Ewa Przybytek-Czałkowska:
Jeszcze dziś nocami śnię o okupacji
Na warszawskim Mokotowie odwiedzamy Panią Ewę Przybytek-Czałkowską, byłą artystkę baletu. Pani Ewa tańczyła na wielu scenach, a od 1978 roku jest na emeryturze zawodowej. Trafiliśmy do niej dzięki Grzegorzowi i Tomkowi z Hasik Design Studio, których odwiedzaliśmy ostatnio, a którzy mieszkają na tym samym piętrze. Często się spotykają i rozmawiają o tym i owym.
Od kiedy Pani tu mieszka?
Miałam 30 lat, kiedy otrzymałam to mieszkanie w WSM. Byłam członkiem spółdzielni i czekałam na nie sześć lat. Moje mieszkanko ma 34 m2 i przysługiwało w tamtych czasach samotnej matce z dzieckiem. Wystarczało mnie i mojej córce. W tym samym budynku, piętro wyżej mieszkali moi rodzice.
Urodziła się Pani w Warszawie?
Tak, jestem warszawianką, choć moja mama pochodziła z Wilna. Mój tata urodził się w Petersburgu. Jego ojciec był admirałem na Morzu Czarnym w służbie carskiej. Po pierwszej wojnie światowej tata mój skończył studia w Warszawie na WSH, przywiózł mamę z Wilna, pobrali się, a w roku 1934 urodziłam się ja. Dziś mam 89 lat. Tutaj w tym budynku, jak jest długi, to jestem ostatnia z dawnych lokatorów. Już nie ma tu nikogo.
W 1939 roku, kiedy zaczęła się druga wojna światowa, mieszkaliśmy na Rakowcu też w WSM. Były bombardowania. Kiedy wyszliśmy ze schronu, nasz dom stał w płomieniach. Rodzice mieli przy sobie jedynie dokumenty i rodzinne złoto. Otrzymaliśmy wtedy jeden pokój z kuchnią na Żoliborzu. Okupacja, łapanki, wywózki, rozstrzeliwania na ulicy, o godzinie 18 zamykanie bramy podwórka i wyłączona elektryczność. Mieszkanie ogrzewane było żeliwną kozą. Jeszcze teraz nocami śnię o okupacji.
Gdzie się pani uczyła?
Trzy klasy ukończyłam w szkole powszechnej na Żoliborzu w prywatnej willi i niesamowitej ciasnocie. Budynki szkół zajmowało wtedy wojsko niemieckie. Czwartą klasę we wsi na ziemi miechowskiej na tułaczce po powstaniu. Piąta klasa w Rzeszowie, 6–7 już w Warszawie. W 6 klasie szkoły podstawowej chodziłam na zajęcia rytmiki, baletu, tańca charakterystycznego i wyzwolonego już w prywatnej szkole. Miałam radość z tych zajęć, bo prowadzili je znani sprzed wojny soliści Baletu Polskiego. Sławy takie jak Leon Wójcikowski, Marian Winter czy Ligia Winogrodzka. Kiedy otwarto Państwową Szkołę Baletową w baraku przy alei Niepodległości, a później na Placu Teatralnym w skrzydle Teatru Narodowego, uczyłam się dalej, tym razem z solistami Opery Warszawskiej: Witkiem Grucą, Lilianną Wolską, Stefanem Wetą i wieloma innymi. To była szkoła państwowa dla dorosłych tancerzy. Część z nich pracowała już w operze, w operetce, a ja ledwo kończyłam 18 lat. Świadectwa tymczasowe szkoły otrzymaliśmy w czerwcu 1953 roku.
Przez wszystkie zawieruchy życia ocalało moje świadectwo z drugiej klasy szkoły podstawowej w języku polsko-niemieckim. Liceum ukończyłam na Mokotowie. Nazywaliśmy je po cichu Szkołą Stalinowską. Poziom był wysoki, tylko historia była fałszowana. Matura i rok później świadectwo ukończenia szkoły baletowej dla dorosłych. Ciężko było przez te lata, ale miałam dużo radości i satysfakcji.
Jak to się zaczęło z tym tańcem?
Już opowiadam. Początek mojego zawodu to lata 40. Okupacja. Na podwórko przyjeżdżają cyrkowcy. Rozkładają na chodnikach dywaniki i rozpoczynają się występy. Jak skończyły się te popisy, to ja dawaj, próbuję naśladować to, co zobaczyłam. Rozjazdy na szpagaty, wyginać mostki i dziwne przewroty. Że ja się wtedy nie połamałam to cud! Sąsiedzi z parteru biegli do mamy po ratunek, bo Ewa jest w niebezpieczeństwie!
