Julia Medyńska:
Uwielbiam zaczynać obraz, uwielbiam początki i puste płótno
Historia artystki Julii Medyńskiej, którą odwiedziliśmy w jej pracowni pod Warszawą, nie jest typowa. Urodziła się w Gdańsku, dorastała w Berlinie, tuż po maturze wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Studiowała aktorstwo, występowała na deskach teatrów, jednak zdecydowała się na to, by zacząć wszystko od początku i zdawać na sztuki wizualne na nowojorskim Columbia University. Dziś maluje, choć na jej płótnach możemy odnaleźć odwołania do teatralnej przeszłości. Bohaterowie obrazów przedstawieni są w dramatycznych pozach, nastrój budowany jest za pomocą światła i koloru.
Do Polski wróciłaś po wielu latach życia w różnych miejscach.
Wyjechałam z kraju, mając pięć lat. Niemal nic z tego okresu wczesnego dzieciństwa nie pamiętam. Z mamą dołączyłyśmy do babci, która trafiła za granicę nieco wcześniej. Życie szkolne zaczęło się już w Berlinie. I to w tym mieście czuję się najbardziej jak w domu. Mieszkałam tam do dziewiętnastego roku życia. Później wyjechałam do Stanów Zjednoczonych, a kolejno do Anglii. Do Polski wróciłam cztery lata temu.
Babcia marzyła o tym, żeby wyjechać do Niemiec. Była krawcową i otworzyła tam swoją pracownię. To ona mobilizowała mnie później do kolejnych wyjazdów. Wychowałam się z poczuciem, że trzeba mierzyć wysoko i nie bać się zmian. Jestem jej wdzięczna za takie podejście. Nigdy nie mam planu B. Jeśli go masz, to nigdy nie zrealizujesz planu A. W wieku 12 lat wyjechałam do szkoły w Anglii, a kiedy zaraz po maturze miałam wyjechać do Ameryki, nie było to tak łatwe, jak dziś. Zdobycie informacji o tym, jak otrzymać pozwolenie na pobyt albo jak dostać się na studia, było wyzwaniem. Mam jednak takie podejście, że wszystko można zrobić.
Twoim pierwszym wyborem było aktorstwo. Dlaczego zdecydowałaś się na studia akurat w Nowym Jorku?
Aktorstwo zawsze mnie pociągało. A jeśli chcesz się czegoś na poważnie nauczyć w tym zawodzie, to musisz pojechać do Nowego Jorku, ewentualnie do Wiednia. Ale Wiedeń według mojej babci był za blisko. Najpierw na sześć wakacyjnych tygodni w rok przed maturą pojechałam do Nowego Jorku, żeby studiować malarstwo, jako że jeszcze w liceum po szkole chodziłam na zajęcia plastyczne. Na miejscu dowiadywałam się, jak dostać się do interesujących mnie szkół aktorskich. Na studia trafiłam do Lee Strasberg Theatre Institute i The Neighborhood Playhouse.
Żeby zacząć pracować w zawodzie, trzeba mieć swojego agenta. Najlepiej, kiedy ktoś przyjdzie do szkoły i zauważy cię na przedstawieniu. Ale szansa jest jedna na milion. Z koleżanką stwierdziłyśmy, że same musimy zrobić przedstawienie, na które zaprosimy osoby z branży. Pamiętam, że siedziałyśmy w Starbucksie i wszystko planowałyśmy. Musiałyśmy mieć scenariusz, aktorów i teatr, za wynajęcie którego musimy zapłacić. Pracowałyśmy wtedy jako kelnerki. Znalazłyśmy pisarza, który zgodził się napisać scenariusz. W Nowym Jorku jest masa ciekawych ludzi i to nie jest problem trafić na osoby, które chcą się zaangażować. Ktoś znał reżysera, ktoś oświetleniowca. Zbudowałyśmy fajną ekipę. Wszyscy pracowali oczywiście za darmo. Mało tego, zarządziłam, że każdy wkłada 300 dolarów. Spotykaliśmy się u mnie w domu i czytaliśmy sceny. Przedstawienie zagraliśmy przez dwa wieczory. Mieliśmy full house, przyszedł też jeden zaproszony agent, który zdecydował się podpisać umowę ze mną. Współpracowaliśmy przez rok. Wieczorami grałam na scenie teatralnej na Manhattanie w teatrze off-Broadway, a w ciągu dnia chodziłam na castingi filmowe i do telewizji, czekając na dobre role.
Dlaczego zdecydowałaś się na to, by wszystko zmienić i ponownie trafić na studia?
