Filip Robak:
Przedmiot musi żyć i mieć ślady przeszłości
Nowa Huta i blok szwedzki, czyli projekt Marty i Janusza Ingardenów oparty o pięć zasad architektury nowoczesnej Le Corbusiera, stawiany w latach 1957–1959 ma 14 klatek schodowych, 272 mieszkania i długość ok. 260 metrów. „Nadal mieszka tu około 20 procent tak zwanych pionierów, czyli tych, którzy dostali mieszkanie między 1956 a 1961 rokiem, sporo dzieci, które odziedziczyły po nich mieszkania, około 30 procent to ludzie, którzy wprowadzili się tu pięć, dziesięć lat temu” – mówi odwiedzany przez nas Filip Robak, który wyjątkowo ceni sobie charakter dzielnicy, modernistyczną architekturę i dizajn z okresu PRL-u, a niedawno nieopodal domu otworzył prowadzoną wcześniej w Starym Mieście pracownię renowacji mebli Politurove.
Kiedy i jak tu trafiłeś?
Zamieszkałem tu we wrześniu 2023 roku. Wnętrze jest po generalnym remoncie. Wcześniej przechodziło taki zapewne w latach 2000. Zastałem tu podwieszane sufity, imitacje drewna egzotycznego, halogeny. Wszystkie elementy oryginalne były niestety usunięte. Włącznie z tym że zlikwidowany został balkon. Poprzedni właściciele bez zezwolenia wyburzyli ścianę elewacyjną i przesunęli okna, powiększając tym samym salon. Dziś balkon znowu jest, przywróciłem wszystko do pierwotnego stanu.
Wcześniej mieszkałem na osiedlu Stalowym i bardzo chciałem zostać w Nowej Hucie, ale poprzednie mieszkanie nie miało właśnie balkonu. To jest problem w tej dzielnicy, bo w socrealistycznym budownictwie balkonów nie ma, są małe, często francuskie. Ten blok jest projektem modernistycznym. Kiedy pośrednik znalazł dla mnie to mieszkanie, to w mojej opinii nie spełniało ono ani jednego z moich wstępnych założeń. Szukałem takiego, które będzie miało około 65 m2, typowo nowohuckiego socrealu z zachowanym parkietem, kaloryferami czy parapetami. Tu nie było nic, a powierzchnia była mniejsza. Dodatkowo układ pomieszczeń wyglądał kompletnie innej niż dziś. Na środku był dodatkowy ślepy pokój. Mieszkanie miało bardzo dobry stan techniczny, natomiast wizualnie dla mnie było nie do przyjęcia. Ale zakochałem się w widoku na park i w tutejszym świetle. Dziś układ mieszkania jest niemal taki, jak był oryginalnie. Zrezygnowałem jednak ze wstawiania drzwi między salon a przedpokój, by mieć poczucie otwartej przestrzeni. Kiedy powstał budynek, były tu też dwa przedpokoje: przedsionek i kwadratowy hol, sypialnia miała większą, a kuchnia mniejszą powierzchnię.
Największym problemem, jeżeli chodzi o aranżację tego mieszkania, była dla mnie kuchnia. Nie umiem sobie wyobrazić kuchni, która spełniałaby moje wizualne oczekiwania. Większość mi się nie podoba. Pomysł na tę był taki, że na pewno będą to meble ze sklejki, bo chciałem ograniczyć do minimum płytę wiórową. Z płytkami totalny przypadek, białe zostały z łazienki, zielone – vintage z lat 70. kupiłem na OLX, a w dniu, kiedy te płytki zaczynaliśmy kłaść, na śmietniku znalazłem niebieskie.
Skąd przeniosłeś się do Krakowa?
Wychowałem się w Stalowej Woli, czyli również w hutniczym mieście, które powstało 20 lat wcześniej niż Nowa Huta. Do Krakowa przyjechałem na studia; wiedziałem, co chcę w życiu robić, bo moją pasją od trzynastego roku życia była renowacja mebli. Choć to w sumie przypadek. Wiedziałem, co chciałbym robić, ale nie byłem pewien, na jakie iść studia. Na początku myślałem o konserwacji na ASP, był też pomysł na archeologię, w końcu trafiłem na ochronę dóbr kultury w Instytucie Historii Sztuki. Wydawała mi się najbardziej zbliżona do tego, czym chcę się zajmować. Skończyłem licencjat i zacząłem rozwijać swoją działalność.
W jakiej sytuacji w tak wczesnym wieku zainteresowała cię renowacja mebli? Co to był za przypadek?
