Hania Ferenc: Moje życie „pomiędzy”

Wywiad: Ola Koperda / Zdjęcia: ŁAD Studio

 

2 mieszkania i 2 miasta Warszawa i Tel Awiw. Odwiedzamy tylko jedno z nich (niestety!) to warszawskie, w centrum miasta. To około 50 m2 salon, sypialnia i kuchnia. Mieszkanie jest wynajmowane, urządzone jasno i prosto: drewniane meble, większość vintage, niewiele bibelotów (jedynie te, które mają swoją historię).

Między Polską a Izraelem kursuje Hania Ferenc. Od 8 lat razem z mężem, który jest muzykiem. A wychowała się na przedmieściach Warszawy: „Dzieciństwo spędziłam blisko natury, zaraz za furtką mieliśmy wejście do lasu. Do szkoły muzycznej na warszawskiej Pradze woził mnie tata, do liceum dojeżdżałam kolejką, szczerze nie cierpiałam tych odległości. Pewnie dlatego teraz mieszkam w Śródmieściu”. Z mężem spotkali się w Jerozolimie, dokąd Hania wyjechała na rok wymiany studenckiej: „Poznaliśmy się dzięki mojej ówczesnej współlokatorce. Od tamtej pory dzielimy życie między 2 kraje 2 miejsca, które są ważne ze względu na nasze życie zawodowe. Mąż robi muzykę w Izraelu, a ja prowadzę markę w Polsce. Jakoś musimy to godzić. Staramy się po równo, ale ostatnie lata to zawrotne tempo rozwoju mojej marki, dlatego dłużej przebywamy w Polsce. Wynajmujemy 2 mieszkania. W tym polskim pamiątkami i bibelotami staramy się przywołać atmosferę Izraela i odwrotnie”. 

Od 5 lat Hania wraz z przyjaciółką Agatą Matlak-Lutyk prowadzi zrównoważoną markę Balagan. I to główny powód, dla którego żyje w dwóch miejscach. Jak mówi z rozbawieniem: „Stwierdziłyśmy, że to, że żyjemy na dwóch kontynentach, nie przeszkodzi nam we wspólnym prowadzeniu firmy, że damy radę. I w sumie się to udało. Prowadzenie firmy (do tego z bliską osobą) to bardzo duża część mojego życia. Razem projektujemy, razem tworzymy sesje zdjęciowe. Cały miły, kreatywny aspekt robimy wspólnie. Uwielbiam pracować z Agatą, uzupełniamy się. To, co jest naszą siłą, to wymiana myśli, krytyczne podejście to wartość współpracy z drugą osobą”.

 

 

 

 

 

 

Jak wygląda twoje mieszkanie w Izraelu?

Hania: W Tel Awiwie bardzo trudno wynająć mieszkanie, po długich poszukiwaniach udało się i zajmujemy je z mężem od 5 lat. Mieści się ono w niemal 100-letnim bauhausowym budynku w dzielnicy Florentin, historycznie zbudowanej dla greckich imigrantów. Wymagałoby generalnego remontu, ale uwielbiam je i w tej postaci. Ma podłogę z kolorowych kafli, wysokie sufity, cudowne światło. To, co łączy nasze mieszkania, to ten sam model kanapy i lodówka z dopiętymi na magnesy zdjęciami.

Wróćmy do Warszawy, jak trafiliście do tego lokum?

Hania: Warszawskie mieszkanie odziedziczyliśmy po znajomej; jej ciocia jest właścicielką. Mieści się ono na ostatniej kondygnacji w jednym z budynków w samym centrum miasta. Kiedy do niego trafiliśmy, było puste. Kuchnia i łazienka były już zagospodarowane i niewiele w nich zmienialiśmy. Do salonu i sypialni wstawiliśmy trochę swoich mebli, z których większość pochodzi z drugiej ręki: z pchlich targów czy z Internetu. Przytulności dodają rośliny i pamiątki. Mam tu swoje pianino z domu rodzinnego, trochę zdjęć, grafik i rysunków znajomych artystów i rzeczy przywiezionych z podróży, głównie z Tel Awiwu. W sypialni mamy też studio nagraniowe męża, dlatego jest wypełniona gitarami i kablami. Większość mebli znalazłam okazyjnie, nie inwestuję zbyt dużo we wnętrze. Wystarczy mi parę najpotrzebniejszych sprzętów i poczucie komfortu.