W tym zawodzie ważna jest cierpliwość. Wszyscy mówili: „Daj sobie 5 lat”. Pracowałam, podając jedzenie na cateringach i czekałam, aż zadzwoni telefon. Niemal wszyscy, którzy grali w teatrach, robili to poza normalną pracą. Przychodzisz na 18, zostajesz do późna, rano idziesz do pracy. Możesz wytrzymać przez rok, a potem już nie masz siły. Musisz to naprawdę kochać i umieć wytrzymać finansowo. Dziś mam więcej oleju w głowie i wiem, że wszystko trwa, karierę buduje się powoli. Ale wtedy było inaczej. W międzyczasie zaczęłam malować w pokoju w mieszkaniu. Wróciłam do tego po kilku latach przerwy. Spodobało mi się to, że mogę coś z siebie wylać. I zrozumiałam, że jest mi wszystko jedno, czy zagram, czy namaluję. Dawało mi to to samo. Żeby malować, musiałam jednak wrócić na studia. Wszystko zacząć od początku. Miałam wybierać między Teksasem a Nowym Jorkiem. Wtedy usłyszałam głos babci: „Julka, ty byłaś moja wnucha, moja nadzieja! Jaki Teksas!”. Dostałam się na Columbia University. Zamiast 18 lat miałam jednak 28! Nie skończyłam liceum plastycznego, musiałam dużo nadrobić. Ale już wcześniej przeżyłam życie studenckie, więc nie pociągała mnie zabawa. Skupiłam się na pracy. Wynajmowałam od koleżanki duże mieszkanie na Manhattanie, co pozwoliło mi zbudować pracownię w salonie i non stop malowałam.
Kiedy poczułaś, że to coś, co możesz robić zawodowo?
Przez pewien czas, jeszcze kiedy grałam i chwilę po, zajmowałam się też fotografią. Miałam plan, by zawodowo fotografować gwiazdy filmowe albo robić zdjęcia szkolne. Jednak malarstwo zafascynowało mnie bardziej. Dziś fotografii używam tylko pomocniczo do tworzenia obrazów. Zrozumiałam, że trzeba się skoncentrować na jednym, aby to dobrze wykonywać. Magisterkę robiłam, będąc w ciąży i mając półtoraroczne dziecko. Malować na poważnie zaczęłam, kiedy pojawiło się drugie. Wiem, że postawiłam na malarstwo, kiedy wszystkie klocki z fotografii, z filmu i z aktorstwa poukładały mi się w głowie. Już wiedziałam, co chcę powiedzieć. Do dziś używam w swojej pracy dużo fotografii, kadrów filmowych. Próbuję je przenieść do malarstwa, ale by stworzyć takie, a nie inne światło trzeba bardzo dużo pracy.
Kiedy kończysz studia, w ogromnej hali na uniwersytecie każdy absolwent ma swoją miniwystawę. Sześć miesięcy wcześniej organizowane jest open studios. Ludzie z zewnątrz mogą przychodzić i oglądać prace. Namalowałam swoje osiem obrazów i odwiedzający chcieli je kupić. Od tego do funkcjonowania w galeriach długa droga, ale pierwszy raz poczułam, że mogę to robić zawodowo. Po studiach, kiedy córka miała trzy tygodnie, wyjechaliśmy z moim mężem, który jest aktorem, i dziećmi do Londynu. Tam były większe szanse na to, by utrzymać się w związku, w którym jest dwóch artystów. Przez dwa lata mąż pracował w teatrze. Ja w dzień byłam z dziećmi, a po nocach malowałam. Głównie małe formaty. Pandemia i lockdown w Londynie sprawiły, że zamknęli teatr i nie było szans na pracę. Stwierdziliśmy, że na kilka miesięcy przyjedziemy do Polski. Najpierw do lubuskiego, gdzie moja mama miała rodzinny dom. Tam w Muzeum Ziemi Międzyrzeckiej udało się przygotować moją indywidualną wystawę. Przyjechała jedna galeria z Warszawy i stwierdziła, że to jest fajne i że zrobią mi wystawę w Warszawie. Potem była kolejna. Wszystko dobrze się potoczyło.
Zrozumiałam, że mogę żyć jako artystka. I że, jeżeli podchodzisz do tego poważnie, może to być full time job. Dopiero od kiedy wróciłam do Polski, zaczęłam malować obrazy, które bardzo lubię, mimo że uważam, że jeszcze żaden nie jest perfekcyjny. Cały czas gonię za tym idealnym.
Większość tego, co maluję, jest z podświadomości. To coś, czego nie mogłam powiedzieć na studiach. Kiedy do pracowni przychodziła krytyczka czy malarz „mega star”, którzy mówili: „Opowiedz mi o swojej sztuce”, nie możesz powiedzieć: „Wie pani, maluję z podświadomości”. Uważali, że musisz być bardzo świadoma, co robisz i dlaczego to robisz, bo jeżeli nie wiesz, to się w ogóle do tego nie nadajesz. Sztuka jest czymś intelektualnym i musimy być świadomi tego, co robimy. Musisz powiedzieć: „Wiesz, moje malarstwo jest o tym i o tym”. Tylko ja bardzo długo nie wiedziałam, o czym ono jest. W pewnym momencie w ogóle przestałam malować, bo się tak zagubiłam w tym wszystkim. Co ja chcę powiedzieć? Zaczęłam robić drzeworyty.
