Grzegorz Worpus-Budziejewski:
Obraz to forma medytacji
Grzegorza Worpusa-Budziejewskiego – malarza i twórcę scenografii – odwiedzamy w Warszawie w jego mieszkaniu oraz pracowni. Grzegorz to absolwent Akademii Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego w Łodzi. Studiował w Pracowni Malarstwa prof. Włodzimierza Stelmaszczyka. Dwie przestrzenie, do których wpadamy, wydają się być przeciwieństwami. Pracownia to surowa, czarno-biała przestrzeń, mieszkanie zaś jest eklektyczne, pełne światła, koloru, zwracających uwagę klasyków dizajnu i sztuki.
Gdzie się wychowałeś?
Dorastałem w centrum Łodzi. Rodzice też są artystami. Tata parał się szeroko pojętą sztuką: od malarstwa, fotografii po obiekty rzeźbiarskie i projektowanie graficzne. Był również nauczycielem w liceum i studium plastycznym. Mama zajmowała się projektowaniem ubioru i tkaniną artystyczną. Wychowywanie wśród sztuki z pewnością zbudowało we mnie świadomość twórczą. Po plastycznej szkole średniej poszedłem do Policealnego Studium Techniki Teatralno-Filmowej, a potem na Akademię Sztuk Pięknych. Choć studium nie ukończyłem, dziś pracuję w branży, więc to doświadczenie mi się przydało, a i rok praktyk w Teatrze im. Jaracza był ciekawą przygodą.
Studiowałem w mieście rodzinnym. Z jednej strony przez względy ekonomiczne, w trakcie studiów pracowałem w różnych miejscach – od knajp po wytwórnię filmową Se-Ma-For. Z drugiej strony przez bliskość domu i domowej pracowni. To było spore ułatwienie, każdy mógł tworzyć coś swojego. Pamiętam, że jeszcze w szkole koledzy, których rodzice nie byli artystami, przychodzili i łapali się za głowę, widząc rozgardiasz, jaki u nas panował. Mówili, że u nich by to nie przeszło. A u artystów są rzeczy ważne i ważniejsze, ale to sztuka jest na pierwszym miejscu.
Jak wyglądał okres studiów?
Zdecydowałem się na Wydział Edukacji Wizualnej, gdzie pracownie były interdyscyplinarne i można było między nimi wybierać. Dlatego to, że dziś skupiam się na malarstwie, nie oznacza, że od zawsze tak było. Dużo zajmowałem się projektowaniem graficznym, rzeźbą, grafiką warsztatową, ale jednak to tradycyjne malarstwo było mi najbliższe.
Na studiach początkowo tworzyłem hiperrealistyczne prace, ale ciągnęło mnie do geometrii, do szukania w niej przestrzeni. W 2009 roku podczas pobytu we Włoszech obserwowałem niebo zlewające się z wodą. Na tyle mnie to urzekło, że zacząłem szukać zjawisk atmosferycznych, widoków natury, wschodów i zachodów słońca na różnych szerokościach geograficznych i na tym się skupiłem. Pierwsze prace z tej serii zrobiłem, bo miałem silną potrzebę stworzenia czegoś realistycznego w minimalistycznym wydaniu i nie myślałem o tym długofalowo. Zrobiłem wernisaż w skromnej knajpce w Łodzi. Obrazy zostały bardzo ciepło przyjęte i wtedy zrozumiałem, że to dopiero początek, że tych możliwości kolorystycznych jest nieskończenie wiele. Nie skupiam jednak wyłącznie na tym cyklu. Staram się doskonalić warsztat w różnych kierunkach, choć to natura inspirowała mnie od początku. Kolejne cykle poza gradientami to struktury – od organicznych po geometryczne kompozycje. W tych obrazach faktura jest środkiem wyrazu, używam pyłu wulkanicznego, popiołu, różnego rodzaju konglomeratów ziemistych. Czasem doklejam elementy i tworzę asamblaże. Te prace mają troszeczkę inną materię, przez tę swoją trójwymiarowość niosą inne emocje.