Od dziecka uwielbiałem starocie i historie rodzinne. Podczas każdej wizytu u dziadków eksplorowałem strych. I tak pewnego razu znalazłem na nim przedwojenną pamiątkę – hodegetrię, przedstawienie Matki Boskiej z Jezusem, którą dziadkowie dostali w prezencie ślubnym od chrzestnego dziadka, już wtedy jako zabytkowy przedmiot. Płaskorzeźba była zniszczona, a znajomy moich rodziców, pan Mietek, prowadził pracownię renowacji mebli i absolutnie wszelakich rzeczy. Niesamowicie zdolny człowiek, który potrafił na przykład naprawiać uszkodzoną porcelanę. Odrestaurował hodegetrię, a kiedy ją odbierałem, zaciekawiła mnie stojąca w pracowni art decowska toaletka, cała pokryta farbą olejną. Pan Mietek powiedział, że sprzeda mi ją za stówkę i pokaże, jak ją odnowić. Były wakacje, zacząłem go odwiedzać i pod jego okiem uczyć się podstaw renowacji. Ta toaletka jest ze mną do dziś, ale stoi w piwnicy. Jest na niej masa widocznych błędów. To był pierwszy stary mebel, który pojawił się w naszym domu rodzinnym. Początkowo mama nie podzielała mojej pasji, więc toaletka stanęła u mnie w pokoju za drzwiami, żeby nie raziła. Sukcesywnie zacząłem wymieniać wszystkie meble, które miałem. Tak to się zaczęło. Potem odnawiałem meble dla znajomych swoich i rodziców. Kupowałem je na targach staroci, na Allegro, OLX. Po jakimś czasie poznałem mojego byłego już wspólnika Lecha Peresa i przez jakiś czas pracowaliśmy razem. Zakumplowaliśmy się przez Facebooka. Kiedy przyjechałem do Krakowa, przychodziłem do jego pracowni, podglądałem, uczyłem się, pomagałem i potem przez kilka lat prowadziliśmy razem pracownię. Ostatecznie w tamtym roku każdy poszedł w swoją stronę. On został przy antykach, ja bardziej przy PRL-u.
Nigdy nie zapomnę rozmowy mojego taty z panem Mietkiem. To był wrzesień, zaczynałem wtedy gimnazjum. Była jakaś kartkówka z chemii i pan Mietek mówił, żebym się tego przedmiotu uczył, bo to w sumie ważne do tego zawodu, a ojciec rzucił tekstem, żebym się wziął za naukę, a nie siedział w pracowni. Wtedy pan Mietek stwierdził: „Oj, nie mów tak, zobaczysz, to będzie kiedyś jego zawód”. Wtedy pomyślałem, jak bardzo musiałoby mi nie wyjść w życiu, żeby siedzieć i pracować w takim kurzu z meblami. A złapałem taką zajawkę, że każdy następny mebel przybliżał mnie do tego, żeby kiedyś mieć swoją pracownię.
W domu rodzinnym umeblowałeś swój pokój, później było mieszkanie na osiedlu Stalowym, a kolejno to. Czy dużo przedmiotów, które masz dziś, jest z tobą od dłuższego czasu?
Kiedy remontowałem to pierwsze mieszkanie, rodzice kompletnie nie mogli zrozumieć, dlaczego, robiąc generalny remont, zostawiam stare podłogi czy parapety. Po czasie się przekonali i dziś dobrze się czują w tego typu wnętrzach. Mam taki plan, że kiedyś na stare lata, kiedy przeprowadzą się do Krakowa, zamieszkają właśnie tu. Kiedy zacząłem zajmować się renowacją, potrzebowali trochę czasu, szczególnie mama, która mówiła wprost, że docenia to, jak dany mebel wygląda po tym, jak nad nim popracuję, ale że jej się to kompletnie nie podoba i nie widzi u siebie w domu.
To, co zgromadziłem tu, to głównie nowe nabytki. Dłużej mam bibeloty, rodzinne pamiątki, kolekcję ceramiki czy metaloplastyki. Mieszkanie na Stalowym sprzedałem urządzone w 100 procentach. Kupująca zakochała się w tym wnętrzu i kupiła je absolutnie ze wszystkim. Chciałem stworzyć tu kompletnie nową przestrzeń. Uważałem tamto mieszkanie za pewnego rodzaju projekt. Jak go skończyłem, to zaczęło mi się tam nudzić i potrzebowałem kolejnego wyzwania.
Jaki dizajn lubisz najbardziej?
Moim konikiem w zawężeniu jest druga połowa lat 50. i lata 60. oraz 70. Estetycznie najbardziej pociąga mnie okres po 1956 roku, czyli w momencie, kiedy skończył się socjalizm. Przyszła odwilż, „powiew Zachodu”, pojawiły się nowoczesne tkaniny, bardziej futurystyczne, odważne formy. Jestem też miłośnikiem kolorów. Lubię naturalną bazę, czyli parkiet i białe ściany, ale do tego sporo barw, które z pozoru mogą kompletnie do siebie nie pasować, ale mi to bardzo dobrze gra. Coś, co fascynuje mnie od jakiegoś czasu, to metaloplastyka. Nie każda, bo część tworzonej w PRL-u była mocno siermiężna i niedopracowana. Ale uwielbiam projekty Czesława Palczewskiego, metaloplastyka z Łodzi. Mam jego świeczniki z lat 70.
Przede wszystkim interesuje cię polski dizajn?