Kiedyś przyszła do mnie Sarah Sze, wykładowczyni i artystka, i powiedziała: „Dobrze, ale jednak pojawiają się w twoich obrazach portrety dzieci czy kobiet. Dlaczego? U ciebie to są sekrety, ty coś odkrywasz albo zakrywasz. Wejdźmy w ten temat”. I to był taki pierwszy klik. Musiałam wtedy napisać artist statement. W Ameryce bardzo liczy się osobista historia. Sprzedajesz dzięki historii i rozmowom. Zaczęłyśmy się zastanawiać, dlaczego wybrałam aktorstwo, jakie lubię filmy, jakie bohaterki w nich grają, jaką ja bym chciała zagrać, jaką bym chciała namalować. Okazało się, że one wszystkie mają sekrety, chcą zwalczyć monotonne życie i marzą o ucieczce. Uświadomiło mi to, że tak byłam wychowana i że takie narracje piszę na obrazach.
The Neighbors, 40×50 cm
Jak to jest być artystką, będąc mamą dwójki dzieci?
Da się malować, mając dzieci. Perfekcyjnie zarządzam czasem. Mam cztery godziny w pracowni, to maluję. Miałam świetnego profesora, który powiedział: „Musisz się nauczyć coś stworzyć, nawet jak masz tylko godzinę”. Przykrywam paletę folią, żeby nie wyschła, wymieszane farby trzymam w zimnej wodzie, maluję wiele obrazów naraz. Tu trochę domaluję, tu popracuję nad światłem. Nie mam czasu na rozmyślanie. Dlatego pracownię mam w domu. Tak mi najwygodniej. Mogę malować od dziewiątej do piętnastej. W międzyczasie muszę zrobić pranie czy zupę. Musiałam się nauczyć, że nie da się tworzyć w idealny sposób. Bo nagle musisz zrobić naleśniki. Wybijasz się z rytmu i nie jest to łatwe. Czasami pracuję o 23, kiedy wszyscy śpią, czego też nie lubię, bo jestem zmęczona.
Czy sam proces malowania sprawia ci przyjemność?
Uwielbiam zaczynać obraz, uwielbiam początki i puste płótno. Nienawidzę kończyć.
Nie lubię momentu, kiedy wiem, że jest już na płótnie wszystko, co powinno na nim być. Kiedy muszę usiąść i przez trzy godziny malować na przykład winogrona. Zabraniam sobie za długo siedzieć nad jednym obrazem, bo wiem, że go zniszczę. Kiedy coś trwa za długo, zaczyna mnie nudzić. Coś wymyślam, dokładam. Dlatego maluję po kilka naraz, żeby móc je zostawić i zobaczyć, co działa, a co nie. Czasem masz zły dzień, zły humor, wszystko cię wkurza i nic nie jest dobre. Robię coś, a potem żałuję, że czegoś nie zostawiłam. Dlatego wolę się na coś rzucić, zaatakować i zostawić. Po niemiecku jest takie słowo Verschlimmbessern, kiedy chcesz coś zrobić tak dobrze, że aż zepsujesz.
Te obrazu potrzebują czasu, choć może prosto wyglądają. Mimo że paleta kolorystyczna jest tak bardzo monotonna, to one są bardzo wypracowane. W tych ciemnych partiach, choć wydają się być czarne, jest masa koloru.
Jak wygląda proces powstawania pracy?
Zawsze zaczynam od czegoś, co gdzieś zobaczyłam. Na przykład widzę zdjęcie dziewczyny. Bardzo mi się podoba. Jej usta, oczy. Zaczynam od niej i to jest mój szkic. Patrzy na mnie, a powinna patrzeć w dół. To zmieniam oczy. Buduję postać. Trochę jak na scenie w teatrze. Wyobrażam sobie, że wykonuje jakąś czynność, jest jakiś ruch, gest i wtedy wsadzam tę osobę w jakieś otoczenie, w jakiś environment. I to cały czas się zmienia, na początku może to być jakaś ulica, potem decyduję, że jednak nie, że może las, a może w oddali jest jakiś domek, a może jest jakiś drugi bohater i trzeba go dodać. Buduję ten świat. Zastanawiam się, jakie jest niebo, pora dnia. Od niedawna pozwoliłam sobie na to, że otoczenie jest bez żadnej osoby. Zazwyczaj kusi mnie, żeby kogoś tam wstawić. Uwielbiam wkładać w obrazy swoje marionetki. To taki mini teatr, a ja jestem reżyserem.
Inspiruje mnie wielu artystów. Patrzę na przykład na fotografie Gregory’ego Crewdsona albo oglądam filmy Larsa von Triera. Fascynuje mnie, jak można stworzyć atmosferę światłem. To ono jest na moich płótnach głównym bohaterem. Coś pokazuje, coś przykrywa. Jak w obrazie pokazać sekret, ale go nie zdradzić. Zachęcić widza do oglądania i analizy. Nawet ja czasem nie wiem, co mogłoby wydarzyć się dalej, chcę, żeby to była niespodzianka. Czy historia, którą widzimy, skończy się dobrze czy źle?