Grzegorz Jarzynowski: Cena obrazu to cena rozstania

Odwiedzamy artystę Grzegorza Jarzynowskiego, który na warszawskich Bielanach mieszka z partnerką Natalią i kotem Pari. Wnętrze w budynku z lat 50. to kuchnia z salonem, sypialnia oraz pracownia Grzegorza. 

Jak znaleźliście to mieszkanie?

Natalia miała pasję przeglądania ofert nieruchomości w internecie. Ponad dwa lata temu byliśmy u naszych znajomych, którzy mieszkają nieopodal, przeszliśmy się do kawiarni, parku i stwierdziliśmy, że jest tu bardzo fajnie. Tego samego dnia pojawiło się ogłoszenie sprzedaży tego mieszkania. Udało się je kupić. Szukaliśmy czegoś, co moglibyśmy urządzić po swojemu. Miejsca, które jest wystarczająco wysoko, by nie było słychać odgłosów ulicy, ale też jest dobrze skomunikowane. Istotna była również obustronność mieszkania, tak by łatwo było je przewietrzyć. Dla mnie ważna jest też jakość architektury – aby nie stała w kontrze do natury. Tu za oknem mam drzewa, we wnętrzu świeże powietrze. W pracowni jest mały balkonik, mogę sobie po prostu wyjść, przewietrzyć się, rozejrzeć… To też jest dosyć istotne. 

Jaki był pomysł na tę przestrzeń? 

Chcieliśmy mieć tu dużo więcej światła, dlatego zlikwidowaliśmy jeden ciemny pokój i wąski korytarz. Zależało nam na otwartym salonie z otwartą kuchnią, przestrzeni, która jest uniwersalna. Na pewno nie chcieliśmy, by powstał projekt mieszkania od A do Z. Najfajniej, jak wszystko powoli, organicznie narasta. 

Dorastałeś w Warszawie?

Urodziłem się na Bielanach, natomiast nie mieszkałem tutaj przez większość życia. Pierwsze lata spędziłem na wsi, przez kolejne mieszkałem w siedmiu różnych dzielnicach Warszawy. Gdy studiowałem, było to Śródmieście i było super, lecz teraz byłoby tam dla mnie zwyczajnie za głośno i za gęsto. Tu odpowiada mi to, że jest bardziej przestrzennie, są szerokie chodniki, dużo zieleni. Nie ma tu presji do pośpiechu.

 

Studiowałeś na Akademii Sztuk Pięknych? 

Przez dwa lata studiowałem na Wydziale Grafiki, potem przeniosłem się na malarstwo. Gdy dorastałem, znalazłem w piwnicy farby mojego taty, który chciał się zajmować sztuką, ale ostatecznie para się ekonomią. Pomyślałem, „niech się nie marnują” i zacząłem sobie nimi malować. Pamiętam, że miałem taki moment decyzyjny ok. 15 roku życia, kiedy uznałem, że właśnie tym chcę zajmować się w przyszłości. W liceum rysowałem na lekcjach, za co nagminnie dostawałem nagany.

 

Co wtedy rysowałeś?

Właściwie wszystko to, co było wokół. Uczyłem się, jak wyglądają różne rzeczy, starałem się sobie samemu wizualnie uzmysłowić to, nad czym akurat myślałem. Zbierałem różne skojarzenia i obrazy, przy okazji ucząc się obserwacji. Jeśli coś mnie interesowało, to uznawałem, że muszę się tym zająć w tym momencie. Nie do końca wierzę w to, że można do czegoś wrócić, to znaczy, że stan „tu i teraz” jest tu i teraz i nie można go przesunąć na potem. Tak też dziś podchodzę do malarstwa. Myślę, że ciekawi mnie coś, czego jeszcze nie wiem o sobie. Nie mam planu, raczej analizuję, co się stało na obrazie i czego jeszcze brakuje, co jeszcze mogę z niego wyciągnąć. Skraplam intuicyjną chmurę w płynną formę, która potem zastyga.

Nie mam też sposobu malowania. Mam pewne narzędzia, przyzwyczajenia, ale nie mam metody. To znaczy, jeśli zacznę jakiś obraz i uznam, że muszę go zrobić zupełnie inaczej, to zawsze staram się iść za tą myślą. Tym jest radość twórcza, która napędza całe to działanie, polega też na tym, że nie planuję, co się wydarzy.

 

W twojej twórczości ważną rolę odgrywa kolor.

