Jerzy Porębski:
Przestrzeń publiczna powinna mieć „to coś”, co buduje tożsamość miejsca
W warszawskim mieszkaniu odwiedzamy projektanta Jerzego Porębskiego, absolwenta Wydziału Architektury Politechniki Krakowskiej oraz Wydziału Wzornictwa ASP w Warszawie, na którym od ponad 30 lat prowadzi pracownię projektową. Zajmuje się wzornictwem, architekturą wnętrz, wystawiennictwem, projektowaniem przestrzeni publicznych oraz grafiką użytkową. W roku 1991 założył Towarzystwo Projektowe, które prowadzi wraz z Grzegorzem Niwińskim. Ważniejsze realizacje Towarzystwa to między innymi: Miejski System Informacji i meble miejskie dla Warszawy, w tym wiaty przystankowe i wyposażenie Traktu Królewskiego, modernizacja Dworca Centralnego w Warszawie czy projekt wnętrz Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu.
Wychował się pan w Warszawie, trochę czasu spędził jednak w Krakowie, gdzie zaczęła się pana projektowa historia.
Do Krakowa przeprowadziliśmy się z Warszawy w 1970 roku, ponieważ ojciec został dyrektorem Instytutu Historii Sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Tam chodziłem do liceum, tam rozpocząłem pierwsze studia na Wydziale Architektury PK. To były lata 70., pod ich koniec wróciłem do Warszawy, gdzie rozpocząłem drugie studia na Wydziale Wzornictwa ASP. Przez jakiś czas studiowałem równolegle architekturę i wzornictwo, kursując pomiędzy Krakowem a Warszawą.
Dlaczego zdecydował się pan na wzornictwo, w tamtych czasach chyba nieoczywisty kierunek?
Po pierwsze, czegoś mi jeszcze brakowało, po drugie uważałem, że wzornictwo, architektura, urbanistyka to jeden wielki obszar projektowania, który warto poznać jak najszerzej. Wielu naszych mistrzów, architektów z tamtych czasów również zajmowało się projektowaniem wnętrz, przedmiotów codziennego użytku i mebli. Dość naturalne wydawało mi się, że warto jeszcze zbadać inny obszar i zmienić skalę. Ale równocześnie była to końcówka lat 70. i w architekturze niewiele się działo. Prywatnych pracowni właściwie nie było, biura państwowe albo nie robiły nic, projektowały albo do szuflady, albo osiedla z wielkiej płyty o zaniżonym standardzie, kompletna zapaść. To nie był dobry moment, żeby wchodzić w zawód. Pomyślałem o wzornictwie jako pewnego rodzaju kontynuacji, a równocześnie szukałem czegoś nowego. Wydawało mi się, że ten kierunek pomimo wszystko da większe możliwości działania. Poza tym po studiach artystycznych miało się wolny zawód i większą wolność, tego potrzebowałem. Zdecydowałem się na wzornictwo w Warszawie. To był młody wydział w stosunku do krakowskiego, ale wydawał mi się interesujący i po tych 10 latach spędzonych w Krakowie, które zresztą bardzo dobrze wspominam, wróciłem do Warszawy.
Co było po studiach, jakie były te pierwsze projekty?
Początki były dość burzliwe, dyplom na architekturze broniłem w roku 1980, a więc strajki gdańskie, a na wzornictwie w 1982, początek stanu wojennego. Na rynku dalej nic się nie działo, zawodowo parę lat straconych, nie można było wyjeżdżać. Zresztą wtedy bardziej zajmowała mnie polityka niż studiowanie, czy uprawianie zawodu za wszelką cenę. Ale mimo wszystko parę projektów udało mi się zrealizować, między innymi rekonstrukcję idei Stanisława Wyspiańskiego „Akropolis” na Wzgórzu Wawelskim w postaci makiety, która znajduje się obecnie w zbiorach Muzeum Narodowego w Krakowie, czy wystawa sztuki współczesnej w Gnieźnie także ze zbiorów MNK, czy też parę projektów badawczych na zlecenie Instytutu Wzornictwa Przemysłowego. A w przerwach, żeby zmusić się do jakiegoś głębszego namysłu nad projektowaniem, brałem udział w międzynarodowych konkursach, czasem udawało się zdobyć jakąś nagrodę. Każdy czas jest na swój sposób trudny, wtedy też nie był łatwy, choć wyglądało to inaczej, ale czuło się, szczególnie już pod koniec lat 80., że muszą nastąpić zmiany, że coś się z tego wykluje.