Jest tu coś, co wyjątkowo lubisz?

Hania: Jest kilka rzeczy: grafika Tomka Opalińskiego, która wisi w salonie, obraz w sypialni od mojego przyjaciela Abe Storera, akwarela Natana Yankelevicha i szkice jerozolimskie Amelii Krzeszowskiej. Bardzo lubię też stołek z litego drewna projektu Agaty Matlak-Lutyk i małego pomarańczowego poloneza, którego kupiłam za 10 złotych na bazarze na Kole. Lubię rzutnik, na którym oglądamy filmy, i okładki winylowych płyt – Talking Heads Speaking in Tongues i nagrania piosenek popularnych na 30-lecie państwa Izrael. Staram się ograniczać do najpotrzebniejszych rzeczy, ale nie jestem pragmatyczna. Zdarza mi się spędzić wieczór, zapisując w liście marzeń piękne przedmioty z lat 60., 70. czy 30. znalezione w Internecie. Pozwalam sobie pomarzyć, ale ostatecznie ich nie kupuję. Głęboko wierzę, że największą wartość mają przedmioty, które przywołują historie, wspomnienia. Pozwoliłam sobie na 2 krzesła Marcela Breuera (z Olx, jeśli dobrze pamiętam) i piękną, drewnianą pieprzniczkę z lat 60. Zdarza mi się zakochać w przedmiotach. Jestem wzrokowcem.

 

 

 

 

Jak wyglądają twoje dni w Warszawie, a jak w Tel Awiwie? Czy różnią się znacząco? 

Hania: W Izraelu więcej przebywam na zewnątrz, w Warszawie lubię życie domowe. 

Do Izraela przyjechałaś na studia. Przez jakiś czas z mężem żyliście oddzielnie, w końcu podjęliście decyzję, by żyć trochę tu, trochę tu. Dlaczego? I jak to znosisz?

Hania: Moje życie „pomiędzy” jest podyktowane firmą. Mogłabym mieszkać w Izraelu na stałe, ale bardzo zależy mi na tym, by kontynuować pracę, którą mam w Polsce. Jestem uparciuchem, nie chcę odpuścić ani jednego, ani drugiego, co bywa karkołomne. Warszawa to miejsce, gdzie mam pracę, ale i rodzinę, najbliższych przyjaciół, co jest nie do przecenienia. Oczywiście pokusa mieszkania w słonecznym kraju jest spora, ale życie w mieście, gdzie ktoś zna cię 15 lat, jest ogromną wartością. Staram się więc godzić te 2 światy. Kiedy trzeba spędzić więcej czasu w Tel Awiwie, pakujemy warszawskie mieszkanie do szafy i podnajmujemy je komuś, tak by pokryć koszty czynszu. I na odwrót. Do tej pory dobrze nam to działa.

Studiowałaś wzornictwo przemysłowe. Jak to się stało, że zaczęłaś projektować buty?

Hania: Kiedy byłam nastolatką, podczas wizyty z siostrą w jednej z drogerii zaczęłam się głośno zastanawiać, dlaczego niektóre butelki perfum są ładne, a niektóre brzydkie (śmiech). Siostra powiedziała wtedy: „Wiesz, Hania, istnieje taki kierunek studiów, nazywa się wzornictwo przemysłowe”. I tam właśnie trafiłam po latach. Zdanie na studia nie było łatwe, wymagało ode mnie dużo samozaparcia i ciężkiej pracy, ponieważ nie byłam zbyt utalentowana (śmiech). Dlatego poszłam na kurs przygotowawczy z rysunku, gdzie poznałam moją przyszłą wspólniczkę Agatę. Po kursie razem studiowałyśmy na naszym wymarzonym Wydziale Wzornictwa. Tam uczyłam się projektowania i pod okiem wspaniałych wykładowców (jak Tomek Rygalik czy Jurek Porębski) dowiadywałam się, co znaczy projektowanie odpowiedzialne, etyczne. Potem obie z Agatą wyjechałyśmy na rok na inne uczelnie: ja do Izraela, ona do Portugalii. Podczas tej wymiany uczęszczałam na zajęcia w pracowni projektowania obuwia i akcesoriów skórzanych i bardzo mnie ta nisza zainteresowała. Nie planowałyśmy tego, ale w tym samym czasie Agata była na warsztatach z projektowania obuwia. Po studiach zastanawiałyśmy się, co robić dalej. Byłyśmy nieco zagubione i choć nie miałyśmy żadnego doświadczenia w prowadzeniu firmy, pomyślałyśmy: może zaczniemy robić buty. Nie miałyśmy pojęcia, że to da nam pracę na lata! To był skok na głęboką wodę.

