeć.

Wychowałaś się w Poznaniu?

Przyjechałam tutaj studiować architekturę wnętrz na Poznańskiej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Z Poznaniem zawsze łączyły mnie silne związki rodzinne i sentymentalne, mój tato był poznaniakiem. Jako dziecko i nastolatka przyjeżdżałam tu do dziadków, którzy mieszkali na ul. Wodnej, pięć minut od starego rynku i kilka kroków od miejsca, gdzie mieszkam teraz, więc tak, poniekąd wychowałam się w Poznaniu. Zawsze chciałam żyć w tym mieście, dlatego tu zdawałam na studia, a po studiach zostałam. W tamtych czasie bardzo trudno było dostać się na poznańską uczelnię. Zdawałam trzy razy. Na Wydział Architektury Wnętrz i Wzornictwa Przemysłowego chętnych było wielu, a miejsc tylko 10. Studia trwały pięć lat, jedynie pięć osób dotrwało do dyplomu, a tylko ja pracuję w zawodzie. To był 1985 rok, żadnych perspektyw na pracę. Wszyscy wiedzieliśmy, że zawód architekta wnętrz na rynku pracy nie istnieje, ale samo studiowanie było dla nas czymś szalenie ważnym, marzeniem, dzięki któremu mogliśmy się realizować mimo marnych zawodowych perspektyw w przyszłości.

Po studiach przez osiem lat zajmowałam się bardzo różnymi rzeczami: od projektowania kostiumów do programów telewizyjnych przez szycie z własnoręcznie preparowanych tkanin kolekcji ubrań do wyjazdów zarobkowych do Londynu. Po 1989 roku sporo się zmieniło, nadeszły lata 90. i wszystko nabrało niesamowitego rozpędu. Nagle okazało się, że będę mogła uprawiać ten mój wymarzony zawód. W 1992 roku, kiedy moja córka miała trzy lata, dostałam pierwsze zlecenie wnętrzarskie od zaprzyjaźnionego biura architektonicznego. Z czasem pracy i propozycji było coraz więcej, a że pracowałam sama, czasami byłam zmuszona rezygnować z niektórych zleceń.

Od kiedy tu mieszkasz?

Przeprowadziłam się tu z córką 14 lat temu. Wcześniej mieszkałyśmy w cudownym miejscu na ul. Wieniawskiego, w jednej z piękniejszych willi miejskich Poznania, gdzie w 1993 roku razem z mężem, artystą Leszkiem Knaflewskim według mojego projektu zaadaptowaliśmy strych na mieszkanie i pracownię. Przeprowadzka do obecnego mieszkania łączyła się z zaadaptowaniem przestrzeni do naszych potrzeb i przeniesienia wszystkich mebli zaprojektowanych do przestrzeni strychowej poprzedniego mieszkania.

Jak wyglądała ta przestrzeń, zanim tu zamieszkałaś?

Mieszkanie miało typowy układ funkcjonalny kamienic z tego okresu, czyli trzy pokoje, kuchnia ze spiżarnią z oknem, duży korytarz i niewielka łazienka. Skrzynkowe drewniane okna, piece, oryginalna drewniana podłoga przykryta warstwami linoleum, zmniejszone otwory drzwiowe ze wstawionymi drzwiami z blokowisk lat 70. z metalową ościeżnicą. Ale od razu wiedziałam, że to mieszkanie dla nas, duże, wysokie i jasne z dużym potencjałem. Tę wielką, prawie pięćdziesięciometrową przestrzeń dzienną z otwartą kuchnią uzyskałam dzięki rozebraniu ściany i połączeniu dwóch pokoi, w pierwotnej kuchni urządziłam sypialnię i powiększyłam łazienkę o istniejącą spiżarnię. Dzięki tej zmianie funkcji łazienka ma dziś okno. Przywróciłam też oryginalną wielkość otworów drzwiowych XIX wiecznej kamienicy i chociaż stolarka nie jest oryginalna, to przynajmniej skalą nawiązuje do starych proporcji. Dzięki otwarciu pokoju dziennego tylko przejściami na korytarz przestrzeń jeszcze bardziej się otworzyła.

 

Większość mebli, które tu masz, jest twojego projektu.

Tak, powstały jeszcze w 1993 roku. Sofy na stalowych konstrukcjach, stolik z kamiennym blatem, drewniany regał, zabudowa kuchenna czy stół z litego wiązu wysokogórskiego dziś trudno dostępnego. Przeniesione ze strychu meble świetnie się tu odnalazły, a to wszystko za sprawą kontekstu czarnej podłogi. To one i sztuka tworzą to wnętrze. Nie przepadam za bibelotami. Coś musi mocno zaskarbić moje serce, by trafić do mojego domu. Nie jestem osobą, która gromadzi, staram się mieć tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Wolę puste, surowe wnętrza dopełnione sztuką. Od lat zbieram prace moich przyjaciół artystów. Na ścianach wiszą między innymi prace Leszka Knaflewskiego, Wojtka Ledera, Małgosi Szymankiewicz, Piotra Kurki, Wojtka Łazarczyka, Waldka Wojciechowskiego, mojej córki Emmy Knaflewskiej i Agnieszki Grodzieńskiej. Lubię naturalne materiały: stal, drewno, kamień, ponadczasowe formy i takie są meble w moim mieszkaniu. Moim guru jest Pierre Chareau, architekt, wnętrzarz, projektant mebli, który zaprojektował między innymi Maison de Verre w Paryżu. Fascynujący dom Chareau ze szklanymi elewacjami z luksferów oprócz podstawowego układu architektonicznego posiada elastyczny system podziałów pozwalający na zmienianie i dzielenie przestrzeni w zależności od potrzeb. Dom był w pełni wyposażony meblami zaprojektowanymi przez Chareau dedykowanymi temu wnętrzu, teraz można je zobaczyć na stałej ekspozycji w Centrum Pompidou. Miałam szansę być tam i zobaczyć to architektoniczne, wzornicze i wnętrzarskie dzieło. 

