Hebrydy Zewnętrzne

Kilka lat temu mój chłopak podarował mi „Atlas wysp odległych”, Judith Schalansky. Pięknie zaprojektowaną książkę z podtytułem: Pięćdziesiąt wysp, na których nigdy nie byłam i nigdy nie będę. Ta książka rozbudziła moją wyobraźnie o najbardziej niedostępnych i nieprzyjaznych dla człowieka miejscach na ziemi. Marzyłam i wciąż marzę, że kiedyś jednak je odwiedzę. Dlaczego wyspy są tak wyjątkowe? Prozaicznie odpowiem, że jest w nich coś romantycznego, uspokajającego i wyzwalającego jednocześnie. Niby można tak powiedzieć o każdej podróży, nawet o wyjeździe 20 km od domu, ale tu jest jeszcze czynnik fizyczny. Jest się odizolowanym od reszty świata. Totalnie oderwanym od tego, co każdego dnia gromadzi się w życiu. Do takiego stanu ducha dobrze jest – dosłownie i w przenośni – docierać powoli na przykład promem (całe 20 węzłów, około 35km/h). Na spokojnym morzu, lekkie kołysanie przyjemnie odpręża. I chociaż przy gorszej pogodzie o relaks może trudniej, to statek wciąż wydaje mi się być najbardziej odpowiednim środkiem transportu na każdą wyspę.

Chłopak, który dał mi wspomnianą książkę jest dziś moim mężem i najlepszym kompanem w drodze. Płynąc pierwszy raz na szkockie wyspy – Hebrydy Zewnętrzne, nazwaliśmy wyprawę Ferry Tale Trip. Nie zdawaliśmy sobie wtedy prawy, że takich tripów będzie dużo więcej i staną się one ważną częścią naszego życia.

 

 

Tym personalnym wstępem zapraszam na cykl mniej personalny o morskich podróżach. Obiektywnie nie będzie, przewodnikowo też raczej nie. Głos oddaję wyspom, które są bohaterem moich zdjęć.

 

 

Hebrydy Zewnętrzne, inaczej Wyspy Zachodnie to archipelag na zachód od Szkocji kontynentalnej. Można tu dotrzeć małym samolotem lub promem. Wysp jest około 200, ale głównych zaledwie 7. Zaczynamy od południa, od najmniejszej z największych – Barra. Z miasteczka Oban dopływamy do niej po 6 godzinach. Pierwsze co widzimy na lądzie to owce na drodze i łódkę w krzakach, czasem dom,
wzgórza porośnięte bujną trawą, morze i więcej łąk. Bardzo podobnie wyglądają wszystkie wyspy, różnią się tylko kolorem wody i ukształtowaniem terenu. Do późnego wieczoru nie spotykamy żadnego człowieka. Przed zmrokiem znajdujemy pusty camping (łąkę z małym domkiem po środku) z tabliczką, że
możemy się rozbić, gdzie chcemy. Cudowna dzicz i pustkowie, których nie znajdzie się w bardziej popularnych destynacjach. Spanie w namiocie dla wielu osób może być wątpliwą atrakcją, sama też nie
wiedziałam, czy dam radę i czy nie skończy się w przypadkowym B&B. Było ok. Polubiłam to na tyle, że nad komfort prawdziwego łóżka, przedkładam możliwość decydowania, na co wychodzi moje „okno” przez które zobaczę świat zaraz po przebudzeniu.

 

 

Z południowej wyspy kierujemy się w górę przez kolejne: Eriskay, South Uist, Benbecula, North Uist, Harris aż do Lewis. Połączeniami między nimi są groble i niewielkie promy. Miłym ukłonem, za równo w stronę turystów jak społeczności lokalnej, jest prezentowanie na pokładach twórczości artystów z regionu. Wiadomo, wolę promy, ale w czasie przypływu, jazda przez groble daje wrażenie jazdy po
wodzie, która jest po obu stronach jezdni. Alternatywą do poruszania się samochodem jest więc rower. Momentami mijaliśmy więcej rowerzystów niż aut. Drogi są wąskie, więc jeździ się wolno i bezpiecznie, a kierowcy zwykle się pozdrawiają. Nie mając sztywnego planu, można odbić w bok i po kilku minutach na pewno dotrze się do jednej z wielu bezludnych plaż. Oprócz licznych szlaków trekkingowych, to plaże są magnesem na turystów. Mówi się, że na Hebrydach jest ta najpiękniejsza w Wielkiej Brytanii – Luskentyre. Dla mnie numerem jeden jest plaża na Barra, która przy odpływie jest też lotniskiem. Zaraz po niej wybrałabym kilka przypadkowo znalezionych na Uist. Jeśli w zasięgu wzroku nie ma akurat białych piasków, to na pewno będą jeziora i łąki ciągnące się w nieskończoność. Z ziemi nie wyrastają drzewa, tylko trawa, na której widać jasne plamy. To owce. Setki owiec. Jest ich tu więcej niż mieszkańców. Z ich włosia pozyskuje się wełnę na słynny, ręcznie tkany przez wyspiarzy Harris Tweed.

 

 

Pomiędzy Harris i Lewis nie ma wyraźnej granicy. O tym, gdzie jesteśmy informuje nas przydrożna tablica Welcome to Lewis. Im dalej na północ, tym krajobraz bardziej zmienia się w płaski placek. Trudno uwierzyć, że na samym końcu może na nas czekać coś spektakularnego. Jest latarnia morska, człowiek fotografujący ptaki, para z psem, my i majestatyczne klify Butt of Lewis. Patrząc na horyzont przechodzi mnie przyjemny dreszczyk. Widać tylko linię oceanu, ale wyobraźnia maluje kontury wysp oddalonych o kilkaset kilometrów. Staram się zostać w swoim „tu i teraz”,  bo to jest ten moment, w którym najsilniej można odczuć, gdzie się jest. Łagodna, złota plaża zrelaksuje, ale potęga oceanu kształtująca skałę, na której się stoi, zresetuje część z wielu niepotrzebnych bzdur, którymi się
otaczamy.

 

Zdarza się, mówić o powrotach w miejsca, które mocniej się na nas odbiły, alerzadko się na to decydujemy. Nie wiem czy rzeczywiście kiedyś na Hebrydy wrócę, ale mam ważny powód, żeby tego pragnienia się nie wyzbywać. Nazywa się St. Kilda i leży jeszcze dalej na zachód od głównego archipelagu. Jest też jedną z pięćdziesięciu wysp z „Atlasu”, o której autorka pisze: nie istniejesz.

 

Zdjęcia i tekst: Kinga Pinkston.