Kiedyś myślałem, że będę robił komiksy, ilustracje do gazet, że bardziej będę zajmował rysunkiem niż malarstwem, bo wydawało mi się, że mam problem z kolorem, że nie rozumiem kolorów, a potem się okazało, że po prostu nie rozumiem ich tak, jak rozumieją je inni, ale to nie jest przeszkoda. Każda sytuacja twórcza jest okej, pod warunkiem, że człowiek słucha tego, co sam chce o sobie opowiedzieć. Więc odczarowałem te kolory i tak jak po akademii przestałem malować, bo malarstwo kojarzyło mi się ze szkołą, a nie ze sztuką, to potem już miałem wrażenie, że zapomniałem wszystkiego, czego się nauczyłem, i mogłem zacząć na nowo, wyjść od tego, co mnie interesuje. 

Teraz jestem bardzo skupiony na niebieskim, bo to jest kolor, który rzadko występuje w przyrodzie (przynajmniej taki, jakiego używam), więc jest neutralny, może się kojarzyć z niebem, ale niebo jest niebieskie tylko czasami. Chciałem użyć koloru, który nie ma jednoznacznych konotacji. Przez to, nawet jeśli to, co jest na obrazach przypomina, jakieś formy, to skojarzenia niekoniecznie są realne. To ułatwia odbiorcy osobistą interpretację, więź z obrazem. Jest też coś hipnotyzującego w tym kolorze. Kojarzy się z chłodem, ale niektóre jego odcienie są wibrujące i ciepłe, więc nawet w obrębie jednej, bardzo wąskiej palety barw można eksplorować w nieskończoność.

 

 

Przez wiele lat twoim głównym zajęciem było tatuowanie.

Tatuażem zająłem się niemal zaraz po studiach. Trochę dla zabawy tatuowałem znajomych ze studiów. Potem przyszli sąsiedzi, znajomi znajomych i nagle pocztą pantoflową zrobiło się dużo chętnych. I tak przez następne dziesięć lat jako Tusz za rogiem tatuowałem w duecie z Szymonem Małeckim. To Szymon był osobą, która zasugerowała mi, że powinienem robić tatuaże, bo w tamtym czasie nikt ich w taki sposób nie robił. Nasz sposób pracy nie zmieniał się właściwie od czasów studenckich. Uznałem, że jeśli się spotykamy z kimś na tatuaż, to jeden na jeden, w cztery oczy, rozmawiamy, jest cicho, mamy dla siebie czas, i szacunek dla własnego ciała, i to jest jedyna sytuacja, w której to ma to dla mnie sens. Chciałem, by było tak, jak wcześniej podczas spotkań ze znajomymi. Bo w gruncie rzeczy chodzi chyba tylko o to, żeby kogoś po prostu posłuchać i samemu to przetworzyć.

 

Teraz już nie tatuujesz. Dlaczego?

Tak, z paru powodów. Najważniejszy z nich to chyba to, że teraz wolę malować. Doszedłem też do momentu, w którym niewiele się uczyłem, wiedziałem czego się spodziewać, więc moja ciekawość po prostu zmalała.

Wróciłem do częstego malowania. A bardzo nie lubię robić rzeczy na pół gwizdka. Jeśli coś robię, to muszę mieć wiele godzin skupienia. Gdybym miał rano pojechać na tatuaż, a potem malować, to po prostu cały dzień by mi się rozsypał. Malowanie jest dla mnie bardzo procesualne, ale to też pewien stan mentalny. Sam przygotowuję farby, więc zanim je zrobię, zanim się przygotuję do samego malowania, to czasami mija kilka godzin, no i nie da się tego robić pomiędzy innymi rzeczami. 

Nadal jednak pracujemy razem z Szymonem. Robimy razem muzykę albo realizujemy multimedialne projekty, jeździmy na plenery malarskie – zawsze się znajdzie coś fajnego do roboty. Po prostu dobrze nam się współpracuje.

 

Dlaczego sam robisz farby?

Farba kupowana w sklepie, nawet jeśli dobrej jakości, to jest prefabrykatem robionym dla uniwersalnego użytkownika, ma dużo konserwantów, wypełniaczy, a farba, którą robię sam, jest dokładnie taka, jakiej chcę w danym momencie. Dla mnie malowanie obrazu zaczyna się w momencie przygotowania wszystkich składników. Nie myślę «muszę coś pomalować na jakiś kolor»,, szukam sobie tego, który jest dla mnie interesujący, i dopiero wtedy zaczynam z nim pracować. To trochę podejście ekologiczne: zobaczmy, co mamy i zróbmy z tego najlepsze, co możemy. Podobnie jak robienie obiadu z resztek w lodówce. Kreatywność polega na przekraczaniu ograniczeń, więc fajnie jakieś mieć. Jednak wolność twórcza polega na tym, że ograniczenia nie są narzucone przez kogoś, ale ja sam mogę je sobie narzucić. 