Przez lata zajmował się pan wieloma rzeczami, od projektowania graficznego do projektowania przestrzeni publicznych. Jednak to z tymi ostatnimi ma pan największe doświadczenie.
W 1991 roku założyłem Towarzystwo Projektowe. Było i jest to miejsce, gdzie organizujemy się w większe lub mniejsze zespoły wokół jakiegoś projektu, nie jest to typowe biuro projektowe. Jak mówiłem, traktujemy projektowanie dość szeroko i nie myśleliśmy o jakiejś specjalizacji. Byliśmy przygotowani do tego (przynajmniej tak nam się wydawało), żeby zajmować się projektowaniem graficznym, projektowaniem przedmiotów, wnętrz, wystaw czy mebli, a także przestrzeni publicznej. Często dzielimy się między sobą kompetencjami, ale zawsze staramy się podchodzić do tematów kompleksowo.
Zainteresowanie przestrzenią publiczną pojawiło się w związku z moimi podwójnymi studiami i wygranym w Japonii konkursem w 1983 roku. Zaprojektowaliśmy wtedy z Romanem Duszkiem, Jackiem Surawskim i Andrzejem Wróblewskim System Orientacji w Mieście, narzędzie umożliwiające ludziom funkcjonowanie w dużych aglomeracjach, w których tkanka rozrastała się w sposób niekontrolowany, w której panuje chaos przestrzenny i człowiek czuje się zagubiony. To były początki zainteresowania przestrzenią publiczną, obszarem pomiędzy wzornictwem a architekturą, który był wtedy zaniedbany, był niczyj, gdzie wiele było do zrobienia.
Od czego się zaczęło?
Od Miejskiego Systemu Informacji dla Warszawy. Myślę, że to zlecenie pojawiło się w konsekwencji tego konkursu, trochę się o nim mówiło i pisało, była międzynarodowa nagroda. W 1994 roku nowe władze samorządowe pomyślały, że porządkowanie przestrzeni publicznej powinno się rozpocząć od stworzenia nowego systemu informacji, który w Warszawie praktycznie nie istniał. Udało się w Towarzystwie zbudować super zespół i ten system zaprojektować. W sumie zajęło to trzy lata. A jak już powstało MSI, to chcąc nie chcąc przypisano nas do przestrzeni publicznej i poszły za tym kolejne projekty. Były to zlecenia albo zaproszenia do konkursów dotyczące wyposażenia przestrzeni publicznej w Warszawie – wiaty przystankowe, cały katalog mebli miejskich, wyposażenie Traktu Królewskiego. Potem systemem informacyjnym zainteresowały się inne miasta. Zaczęto lepiej, a przeważnie gorzej, kopiować system warszawski. Ale były też miasta, które zdecydowały się na własny, nowy system i taki zaprojektowaliśmy dla Bielska oraz dla Krakowa. Wygraliśmy tam konkurs, a potem przez kilka lat, zanim rozpoczęto realizację, trwały przygotowania, konsultacje, uzgodnienia, wybór wykonawców. Wbrew pozorom to długi i dość skomplikowany proces. Mniej więcej dwa lata temu zaczęto go wdrażać.
Jakie były założenia tego projektu?
Główna idea była taka, żeby jak najlepiej i jak „najciszej” wpisać się charakter, klimat i skalę miasta, szczególnie w jego zabytkową część, a jednocześnie aby ten system był charakterystyczny, miał współczesną formę i budował pozytywny wizerunek miasta. Aby był maksymalnie funkcjonalny i miał czytelną strukturę informacji. Od strony estetycznej przyjęliśmy bardzo stonowaną kolorystykę, lekki beż z kontrastującym ciemnobrązowym fontem w informacji podstawowej i inwersję w pozostałych elementach systemu. Został specjalnie dobrany krój pisma, tablice mają zmiękczenia na narożnikach, są montowane na dystansie od muru. To detale, które wpływają na odbiór MSI i sprawiają, że system dobrze wpisuje się w zróżnicowaną tkankę miasta. Na razie aplikowany jest w dzielnicach poza centrum.
We wszystkich naszych projektach staramy się stosować bardzo prosty język i tylko te elementy, które są niezbędne, redukować, a nie dodawać, dbać o formę, detal, jakość i trwałość. Niestety, nie zawsze się to udaje, szczególnie jeśli mamy do czynienia z zamówieniami publicznymi, w których wciąż podstawowym kryterium jest cena.