Poza malarstwem zajmujesz się też scenografią, co dokładnie robisz?
Pracuję dla firmy, która wykonuje scenografię. Mój zakres to wszelkie plastyczno-twórcze tematy. Techniczne przygotowanie scenografii i tzw. artystyczny sznyt. Odpowiadam za wykonanie imitacji (struktur, kamieni, drzew i różnych innych powierzchni, postarzeń). Krótko mówiąc: oszukujemy oko widza, imitując rzeczywistość. Kiedy agencje i domy produkcyjne planują projekt, zgłaszają się do nas i pytają o opcje realizacji pomysłów, a my określamy czas, wstępny kosztorys i zapotrzebowanie techniczne. Praca jest ciekawa – od filmów i seriali po reklamy. Każdy projekt to nowe wyzwanie i doświadczenie. Jest to również praca z ludźmi, co jest zdrową odskocznią od samotnej codzienności w pracowni. Dzięki tym kontaktom moje obrazy bywają częścią scenografii. Ostatnio np. w głośnym filmie Zielona granica Agnieszki Holland.
Kiedy przeprowadziłeś się do Warszawy?
Było to jakieś siedem lat temu. Na studiach łapałem się różnych prac, m.in. miałem swój start-up, który próbowałem wdrożyć w Warszawie, dlatego coraz częściej tu bywałem. Przyszedł taki moment, kiedy zdecydowałem, że zostanę. Zbiegło się to z nawiązaniem współpracy z jedną z warszawskich galerii.
Zaczynałem od takiego 27-metrowego mieszkanka, potem było ok. 40m2, a to ma 67m2. Mieszkanie było wcześniej wynajmowane. Była tu kuchnia, prawdopodobnie z lat 90., łazienka, garderoba i błękitne wykładziny. Kanarkowe ściany przemalowałem na złamaną biel, zawiesiłem swoje lampy, wyczyściłem podłogę i wymieniłem dywany.
Pamiętam, że kiedy wszedłem do pierwszego wynajmowanego mieszkania, to przyjąłem je takim, jakie było. Nie miałem funduszy, żeby szaleć, ale potem z czasem, bardzo prostymi środkami wprowadziłem swój ład i wymieniałem pewne rzeczy. To był rodzaj nagrody za pracę.
Nie ma tu przypadkowych przedmiotów. Każda rzecz ma swoją historię i wiąże się z jakimiś przygodami. To nie są rzeczy kupione po prostu w sklepie. Bardziej polowałem i spotykałem się z ciekawymi ludźmi. Interesuję się dizajnem, jest dla mnie wielką inspiracją. Podziwiam czasem niemal rzeźbiarskie formy obiektów, które nadal pełnią jakąś funkcję.
Opowiedz więc trochę o meblach.
Wystrój wnętrza to zdecydowanie mieszanina epok i stylów – od szeroko pojętego mid-century modern po współczesny dizajn. Największe szaleństwo to siedziska, a jest ich sporo. Zaprzyjaźnieni architekci z Poznania w odpowiedzi na moje zaproszenie zażartowali, że „na pewno będzie na czym siedzieć”. Kto mnie zna, ten wie, że jest jeszcze magazyn z kilkoma perełkami, których zwyczajnie nie zmieściłem w mieszkaniu.
Do klasyków należą fotel Wassily projektu Marcela Breuera dla Knoll czy krzesło Zig Zag Gerrita Thomasa Rietvelda dla Cassiny. Rzadziej spotykanym obiektem jest Alky projektu Giancarla Pirettiego czy pająkowaty, niemal rzeźbiarski w formie Ekstrem projektu Terje Ekstrøma. Ten tygiel stylów i epok w całość łączy dominujący element – współczesna, minimalistyczna kanapa projektu Piotra Kuchcińskiego dla NOTI. Scala strefy we wnętrzu i jest podstawą optycznej spójności.