Tak, ale też czechosłowacki i niemiecki, ale jednak ten polski jest mi zdecydowanie najbliższy. O nim mam też największą wiedzę. Jeśli chodzi o ceramikę to wyjątkowo lubię tę niemiecką z lat 60. W Polsce oczywiście były absolutnie świetne projekty ceramiczne, na przykład prace Bolesława Książka, natomiast są trudno dostępne i bardzo drogie.
Co trafiło do tego wnętrza ostatnio?
Moim najnowszym nabytkiem jest kolorowy stojący w salonie kredens, bardzo nietypowy. To projekt z 1962 roku, nie wiadomo czyjego autorstwa. Wykonał go jakiś stolarz z Kalwarii Zebrzydowskiej. Kompletnie mnie to zaskoczyło. Był to cały komplet, z piękną serwantką i stołem z krzesłami mocno inspirowanymi projektami Kaia Kristiansena. Jeżeli chodzi o Kalwarię, to kredens ma nietypowe rozwiązania, jak na przykład stalowe nogi czy niespotykane kolory.
Gdzie go znalazłeś?
Na OLX za cztery stówki i w oryginalnym, świetnym stanie, więc transport był droższy od samego mebla. Wcześniej stała tu komoda bytomska, którą sprzedałem. Stwierdziłem, że taką komodę mogę mieć zawsze, a to jest jedyny znany mi egzemplarz.
Często coś wymieniasz czy przywiązujesz się do przedmiotów?
Rotacja jest bardzo duża. Meble do mnie przychodzą i zostają na dłużej bądź krócej, choć pewnie niektóre zostawię na zawsze. Myślę, że tak będzie z tą dębową witryną. To mebel z okresu dwudziestolecia międzywojennego, wcześniej pomalowany na czarno. Jego oczyszczenie nie było nawet takie trudne. Można powiedzieć, że to kolejna stylistyka, która mnie zachwyca, czyli meble przedwojenne, ale bardzo proste, bez ozdobnych fornirów. Najlepiej z litego drewna. Można powiedzieć: trochę prowincjonalne. Potrafię docenić antyki, natomiast niekoniecznie dobrze czuję się w ich towarzystwie w swoim domu.
Wszystko, co kupuję, jest niemal za grosze. Najdroższy ze wszystkich moich mebli był ten bufet. Reszta to ceny w granicach 50–200 zł. Stolik kawowy jest z nowohuckiego śmietnika. Byłem bardzo zdziwiony, bo to projekt Milo Baughmana z lat 70. Najpierw znalazłem sam stelaż, a potem coś mnie tknęło, wróciłem poszukać szyby. Stała koło kontenera na szkło. Za niemiecką lampę z wytwórni Doria dałem bodajże 25 euro. Nie jest w idealnym stanie, natomiast kompletnie mi to nie przeszkadza, bo takie jest moje podejście do rzeczy vintage i do ich odnawiania. Do takiego myślenia próbuję zachęcić moich klientów. Nie róbmy z czegoś na siłę nówki. Przedmiot musi żyć i mieć ślady przeszłości.
Opowiedz o kilku przedmiotach, które dobrałeś do tej przestrzeni.
W salonie wszystkie meble oprócz sofy są stare. Pochodzą z lat 1920–1965. Stanęły tu trzy witryny, każda inna. Służą do ekspozycji ceramiki, szkła oraz książek. Jedna jest lita, dębowa i przedwojenna, druga to biblioteczka z Bytomskich Fabryk Mebli, a trzecia jest czechosłowacką serwantką z lat 60., która ma niemal identyczną formę jak meble przedwojenne. Jest tu owalny, dębowy, przedwojenny stół z giełdy staroci w Sandomierzu, kupiony w stanie do renowacji chyba za 350 zł. Towarzyszą mu czechosłowackie krzesła z lat 60. Pierwsze skrzypce w tym pomieszczeniu gra futurystyczny kredens z początku lat 60. oraz abstrakcyjny, polski, wełniany dywan „włochacz” z lat 70. Oprócz tego jest wspomniany już znaleziony na śmietniku kawowy stolik Baughmana, sporo kwiatów i wszechobecna ceramika i metaloplastyka. Na każdej ścianie wisi przynajmniej jeden obraz ceramiczny Helmuta Schäffenackera, niemieckiego odpowiednika Bolesława Książka.
W sypialni jako szafki nocne służą łazienkowe półki z tworzywa z okresu PRL-u. Sufitowa lampa została wyprodukowana w Nowej Hucie, w Elektrotechnicznej Spółdzielni Inwalidów na osiedlu Strusia w latach 60. Wygląda ultraskandynawsko. Obraz przedstawiający paryską ulicę znalazłem na śmietniku, będąc z rodzicami na wycieczce w Paryżu. Nie mogłem go nie zabrać, musiałem jednak zamówić transport. To obraz, którego normalnie bym sobie nigdy nie kupił, natomiast to, że z nim jest związana taka historia, sprawia, że tu zawisł.