Jacek Sroka:
Im brzydsze, tym ciekawsze
Dużo światła, dużo kwiatów i dużo przedmiotów z drugiej ręki. Jesteśmy na warszawskim Powiślu, w mieszkaniu Jacka Sroki – fotografa i fryzjera w jednym. Pijemy kawę z filiżanek z serwisu porcelitowego Nefryt z Mirostowic i siedząc na kultowych krzesłach Rajmunda Hałasa, słuchamy historii otaczających nas przedmiotów.
Kiedy zamieszkałeś w Warszawie?
Uczyłem się w Krakowie na Akademii Fotografii, żeby przygotować się na filmówkę do Łodzi, ale w końcu się na to nie zdecydowałem, bo stwierdziłem, że moje portfolio nie jest wystarczające, żeby pokazać je tam komukolwiek i po Krakowie przyjechałem do Warszawy na zarządzanie ze specjalizacją reklamy. Na drugim roku poszedłem na staż do magazynu popularnonaukowego „Focus”. I po tym wakacyjnym stażu zaoferowano mi stałą, wymarzoną pracę w redakcji. Kiedy później pojawił się plan na nowy magazyn „Sekrety Nauki”, miałem się zająć jego tworzeniem. W 2011 roku koledzy, z którymi pracowałem w redakcji, założyli własną i zaprosili mnie do współpracy jako fotografa i fotoedytora w tworzeniu „Label Magazine”. Ostatecznie po mniej więcej dekadzie na rynku prasy przebranżowiłem się na kolejny manualny zawód, czyli fryzjerstwo, którym zajmuję się do dziś.
Niespodziewany obrót spraw!
Moja mama i babcia są fryzjerkami. Mają swój salon, a ja robiłem przez całe życie wszystko, żeby fryzjerem nie zostać. Chciałem zostać paleontologiem, nie strażakiem, nie kosmonautą, a paleontologiem. Ale chyba mam to fryzjerstwo w genach, wyssałem je z mlekiem matki. To przebranżowienie się miało miejsce dość późno, bo miałem już 26 lat. Zaczynałem wtedy od zera jako fryzjer w jednym z salonów w Katowicach. Wróciłem do rodzinnego Myszkowa i dojeżdżałem do pracy sześć razy w tygodniu. Było ciężko. Ale zależało mi na tym, żeby zdobyć kolejny manualny zawód, który pozwoli mi się utrzymać. Czy to będzie fotograf, czy fotoedytor, czy fryzjer. Wszystko jest na F! Kiedy zdobyłem umiejętności, wróciłem do Warszawy i zanim trafiłem do miejsca, w którym jestem dziś, pracowałem w kilku prestiżowych warszawskich salonach: u Maniewskiego, Wójcika czy Góreckiego. Obecnie to Szubert & Harasimiuk. Pracujemy w małym zespole, to dopieszczone miejsce dla kobiet i prowadzone przez kobiety.
Kiedy trafiłeś do tego mieszkania?
Mieszkam tu od 2016 roku. Zanim zacząłem wynajmować to mieszkanie, było ono przed remontem i nie wyglądało zbyt zachęcająco. Na podłodze leżała wykładzina, ściany były między innymi zielone. Ale zobaczyłem, że pod wykładziną jest stary parkiet, okna są duże i jest bardzo jasno. Stwierdziłem, że resztę jakoś sobie z czasem ogarnę.
Czy były tu jakieś meble?
Było pusto. Zależało mi na tym, by mieszkanie było nieumeblowane. Żebym mógł sobie to wnętrze stworzyć sam od podstaw. Sprzęty trafiały tu powoli. Pierwszym zakupem było łóżko. Panowała wtedy moda na boho, więc stwierdziłem, że idziemy właśnie w boho. Lubię to łóżko z tego względu, że jedną ramę ma wyższą, można na niej coś powiesić i zmienić jego charakter. Krzesła gięte stojące przy łóżku znalazłem na śmietniku. Moi rodzice mają takie, tyle że z ratanowymi siedziskami. Więc to taki akcent z domu rodzinnego. Talerze na ścianie to prace z warsztatu Franciszka Necla. Udało mi się znaleźć aż cztery. Wiszą tu też motyle w gablotach. Pierwszego dostałem, jak byłem dzieckiem, za świadectwo z czerwonym paskiem. Talerz z brzydką rybką znalazłem na warszawskim Kole. Czechosłowacki kredens to projekt Bohumila Landsmana i Huberta Nepoziteka dla fabryki mebli Jitona Soběslava. Podrzeźbiana szafa, która się nie domyka, jest z początku XX wieku, przyjechała z Dolnego Śląska. Kanapa w salonie i fotel Chierowskiego też są ze śmietnika. Biurko to niemiecki projekt Ekawerk Horn-Lippe z laminowanym, miętowym blatem, wypatrzony w jednym z warszawskich sklepów vintage. Lustra o nieregularnym kształcie i w złotych ramach są w moim ulubionym stylu rockabilly. Taborecik (zydelek) kupiłem na targu w Żarkach obok Myszkowa. Stwierdziłem, że jest tak brzydki, że nikt go nie przygarnie. Jest tu też patera Leszka Dutki, który nadzorował w Myszkowie fabrykę naczyń emaliowanych „Światowit”, a w chorzowskim zoo współtworzył słynną rzeźbę żyrafy. Kupiłem paterę za bezcen. Króliczek z materiału w kwieciste wzory nazywa się Donatella. Został uratowany z second handu. Wygląda na taką bidę, że też by go nie chciał. Obraz wiszący w kuchni też znalazłem na mokotowskim śmietniku, a autor nieznany, może się kiedyś upomni.