Zależało mi, żeby uniknąć składowiska, stworzyć przytulne wnętrze. W części jadalnianej stolik na specjalne zamówienie od przyjaciół z Un’common i para krzeseł Charlesa Eamesa jeszcze z fabryki Herman Miller. Stolik kawowy, komoda i sprzęt grający to upolowane w różnym czasie palisandrowe meble duńskiego dizajnu. Zacząłem od zakupu sprzętu muzycznego vintage w palisandrowym fornirze, co ciekawe, poszczególne elementy trafiły tu w zupełnie różnym czasie. Wisienką na torcie było upolowanie słuchawek, również w tym wykończeniu. Dla zachowania proporcji zdecydowałem się na klasyczny regał USM i współczesne stoliki pomocnicze Viccarbe i Minotti.
Nietrudno zauważyć, że wnętrze to dla mnie nie tylko zabawa formą, ale i strukturą, podobnie jak w obrazach. Zwykle ludzie starają się dobrać wyposażenie pod kolor czy materiał, a ja to wszystko pomieszałem. Są tu różne rodzaje drewna, kamień, skóra, wełna tweed, plastik, stal, różne tkaniny obiciowe. Podobnie jest ze światłem.
Podstawą ogólnego oświetlenia jest nienarzucający się system ze zmienną temperaturą i nasyceniem punktowego światła padającego z sufitu, który świetnie podświetla obrazy. Jednak klimat tworzą mniejsze punkty świetlne. Poza oświetleniem ogólnym lampy mają zupełnie skrajne formy. W kuchni wiszący Carl Thore, w salonie wspaniała Chiara marki Flos, czyli lampa Mario Belliniego, następnie jak arkusz zwiniętego brystolu tworzywowa lampa Vico Magistrettiego dla Artemide i uroczy grzybek przy kąciku muzycznym – czechosłowacki projekt S. Tabera. Są tu jeszcze stojąca Koch & Lowy, a w sypialni Panthella projektu Vernera Pantona. Uroku dodaje podświetlenie zdecydowanie rzucającej się w oczy roślinności. Zarówno wnętrze, jak i balkon tworzą nieco egzotyczny klimat.
Z domu rodzinnego mam trochę szkła. Wazon po mojej cioci, która była montażystką filmową, robiła m.in. Seksmisję, Kingsajz czy Vabank. Kolorowe szkło kupione na aukcjach i w sklepach vintage. Po dziadkach i w prezencie od przyjaciół – figurki ćmielowskie.
Sensual Landscape, 100×145, 2021
Kompozycja organiczna, 124×195, 2020
Pamiętasz, który dizajnerski mebel kupiłeś jako pierwszy?
Fotel Romana Modzelewskiego. To był chyba pierwszy zakup z drugiej ręki. A potem zacząłem szaleć, zmieniać, mieszać style, poszukiwać. Aż zacząłem się zastanawiać, czy nie przesadzam z ilością i gdzie jest granica między pasją a nałogiem. Z perspektywy czasu wiem, że inwestycja w klasyczny dizajn to dobra lokata. Na liście marzeń mam jeszcze całą masę mebli, co nie znaczy, że wszystkie je kupię.
Masz sporo prac innych artystów. Jest jakiś klucz do tej kolekcji?
Pierwotnie chciałem skupić się na pracach kobiet. Potem zmieniłem zdanie i po prostu staram się zbierać rzeczy, do których mam sentyment.
Jeden z pierwszych poważniejszych wydatków to praca Magdaleny Abakanowicz. Miałem okazję poznać ją osobiście na wspólnej aukcji pisanek dla Caritasu, gdy byłem na pierwszym roku studiów. A jej pracę kupiłem kilka lat temu na targach sztuki od jednej z warszawskich galerii. Potem upolowałem prace Teresy Pągowskiej (profesor malarstwa mojego taty), Henryka Stażewskiego i wspaniałą pracę na tkaninie Emilii Bohdziewicz-Winiarskiej (żony Ryszarda Winiarskiego). Kolejnym marzeniem, które udało się spełnić, było włączenie do kolekcji pracy Kajetana Sosnowskiego. Miało to dla mnie szczególne znaczenie sentymentalne. Córka Kajetana przyjaźniła się z moim tatą i przed swoją wyprowadzką do Norwegii przechowywała u nas na czas remontu łódzkiego Muzeum Sztuki dużą część kolekcji obrazów. Były one dla mnie przykładem na to, jak ewoluuje droga artysty.