 

 

 

 

 

 

To brzmi niemal jak scena z filmu. Wydaje się, że produkcja butów to najtrudniejsza rzecz, jeśli chodzi o branżę modową.

Hania: Do tego miałyśmy idealistyczne założenia. Chciałyśmy wystartować z czymś bardzo profesjonalnym. Zależało nam na tym, by nie tworzyć kolejnej streetwearowej marki. Postawiłyśmy stronę internetową, zrobiłyśmy branding, miałyśmy koncept na model biznesowy, który wtedy na polskim rynku był dość unikalny. Chciałyśmy działać w świecie mody, ale jednocześnie nie rezygnować z idei, w które wierzymy: tworzyć etycznie i lokalnie. Sprzedawać w sposób przejrzysty dla klienta to ważne w dobie bardziej świadomego konsumpcjonizmu, żeby informować, kto i jak zrobił dany produkt, ile kosztowała jego produkcja. Zależało nam na tym, by nie były to bardzo ekskluzywne produkty kosztujące krocie. Miały to być projekty bardziej dostępne cenowo, bardziej demokratyczne. Miałyśmy w sobie niezgodę na potwornie wysokie ceny za projekty lokalnych marek. Nam zależało, by cena była jak najniższa, by osiągnąć ceny porównywalne do sieciówek, bo uważamy, że to da się w Polsce zrobić. Chcemy działać etycznie, a nakładanie ogromnej marży się z tym kłóci. 

Wystartowałyście z 2 modelami butów i 3 modelami toreb.

Hania: Przygotowania zajęły parę miesięcy, musiałyśmy znaleźć szewców, kaletników, dobrać materiały. Trafienie na rzemieślników, którzy chcieliby pracować z młodymi dziewczynami, które na dodatek przychodzą ze swoim pomysłem, nie było łatwe. Trafiłyśmy do małej manufaktury pod Warszawą. Jej właściciel jest pasjonatem, zechciał z nami pracować, poświęcił nam czas i umiejętności. Współpracujemy z nim do dziś. Z tą pierwszą serią kilkudziesięciu par butów i torebek pokazałyśmy produkt na żywo, na targach modowych. 

Jaki był pomysł na but Balaganu wtedy i dziś?

Hania: Główne założenie było takie, by nie robić buta, który ma podzieloną cholewkę. Miał być zrobiony z jednego kawałka skóry. Niestety nasza wizja nie była zgodna z tym, jak pracują producenci. Na wszystko, co od nich słyszałyśmy, mówiłyśmy: „Nie, my chcemy zrobić to inaczej”. Duży procent naszej pracy, dojścia do tego, czym ten but finalnie będzie, to strona produkcyjna, np. znalezienie odpowiednich podeszw. Mocno siedziałyśmy w procesie produkcyjnym, mówiłyśmy: „Nie, nie chcemy, żeby ten but miał sztywny nosek, zawsze miał idealny kształt; chcemy, żeby wyglądał jak włoski but, by widać było na nim zużycie, żeby był z mięsistej skóry”.

A jak powstała nazwa?

Hania: Nawiązuje do naszego życia pomiędzy dwoma krajami, kontynentami. Ale to też słowo wspólne dla języka polskiego i hebrajskiego. Brzmi niemal tak samo i to samo oznacza.

Masz swoje ulubione projekty?

Hania: Najczęściej z Agatą nosimy prototypy, ponieważ obie mamy rozmiar 37, czyli taki, w jakim standardowo się je wykonuje. Moje ulubione buty to loafery Saba, a torba, którą niemal zawsze mam ze sobą, to Shuk.

 

 

 

 

 

 

 

A poniżej parę zdjęć z mieszkania Hani w Tel Awiwie.