Mam tu też spory zestaw skamieniałości, kryształów i kamieni szlachetnych zbieranych od dziecka. Pochodzę z Jury Krakowsko-Częstochowskiej, gdzie materiałem do budowania domów był wapień. Umowa z rodzicami dopiero po latach wydaje się śmieszna: za wyniki w nauce, zamiast rowerów, gier czy zegarków, jak inne dzieci, rodzice zawozili mnie na cały dzień do kamieniołomu w Ogrodzieńcu, a ja ładowałem bagażnik kamieni i wracałem do domu przeszczęśliwy z powiększoną kolekcją amonitów, trylobitów, skamieniałych gąbek czy strzał belemnitowych.
Do dziś, kiedy widzę gdzieś, nawet w mieście kupkę kamieni to oko poleci i przejrzę, czy nie ma czegoś ciekawego. No i to zamiłowanie do skorup przerodziło się z czasem w fascynację ceramiką.
Masz sporo wazonów.
Zaczęło się od upodobania do niemieckiej fat lavy i stylu west germany. Fascynują mnie najdziwniejsze kształty, lawowe zdobienia, pęknięcia i smugi, brzydkie wazony z lat 60., 70.
Stoi tu i lampa lava, moje niespełnione marzenie z nastoletnich lat.
Lampa też jest przywieziona jeszcze z Myszkowa. Dostałem ją na urodziny od rodziców. Nadal działa.
Czy w twoim domu rodzinnym było sporo ciekawych przedmiotów?
W domu rodziców niespecjalnie był dizajn z lat 60. czy 70. Moi rodzice są tym pokoleniem, które dorastało w tych czasach, więc dla nich te projekty kojarzą się z Gierkiem, z komuną, z brakiem wyboru. Ale u mojej praprababci był pokój gościnny, który nazywałem „pokojem wystawowym”. Właściwie nikt tam nie wchodził i nikt z niego nie korzystał. A to była dwuizbowa chata. W jednym pomieszczeniu było życie, obok pieca kaflowego, a w drugim stał rzeźbiony kredens z kryształami, ceramiką, wisiały poroża jeleni, obrazy ze świętymi, zdjęcia przodków, skóry dzików. To był taki pokoik, do którego się zakradałem, żeby na to wszystko patrzeć i po cichutku spędzać tam czas.
Czy masz tu coś z tego domu?
Jest tu karafka Kropla Wiesława Sawczuka z Ząbkowic właśnie z tego pokoju. Jest też spory bursztyn, który prababcia po wojnie znalazła nad morzem. Mam też prezent ślubny moich rodziców – kieliszki ze złotą obwódką i popielniczkę mojego taty, którą przywiózł w ‘87, z Czechosłowacji. Popielnica to mosiężny budda idealnie mieszczący się w dłoni. Od dziecka mnie fascynowała. W kuchni są też stare puszki na herbatę z domu rodzinnego, kwieciste fajansy z Włocławka i chyba tyle.
Jaki jest twój ostatni zakup?
Po niedawnym szabrowaniu w kartonach na bazarze Olimpia zdobyłem prawie kompletny zestaw z Mirostowic, tym razem serwis Agat projektu Adama Sadulskiego, kolekcjonerskie wazony Strehla Keramik i stylowe kieliszki remery na zielonej nóżce.
Kiedy jestem na jakiejkolwiek wycieczce, to sprawdzam, czy w danym mieście lub okolicy są jakieś targi staroci. Na jednym z nich w Szczytnie znalazłem porcelanową figurkę Kaczora Donalda wyprodukowaną w rumuńskiej fabryce w latach 60. i wazon ze szkła Murano, Carlo Moretti, oraz wazon motylek z Huty Szkła „Tarnowiec” Jerzego Słuczan-Orkusza. A gdy jestem u rodziców, to staram się być w sobotę na targu w Żarkach. To tam wyszukałem między innymi „smutnego pieska” z Chodzieży. To figurka cavalier king charles spaniela Fifi, którego właścicielem był ponoć Stanisław Mańczak. To drugi po Bytomiu największy targ staroci na Śląsku. Choć sprzedają tam wszystko, nawet kury. Czasami w niedzielę jak mam siłę wstać wcześniej, to jeżdżę albo na warszawskie Koło, albo na Olimpię.
Jakie przedmioty cię interesują, co przyciąga twoje oko?
Im brzydsze, tym dla mnie ciekawsze. Przełamuję się co jakiś czas i z przychylnością zerkam na rzeczy, o których kupieniu wcześniej bym nie pomyślał. Na przykład styl space age, bauhaus czy porcelanowe słoniki albo delfinki z lat 80. i 90. Pierwsza była opalizująca papuga. Można stwierdzić, że to jest super brzydkie. Kojarzy się bardziej z bibelotami na toaletce cioci niż z jakimkolwiek dizajnem. Ale widzę, że ta stylistyka robi się znowu modna.
Polecasz jakieś sklepy vintage?
Tak, jeśli chcesz zdobyć wyjątkowe rzeczy, których nie znajdziesz w regularnych sklepach dla zwykłych śmiertelników. Może bez tej adrenaliny jak na grzybobraniu przy szabrowaniu za bezcen w kartonach na bazarze, ale z pełną świadomością, że rzeczy z drugiej ręki to najlepsza inwestycja w charakter naszych mieszkań, jak i sprzeciw wobec współczesnej tandety. Moje ulubione sklepy w Warszawie to: Rzeczy Stefana, Lookinsidepl, Ładne Vintage, Zbior Vintage, Lata 60-te i Meble z Duszą PRL.