Współczesna praca Andrzeja Gieragi, kilka przestrzennych prac duetu Zawa & Worpus (Hanny Zawy-Cywińskiej i mojego taty) czy linoryt Wilhelma Sasnala z limitowanej edycji dla wydawnictwa Phaidon. Jest jeszcze fotografia Natali LL, obok grafika Victora Vasarelyego, serigrafia Wassilego Kandinskiego i gobelin Andrzeja Wadasa – choć zwinięty, świetnie moim zdaniem gra z fotografią duetu Wunsche & Samsel, na której zresztą jestem ja sam. Był to projekt artystyczny na premierę Axor Hansgrohe Patricia Urquiola.
Piękny i emocjonalny był wieczór na jednym z wernisaży Hani Cywińskiej. Było to któreś piętro bez windy, a wśród gości była Aleksandra Jachtoma, która w pewnym momencie poczuła się gorzej. Z tatą i Zawą nie pozwoliliśmy, by wracała sama. Nie mieszkała daleko, odprowadziłem ją spokojnym spacerem pod same drzwi, gdzie jeszcze godzinę spędziliśmy na rozmowie o sztuce. Z zaciekawieniem słuchałem historii o przyjaźni z Henrykiem Stażewskim czy Kajetanem Sosnowskim, od którego miała nawet laurkę, przestrzenny projekt jednego z obrazów Kajetana sygnowany „Dla Oleńki”. Z zaciekawieniem oglądała moje prace i z dumą pokazywała swoje osiągnięcia. Nie miałem śmiałości zapytać o możliwość zakupu któregoś z jej obrazów. Ale było to dla mnie oczywiste, że musi być obecna w moim zbiorze. Po kilku latach piękną, choć skromną jak sama artystka pracę kupiłem poaukcyjnie w DESA Unicum.
Są oczywiście twórcy, o których pracach nadal marzę. Zazwyczaj określam sobie pewien próg. Założyłem też, że kwotę za co któryś mój obraz przeznaczam na prace innych twórców. W większości są to dojrzali lub niestety już nieżyjący artyści. Cieszę się, że jest tutaj ich duch, prace spod ich ręki. Jest to dla mnie duża satysfakcja, że mam swoje małe muzeum pełne wspomnień i nurtów, które mnie interesują. To dziedzictwo jest dla mnie lekcją.
Przejdźmy do twojej twórczości. Pracujesz w pracowni, gdzie się mieści?
Początki po przeprowadzce do Warszawy były trudne, nie miałem warunków, by tu tworzyć, mieszkałem więc pół na pół – w stolicy i w Łodzi, gdzie malowałem. Czasami mówiłem nawet, że mieszkam w Duopolis (połączeniu Łodzi i Warszawy). Obrazy magazynowałem w kiepskich warunkach. Z biegiem czasu stało się jasne, że trzeba zaadaptować jakąś przestrzeń na pracownię i magazyn. Podstawowymi ograniczeniami były budżet i odległość od centrum. Szczęśliwie udało się namierzyć miejsce przy ul. Hożej. Pierwsze wrażenie nie było zbyt obiecujące, jednak pomyślałem: „Co to dla mnie!”. Choć zobaczyłem ruinę, uznałem, że stworzę tam miejsce dla siebie. Nie ma okien i światła dziennego, jest za to dobre oświetlenie sztuczne, wentylacja i wszelkie warunki do różnych prac malarskich, ale i drobnych prac scenograficznych. Samo wnętrze jest minimalistyczne, ale urządzone z miłością do dizajnu. Zadbałem, by znalazły się tam kuchnia, toaleta, a nawet prysznic. Bez poświęcania dużej przestrzeni stworzyłem sobie najbardziej komfortowe warunki do pracy i przebywania w tej piwnicy, która de facto jest schronem.