W przypadku prac dotyczących przestrzeni miejskiej przeprowadza się konsultacje społeczne, na czym polega taki proces?
Konsultacje społeczne, jeśli mówimy na przykład o przestrzeni publicznej, mogą być przeprowadzane na różnych poziomach i na różne sposoby w zależności od projektu. To proces nie taki prosty do przeprowadzenia, jeśli ma przynieść jakieś ciekawe wnioski i realne korzyści. Bardzo często konsultacji się nie przeprowadza i na przykład władze samorządowe w ogóle nie informują mieszkańców o swoich zamiarach, czy inwestycjach. Bywa tak, że ta informacja jest, ale nikt nie oczekuje na feedback. Zdarzają się też sytuacje, kiedy mieszkańcy uczestniczą w takim procesie poprzez wyrażanie swoich opinii. Są prowadzone wywiady, warsztaty, sondy telefoniczne. Na koniec nie wiadomo jednak czy i ewentualnie w jakim zakresie ten materiał jest wykorzystany, bo robi się to czasem bez przygotowania i staje się on bezużyteczny, albo z powodów tylko formalnych. No i wreszcie jest rodzaj partycypacji, kiedy mieszkańcy biorą udział w całym procesie i współdecydują. To jest rzadki, ale najbardziej zaawansowany stopień konsultacji.
Oczywiście mieszkańcy powinni być informowani o tym, co się dzieje, jeśli traktujemy przestrzeń publiczną jako przestrzeń wspólną. Jednak wiele zależy od skali przedsięwzięcia. Jeśli projekt dotyczy całego miasta lub przynajmniej większego fragmentu, to mamy wtedy do czynienia z niesłychanie skomplikowanymi problemami. Potrzebna jest ogromna wiedza i działania interdyscyplinarne na wielu poziomach, żeby znaleźć jakieś sensowne rozwiązanie. Przy takich projektach strukturalnych trzeba wsłuchiwać się w głos opinii publicznej, ale pozostawić decyzję specjalistom i ekspertom. W mniejszej skali, gdzie ta przestrzeń bezpośrednio i na co dzień dotyczy mieszkańców, na przykład kwartał, osiedle, plac, ulica, podwórko, konsultacje powinny się odbywać, ale dobrze przygotowane. Trzeba wiedzieć, jak je przeprowadzać, żeby nie był to tylko koncert życzeń. Uwarunkowania finansowe, przestrzenne, kulturowe, a także cele społeczne, ponadlokalne powinny być wyjaśnione i uświadomione, aby opinie mieszkańców odnosiły się do konkretnego kontekstu i realnej sytuacji.
Jeśli chodzi o Miejski System Informacji w Warszawie, wtedy jeszcze nie mówiło się o konsultacjach, to było prawie 30 lat temu i sami narzuciliśmy sobie potrzebę stałego informowania mieszkańców o tym, co się dzieje na każdym etapie projektowania. To były wrzutki w gazetach, artykuły, czy też programy w telewizji lokalnej. Trudny proces, ponieważ tworzyliśmy nowy podział Warszawy na obszary i nadawaliśmy im nazwy, a jak wiadomo nazwy i granice wzbudzają największe emocje, tego się najbardziej obawialiśmy. Ale ponieważ działaliśmy przy otwartej kurtynie, była seria pilotażowa, nie było zaskoczeń, to system został dobrze przyjęty.
Czego więc powinny dotyczyć konsultacje?
Konsultacje dotyczą na ogół strony programowej przedsięwzięcia, założeń, potrzeb, ale nie formy, bo jednym podoba się czerwony, drugim niebieski. Tu trzeba zdać się na projektantów, osoby odpowiednio przygotowane. Oczywiście projektanci również popełniają masę błędów i wtedy jest problem. Ale to jest rola inwestora, aby wybrać na przykład w drodze konkursu odpowiednią osobę, czy zespół, a przy większych projektach powołać grono ekspertów. Tego wymaga odpowiedzialność za przestrzeń publiczną. W Krakowie utworzono zespół konsultacyjny, złożony z profesjonalistów, który na każdym etapie oceniał nasz projekt i zgłaszał swoje uwagi. Była możliwość prowadzenia merytorycznej dyskusji i szukania optymalnych rozwiązań. Natomiast jeśli chciałby ktoś zebrać opinie na podstawie chociażby ankiet, to otrzyma wynik uśredniony. A nie chodzi o to, żeby coś było uśrednione, bo uśrednione przeważnie jest nijakie, szczególnie w odniesieniu do przestrzeni publicznej, która powinna mieć „to coś”, co jest dla niej charakterystyczne, co buduje tożsamość miejsca. Jeśli będą wszyscy korzystać z rozwiązań katalogowych, czy typowych, to gdziekolwiek potem pojedziemy, wszędzie będzie to samo. Zaniknie fenomen odmienności, dzięki któremu podróżujemy, a mieszkańcy utożsamiają się ze swoim miejscem zamieszkania. Zresztą, tak dzieje się już od dawna.