Jedną z ciekawszych dla mnie rzeczy jest to, kiedy farba zasycha. Coś, co jest płynne i ma jakiś kolor, nagle się wchłania w inne podłoże, staje się twarde i zmienia barwę. To jest absolutnie fenomenalne zjawisko, rodzaj przyjemności, który znają tylko malarze. 

Czy zanim zaczniesz malować, są jeszcze inne czynności, które pozwalają ci się wprowadzić w stan dobry do pracy?

Tak. Bardzo dużo skupienia poświęcam relacji ze wszystkimi narzędziami, które wykorzystam. Więc na przykład, gdy chcę sobie zrobić szkic, to nie zaczynam, dopóki wszystkie ołówki nie są zaostrzone. Nie wystarczy mi ten jeden, którego używam, wszystkie, które mam w zasięgu wzroku, muszą być ostre, żebym nie napotkał żadnego oporu materii w trakcie pracy. Po prostu chcę mieć wszystko gotowe. Z czyszczenia pędzli, co kiedyś było dla mnie męczarnią, zrobiłem sobie przyjemność. Kiedy są wszystkie poukładane i dobrze wyczyszczone, to po prostu chętniej razem działamy. Do farby, oddzielnie przygotowuję spoiwo. Musi ono mieć odpowiednią lepkość, gęstość i płynność. Biorę dużą miskę i mieszam, aż będzie takie, jak trzeba. 

 

Lubisz pracować w samotności?

Współdzielenie pracowni z kimś jest super towarzysko, ale trudne do pracy. Drugi człowiek to jest tyle bodźców, nawet jeśli siedzi cicho – nie da się od tego uciec. Więc tak, wolę po prostu siedzieć sam. Nie nazwałbym tego jednak samotnością – jestem w towarzystwie obrazów, a one mówią.

 

Jak powstaje obraz, czy tworzysz wcześniej szkice? 

Rzadko. Czasem mam pomysł, ale raczej staram się tworzyć pewien ekosystem znaczeń, który po prostu uzupełniam albo zakrywam coś, co wydaje mi się niepotrzebne. Raczej oko samo mnie prowadzi. Oko i ręka. Czasem oko poszukuje jakiegoś doznania, bodźca i po prostu zastanawiam się nad samą formą tego, co to ma być, a nie co ma reprezentować. 

 

Twoja pracownia jest w mieszkaniu. Czy wyznaczasz sobie godziny, w jakich pracujesz?

Nie. Raczej staram się, bym miał w sobie potrzebę malowania. Staram się to robić codziennie, a pracę kończyć w na tyle otwartej sytuacji, żeby chcieć do niej wrócić. To jest raczej tak, że prędzej czy później, kiedy chodzę po domu, to wejdę do pokoju i pomyślę: „okej, teraz jest ten moment”. Nie wierzę w natchnienie, wydaje mi się, że to romantyzowanie pracy, ale też nie wierzę w stałe godziny malowania. Lubię pracować ze światłem dziennym, więc jak zza chmury wyjdzie słońce, to maluję, a jak zajdzie, robię przerwę. Staram się, żeby to było organiczne.

 

Jak to jest rozstawać się ze swoimi obrazami? 

Na szczęście potrzeba malowania przewyższa potrzebę ich posiadania. Bardzo mnie cieszy, gdy obraz się sprzedaje, bo ściana to naturalne środowisko dla obrazów i one żyją dzięki temu, że ludzie na nie patrzą. Obraz się od tego nie zużywa, a wręcz staje się coraz bardziej istotny, więc raczej myślę o tym nie jako o rozstaniu, tylko wysyłaniu ich w świat.

Ktoś dekoruje swoje wnętrze moim obrazem, który funkcjonuje trochę jak okno do mojego świata. Cena obrazu to cena rozstania. Dzięki temu, że ktoś je kupuje, mogę malować nowe i nie muszę się ich kurczowo trzymać, bo to jest artystyczne samobójstwo.

 

Powiedz, co ciebie samego estetycznie porusza. 

Lubię naturalne materiały. Ale jest też takie kryterium: rzecz, która mi się podoba, to taka, której nie będę chciał wyrzucić, a jak ktoś po mnie ją znajdzie, to też raczej tego nie zrobi. Większość moich narzędzi to rzeczy z odzysku. Staram się nie używać przedmiotów jednorazowych – do malowania sięgam po tacki metalowe, emaliowane i porcelanę. Przedmiot raz uratowany głupio potem wyrzucić.

Ale też myślę, że warto otaczać się przedmiotami, które nie są ci niezbędne, nie ułatwią ci życia, po prostu tylko są. Jeśli coś ci sprawia przyjemność, to zwykle jest to wystarczający powód, by mieć to blisko siebie.