Jak przygotowujesz się do pracy nad obrazem?
Prawie wszystko mam zaplanowane i rzadko działam spontanicznie. Jeżeli już to robię, to tylko i wyłącznie w przypadku nowych prac. Jeżeli wracam do cyklu, to są to od początku bardzo przemyślane działania. Jeżeli chodzi o strukturalne obrazy, to ze względów technologicznych nie ma możliwości zrobienia kroku w tył. Może i nie mam nad tym pełnej kontroli, bo jest tam jakaś doza ekspresji, ale świadomość tego, co się robi, jest bardzo ważna. Jeżeli chodzi o obrazy gradientowe, przygotowuję sobie wcześniej projekty. Być może trochę boję się przypadkowości czy spontaniczności, chociaż czasem jej potrzebuję. Zdarzają się też momenty, w których trzeba eksperymentować, bo to też nie jest tak, że mój sposób malowania jest cały czas taki sam. Doskonalę warsztat i jakieś próby mają miejsce, ale nie przechodzę do pracowni z zupełnie pustą głową.
Przygotowuję sobie inspiracje na komputerze. Zastanawiam się, jak dana praca będzie wyglądać. Zdarzają się przypadkowe elementy, czasem zmieniam decyzję i idę w inną stronę, ale zazwyczaj staram się wcześniej dobrać proporcje, ustalić format i rozplanować kolorystykę. Kolory w większości przypadków przenoszę jeden do jednego ze zdjęć, którymi się inspiruję. Np. w zeszłym roku pojawiła się w Polsce pierwsza zorza polarna, której nie widziałem na żywo, ale mamy bogatą dokumentację. Coś widzę i już wiem, że chcę stworzyć obraz, który będzie o tym opowiadać. Nie nadaję jednak obrazom tytułów związanych z konkretną szerokością geograficzną czy miastem. Chcę, żeby odbiorca sam skojarzył z czymś to, co widzi na płótnie. W moim odczuciu sztuka zawsze jest użytkowa, nie maluje się dla nikogo, tylko dla kogoś. Praca wchodzi w dialog z odbiorcą, pojawia się więź, relacja między człowiekiem a obrazem.
Dlatego też uciekałem od sztuki przedstawiającej, bo dla mnie obraz jest kontemplacyjny, to forma medytacji. Kolory w większości mają odpowiedniki w naturze, choć zdarzają się sytuacje, że klient mówi: „A nie dałoby rady jednak tak?”. I ja się mocno zastanawiam, czy kompozycyjnie się to sprawdzi. No i robię to z duszą na ramieniu, a potem okazuje się, że w sumie taka sytuacja też występuje w przyrodzie. To ciekawe, że paleta barw jest tak olbrzymia, że można sobie pozwolić na dużo.
Staram się być zdyscyplinowany, ale różnie to bywa, czasem z wieloma rzeczami zalegam. W czwartki zazwyczaj jeżdżę do miasta rodzinnego, odwiedzam Łódź regularnie, czasami i tam tworzę. Planuję tydzień w taki sposób, żeby mieć jeden dzień na odpisywanie na wiadomości, jeden na to, żeby sobie przygotować warsztat. Malowanie i bycie na rynku to spory wysiłek, bo samo malowanie to nie wszystko – obok jest dużo załatwiania, przepakowywania, spotkań. Ale z reguły jak już idę do pracowni i jestem nastawiony na proces twórczy, to staram się skupić tylko na nim, wyłączam telefon i po prostu jestem sam w swoim świecie.
Jest obraz, z którym nie chciałbyś się rozstawać?
Chyba ten niebieski zostanie. To zawsze był mój kolor i jakoś jestem z nim związany. Ale czasem przychodzi moment, kiedy trzeba się z obrazem pożegnać.