Ceramiczne lampy na moim suficie, to najprostsze modele ze sklepu budowlanego. Jednym z niewielu drobiazgów jest gipsowa głowa z piękną polichromią. W latach 90. mój mąż pojechał ze studentami na plener do Rudy Śląskiej i znalazł ją w sklepie z kapeluszami. Głowa ma swoje miejsce we wnęce projektowanego przeze mnie regału. Korytarz wkrada się do salonu dzięki odbiciom w ustawionych okrągłych lustrach o dużej średnicy. MORONI mirrors to zaprojektowane przeze mnie lustra wykonane z kątownika stalowego, często w surowym wykończeniu, a ich siła tkwi w skali. Pierwsze powstało siedem lat temu do projektowanego przeze mnie małego mieszkania, które potrzebowało otwarcia i optycznego powiększenia przestrzeni.

W łazience na podłodze i ścianach zastosowałam naturalny łupek. To trudny materiał, więc mogłam go wykorzystać tylko u siebie. Łazienkowy wieszak to prawdziwe cacko z lat 70. japońskiego dizajnera Makio Hasuike, kupiłam go od kogoś, kto wyszukiwał perełki vintage. 

Wisi tam też praca poznańskiego artysty Piotra Bosackego. W sypialni zrezygnowałam z frontów szaf na rzecz tkaninowych zasłon. Pochodzenia drewnianej lampy z outletu meblowego nie udało mi się ustalić. Deski starej podłogi w całym mieszkaniu zostały pomalowane czarnym lakierem. Uwielbiam ją w tej odsłonie, no i jest świetnym tłem do wiązowych mebli.



 

Jaka jest historia krzeseł?

To krzesła kupione na początku lat 90. w IKEA. Zwykłe, drewniane, wygodne krzesła, w których jednak coś nam nie grało i dlatego postanowiliśmy je zmienić tradycyjnym decoupagem. Krzesła zostały oklejone kartkami z bloku rysunkowego moczonymi w herbacie do uzyskania koloru wiązowego blatu stołu, przy którym stoją. Na kartkach wydrukowane są elementy korzennych prac Knafa. Planowaliśmy okleić sześć, ostatecznie zrobiliśmy tylko dwa, które przetrwały 30 lat. Tu zestawiłam je z moimi ulubionym krzesłami z lat 80. masowo produkowanymi w oparciu o projekt krzesła B34 Martina Stama. 

 

Projektujesz od wielu lat, czy nadal sprawia ci to przyjemność?

Tak, to cały czas wielka przyjemność. Zaczyna się od rozmowy z klientem. To pierwszy krok i czasami trudne zadanie, bo trzeba być i projektantem, i psychologiem. To niełatwa materia, kiedy się wie, że ten zawód to nie bezkrytyczne spełnianie marzeń, tylko sztuka przekonania z szacunkiem dla klienta do najlepszych rozwiązań. Do każdego wnętrza podchodzę bardzo osobiście i indywidualnie, często aranżuję je swoimi autorskimi meblami, żeby zostawić ślad indywidualności. To dla mnie niesamowita przyjemność, kiedy we wnętrzu pojawia się coś, co było tylko na papierze, aż w końcu zaczyna być realne. Dla mnie najważniejszą rzeczą od zawsze jest naturalność, ponadczasowość i funkcja. We współpracy z klientem próbuję budować coś, co łączy jego oczekiwania i upodobania z moją praktyką. Kiedy zaczynałam projektować, w Polsce nie było magazynów wnętrzarskich, internetu, nie było łatwo o inspiracje. Pierwszym magazynem był „Dom i Wnętrze”, w którym zresztą pojawił się artykuł o moim zaadaptowanym na mieszkanie strychu oraz dizajnerskiej wtedy Galerii Ego, dla której projektowałam wnętrze i kolekcję mebli. Moje inspiracje wywodziły się przede wszystkim ze sztuki. I tak zostało do dziś.

Lubię wyzwania, adaptacje starych przestrzeni, zmianę funkcji we wnętrzu, ale zmianę nie dla samej zmiany, ale taką, która naprawdę jest potrzebna. Ten zawód daje mi mnóstwo satysfakcji. To bardzo ekscytujące patrzeć, jak powstaje coś, czego jest się autorem. 

Praca architekta wnętrz to odpowiedzialność, mnóstwo projektów technicznych, nadzorów autorskich, wizyt na budowie i spotkań z klientami, tego wszystkiego, co składa się na efekt, o który nam chodzi i jakiego oczekujemy. Mam szczęście, że ten zawód jest moją pasją