No i potem w szkole podstawowej była pani nauczycielka, która uczyła, proszę posłuchać, matematyki, polskiego, historii, przyrody i lekcji śpiewu, do dzisiaj pamiętam, surowa, ale wszyscy ją tak kochali, że nie wiem. I ona tak do mnie mówi: „Panna Przybytkówna, proszę wstać. Proszę się zgłosić na lekcję rytmiki. I proszę mi złożyć relację, jak tam było”. I ja utonęłam w tych lekcjach rytmiki. I już mnie stamtąd nie puszczono.
Jak rozpoczęła się pani kariera?
Określam ją jako pracę zawodową artystki baletu do emerytury w 1978 roku. Po ukończeniu szkoły baletowej rozpoczęłam pracę zawodową wojskową – duże pieniądze na cele kulturalne i propagandowe, okres stalinowski. Korpus bezpieczeństwa wewnętrznego, centralny zespół Wojska Polskiego, Estradowy Zespół Wojsk Lotniczych, Operetka na Puławskiej i tzw. wolne wody poza teatrem. Z partnerem opracowaliśmy dla naszego duetu repertuar kompozytorami: Debussy, Lecuona, Rixner, Ellington, Plessow, Czajkowski, Wieniawski, Czerny i Smoczyński.
Wyjeżdżała pani z Polski, gdy nie dało się tego robić.
Tak, do tzw. demoludów. Występowaliśmy w NRD, Jugosławii i Bułgarii. W pewnym momencie przyjechał impresario ze Szwecji, zgłosił się do Pagartu (Przedsiębiorstwo Państwowe Polska Agencja Artystyczna „Pagart” – agencja artystyczna powstała w 1956 roku, mająca na celu m.in. promowanie polskich artystów, przyp. red) i nie mogli mu odmówić zatrudnienia polskich artystów. I tak pracowałam w Sztokholmie na scenie ze złotą podłogą. Wyjeżdżałam na kilka tygodni występów, koncertowaliśmy w takich warunkach, że się nie śniło…
Czy przywoziła pani coś z tych wypraw?
Niewiele, ale były to rzeczy piękne i praktyczne. Chciałam przywieźć do domu coś specyficznego z danego kraju. Żeby jakaś ciekawostka była, jakaś pamiątka serdeczna. Ale przyznam, że prawie nic nie jadłam albo raz dziennie, aby móc coś przywieźć. Oszczędzałam i oszczędzałam. Przywoziłam obuwie rodzinie, futerka córeczce i sobie także rzeczy, jakich u nas było brak.
Co było po tym, kiedy przestała pani tańczyć zawodowo?
Kilka lat byłam instruktorem gimnastyki artystycznej i tańca w klubie nauczycielskim na Żoliborzu. Uczyłam trzy grupy dzieci: maluchy, przedszkolaki i „panienki”. Szłam z wielką tremą, bo pedagogicznej wprawy nie miałam, ale pokochałam te dzieciaki. To była piękna praca. „Rozpędzono” nas w stanie wojennym.
Co dziś sprawia pani przyjemność?
Mam bardzo bliskie kontakty z rodziną i przyjaciółmi, wspomnień mnóstwo, czytania na bieżąco dużo, ciekawych serdecznych sąsiadów. Ale ja się umiem cieszyć, proszę pani. Nawet takimi rzeczami jak sikorki. Sąsiadka przypina do iglaka ogromny słonecznik. Jak go wieczorem przypnie, to raz-dwa pół pestek nie ma. Taki świergot słodki, przylatują, zajadają.
W mieszkaniu w drzwiach wisi drążek. Czy jeszcze robi pani codzienną gimnastykę?
Tak, tylko oszczędnie i nie wszystko. Tempo wolne, żeby nie odwarstwiła się siatkówka oka po dwukrotnej bardzo ciężkiej operacji. Ja mogę się tam zawiesić, kolana podciągnięte i można sobie powisieć. To jest bardzo zdrowe dla wszystkich. Nie zamęczam już. Zapraszam na herbatę i domowe ciasto. Wybierzcie sobie kubki. Łyżeczkę jeszcze trzeba, kotku. Proszę zobaczyć jeszcze, jaka to łyżeczka! W kieszeni mamy w 1939 roku z pożaru wyniesiona. Jeszcze po mojej babci. Piękna i z historią.