Czy pięć dni na rowerze z Oslo do Bergen i z powrotem może być hygge? Tak, ale tylko jeśli zmoczeni deszczem zatrzymujecie się w kawiarni bez zasięgu i bez wifi. Zwijacie się tam w kłębek, pijecie gorącą czekoladę i jecie gofry z dżemem truskawkowym. Wtedy jest naprawdę hygge.
Do Bergen z Oslo można się wybrać samolotem (tanio), autobusem (niewygodnie), pociągiem (pięknie i drogo), ale można też wsiąść na rowery i niespiesznie się toczyć (omijając, naturalnie, najwyższe wzniesienia pociągiem). Wybraliśmy rowery i jak się okazało, nie mogliśmy zrobić tego lepiej. Bo w Bergen chyba bardziej chodzi o zmierzanie do niego, niż o bycie w nim.
W Oslo ładujesz rower do pociągu, wyciągasz świeże drożdżówki z Godt Brød albo z BIT i przez trzy i pół godziny czytasz, wyglądasz przez okno, zaglądasz sąsiadom przez ramię i liczysz, że nie będzie za bardzo padało. Bo, że padać będzie to oczywiste, w końcu to Norwegia i droga do Bergen. Tu zawsze pada.
Wysiadamy w Finse. Jest zimno, to przecież najwyżej położona stacja kolejowa w Norwegii (1,222.2 m npm). Zakładamy na siebie prawie wszystko co mamy w sakwach. Dobrze, bo przez pierwszy kilometr głównie się zatrzymujemy. Zdjęcia, dziesiątki zdjęć. Jest tak uroczo, że w zasadzie mogłabym dalej nie jechać.
Z Finse do Flåm to trochę ponad 50 km wzdłuż starej linii kolejowej. To jedna z ulubionych tras trekkingowych i rowerowych Norwegów. Nie zawsze łatwa, miejscami pokryta śniegiem nawet w głębokim lipcu, ale wprost niewiarygodnie piękna. W Norwegii najbardziej zachwyca mnie to, że za każdym razem wydaje mi się, że to już. Że już zobaczyłam to „najpiękniejsze miejsce na ziemi”, a potem wysiadam gdzieś w pół drogi między czymś, a czymś i oczy znów łzawią mi od widoków i przestrzeni. Przez te 50 kilometrów stale przełykam wzruszenie.
Pierwszy deszcz łapie nas wysoko, brodzimy w śniegu i niemal potykamy się o tabliczkę nęcącą nas gorącą kawą. Kawiarnia mieści się w Rallarmuseet (rallarmuseet.no). Zanim zasiadamy do kawy i gofrów dowiadujemy się, że jedziemy po starej, zbudowanej na początku XX wieku, drodze dla ekip budujących kolej Oslo-Bergen. Dziś to najbardziej widowiskowa trasa rowerowa w Norwegii ciągnąca się przez 80 kilometrów Haugastøl do Flåm. Warto wysiąść z pociągu z Oslo w Haugastøl i wypożyczyć tam rower (wcześniej można też się skusić na najlepsze w okolicy ciasto z białą czekoladą). W Rallarmuseet nie ma zasięgu. Niczego. Telewizji, radia, komórek, internetu. Dwie młode, pracujące tam w sezonie, dziewczyny, odkrywają właśnie pradawną magię czytania książek przy nocnej lampce i cichej samotności. Ideał…
Brniemy dalej. Zmienia się krajobraz i pogoda. W pół godziny skończyła się zima, słońce zaczyna przypiekać nam nosy. Posępne skały zmieniają się w wodospady i obrośnięte mchem, zielone, krągłe pagórki. Prawie jak w tolkienowskim Shire. Pojedyncze samotne hytte, lazurowa woda rwących potoków, aż chce się wskoczyć. Stado kóz i śpiewająca im dziewczyna, obrazek z kategorii „chcę tak żyć”. To już piąty taki dzisiaj. Oszaleję z tego piękna.
Do Flåm zjeżdżamy krętą, ekstremalnie stromą (do 36% nachylenia), szutrową drogą. O dobrych kilka metrów wyprzedza mnie mój paniczny strach. Wyobrażam sobie jak spektakularnie spadam w przepaść razem z rowerem, marzeniami i wszystkim co mam jeszcze w życiu zobaczyć. Nie spadłam.
Flåm jest cudne i norwesko przesłodkie. Przycupnięte w dolinie pomiędzy mrocznymi skałami wypluwającymi z siebie wodospady, a fiordami prosto z listy światowego dziedzictwa UNESCO. Miasteczko wita nas gulaszem z renifera (to nie był Rudolf, przysięgam!) z lokalnego foodtrucka, słodkimi hotelikami i początkową stacją Flåmsbana (stara trasa kolejowa jest jedną z najpiękniejszych na świecie visitflam.com/en/flamsbana). To był dobry dzień, z kategorii „nie-do-zapomnienia”.
Rano, zamiast pedałować długie 70 kilometrów w rzęsistym deszczu, decydujemy się wsiąść na prom płynący przez fiord Nærøy. Słusznie. Smagani wiatrem, opatulamy się w kurtki i śpiwory, pijemy Earl Grey z termosu i patrzymy na spokojny świat przepływający przed naszymi oczami. A może to my przepływamy przed jego oczami. Nie wiem.
Gdy schodzimy z pokładu czuję się jak w Twin Peaks. Wysokie, niemal granatowe góry, parujące deszczem drzewa i spektakularne wodospady. Trasa prowadzi nas pod górę, by po dwóch kilometrach wpychania rowerów na szczyt, zostawić nas nad chmurami, ponad fiordem i z tym smutnym powracającym poczuciem, że może już nigdy w życiu nie będzie piękniej. Siadamy na murku i słuchamy huku wodospadu. Jesteśmy sami, w ciszy i chłodnej mgle. Trwa to tylko przez chwilę, mamy pociąg do złapania w Voss. Reality check.
Wieczorem docieramy do Bergen. Zasypiamy w półkroku, pomiędzy wczoraj, a jutro. Wykończeni. Rano ruszamy w Bergen piechotą. Miasto jest bezsprzecznie ładniejsze niż Oslo i pełne turystów. W Oslo trzeba szukać tych uroczych zakątków, w Bergen wszystko masz jak na dłoni. Może właśnie dlatego mniej mnie porwało. Wolę szukać.
Nie ujmuję mu urody. Domki jak dla lalek, sklepy z używanymi meblami i designem, kawiarnie ze świetną jabłkową struclą i sporo ciekawego street artu. Dużo dobrej kawy i wciąż kwitnących róż. Łazimy dużo, mniej i bardziej popularnymi szlakami, a dzień kończymy klasycznie, na targu rybnym napychając się świeżymi małżami i krewetkami. Jutro rano ruszamy w drogę powrotną do Oslo. Ostatni rzut oka z góry na drewniane domki i wdzierające się w ląd morze. Gdybym miała zamieszkać w Bergen to tylko po to, żeby często wyjeżdżać. Wtedy mogłabym ciągle do niego zmierzać.
Tekst i zdjęcia: Marta Hopfer/Rowelovers