Czy są przykłady projektów w przestrzeni miejskiej, które wyjątkowo pan ceni?
To, co bardzo cenię w miastach i co nadaje im energię i koloryt, to inicjatywy oddolne. Słusznie zauważyła dr Ada Kwiatkowska, że tam, gdzie ludzie uzyskują świadomość, że przestrzeń należy do nich, realizuje się scenariusz spontanicznych działań na rzecz jakości własnego habitatu, „a tam, gdzie przestrzeń kontrolowana jest przez specjalistów – pozostaje im tylko hakowanie przestrzeni”1. Palmanova, idealne miasto renesansowe we Włoszech, jest na liście UNESCO, istnieje w niezmienionej formie od czasu powstania, jest skończone, ale martwe. Są turyści, ale nie ma normalnego życia, nie ma młodych ludzi. W tej domkniętej strukturze nie ma dla nich miejsca, nic i nikt nie może się rozwijać.
Jakiś pozytywny przykład?
Warszawa jest dla mnie takim fenomenem, jeśli chodzi o nasycanie się przestrzeni publicznej. Jeszcze 30 lat temu to miasto było dziurawe i nie miało ciągłości, a dziś właściwie wszystko, co znajduje się na wschód od Marszałkowskiej, w kierunku Wisły zostało w dużej mierze wypełnione dzięki ogromnej aktywności mieszkańców, miasto żyje i nie jest tylko atrakcją turystyczną. Czy są to nowe budynki, przebudowy, nadbudowy, czy wciąż na nowo aranżowane partery, ogródki, podwórka, czy też nowe funkcje i usługi – wszystko to razem wraz z dobrze utrzymaną zielenią, równymi chodnikami, infrastrukturą rowerową, meblami miejskimi, dobrą komunikacją, tworzy atrakcyjne, pełne życia miasto. Rozwój Powiśla, bulwary nad Wisłą, „dziki brzeg” i wiele inwestycji po praskiej stronie oraz nowa kładka, spowodowały, że to miasto dotąd tak silnie podzielone, wreszcie scaliło się i zaczyna stanowić jeden organizm, zarówno w sensie przestrzennym, jak i społecznym. Oczywiście jest jeszcze wiele do zrobienia, to normalne, ale ten proces się zaczął i mam nadzieję, że szybko nie wyhamuje. Taka przestrzeń to również miejsce na działania nieprzewidywalne, które świadczą o energii miasta i widać to dziś nad Wisłą, do której Warszawa zawsze była odwrócona plecami.
Choć zachodzą pozytywne procesy i z jednej strony odzyskujemy przestrzeń publiczną, to z drugiej, co warto zauważyć, jest wiele czynników, które odwirowywują z niej mieszkańców. Najpierw odwirowywała telewizja i samochód, dziś dochodzi do tego internet i social media, dłuższy czas pracy, wielkie centra handlowe, drugi dom, większa mobilność i możliwości podróżowania, częstsze zmiany miejsca zamieszkania. Wszystko to sprawia, że przywiązanie do miejsca, utożsamianie się z nim, chęć udziału w działaniach partycypacyjnych oraz inicjatywach oddolnych i integracyjnych jest coraz słabsze. Wszystkie zasady i idee trzeba więc cały czas weryfikować, bo nieustannie zmienia się kontekst, zarówno ten społeczny, jak i kulturowy. Przestrzeń publiczna stanowi znakomite pole obserwacji, wszystko tu się ogniskuje i ujawnia, wszystko możemy w niej wyczytać, a przede wszystkim to, w jakiej kondycji jest nasza kultura.
- Habitaty: Reaktywacja małych społeczności lokalnych, red. Zbigniew Bać, Wrocław 2016