Julita Malinowska: Ciągle chcę lepiej

Odwiedzamy pracownię artystki wizualnej Julity Malinowskiej. Niemal cała przestrzeń jest biała, a ściany wypełnione są mnóstwem obrazów. Julita ukończyła Wydział Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Przez lata brała udział w wielu wystawach indywidualnych i zbiorowych w kraju i za granicą. Zajmuje się malarstwem, swoją uwagę skupia na człowieku. Jej obrazy to spójne kompozycje przypominające kolaże, wielowątkowe historie, najczęściej z postaciami ludzkimi oderwanymi od kontekstu, z tłem bez zbędnych elementów. 

Zacznijmy może od tego, od kiedy jesteś tu, w tej pracowni?

Mniej więcej od siedmiu lat. Pierwszą pracownię w Warszawie miałam w swoim mieszkaniu, kolejną w Starej Jerozolimie” na Alejach Jerozolimskich. Pochodzę spod Warszawy, z Józefowa, tam spędziłam dzieciństwo. Do stolicy wróciłam po studiach doktoranckich. Studiowałam w Krakowie i bardzo lubiłam to miasto. Przez długi czas toczyła się we mnie walka – wracać czy zostać. Przyjeżdżałam do Warszawy, do rodziców i pooglądać wystawy, i to miasto wydawało mi się bardziej energetyczne. Kiedy wracałam do Krakowa, po wyjściu z dworca wsiadałam na pozostawiony wcześniej rower, jadąc Plantami do akademika, myślałam Nie, nie mogę tego miejsca zostawić”. To była rzeczywiście trudna decyzja. Spędziłam tam 14 lat i mam do tego miasta ogromny sentyment.

Jak zaczęło się u ciebie myślenie, by zostać artystką?

Po szkole podstawowej wybrałam liceum ogólnokształcące, a moja najbliższa przyjaciółka zdecydowała się na liceum plastyczne. Kiedy miałam 17 lat, zaczęłam się zastanawiać, co tak naprawdę chciałabym robić w życiu, gdyby wszystko było możliwe. Pomyślałam o tworzeniu i tak pewnego dnia przyjaciółka zaprowadziła mnie do swojego nauczyciela od malarstwa, Lecha Żurkowskiego. Wcześniej coś tam sobie przerysowywałam, robiłam portrety rodzinie, nie chodziłam jednak na żadne lekcje rysunku. Lech przejrzał moje prace, czekałam na jakiś werdykt, a tu żaden werdykt się nie pojawił. Usłyszałam tylko: „Jeśli chcesz pracować, to będziemy pracować”. I tak się zaczęło. Bardzo mnie to wciągnęło. Po słowach nauczyciela, jak już zaczęłam pracować, to po prostu wszystko inne przestało mieć znaczenie. Poza szkołą zajęłam się tylko tym. Rysowanie i malowanie było dla mnie jak nałóg. Chciałam więcej i więcej. Odcinało mnie od szarej rzeczywistości. Czułam swoją sprawczość i to jak z każdą pracą byłam coraz lepsza, jak pogłębiało się moje widzenie.

 

Malowałaś z tą myślą, że będziesz chciała zdawać na Akademię Sztuk Pięknych, tak?

Tak. Ale nie dostałam się dwa razy! Za pierwszym razem bardzo mocno to przeżyłam. Wszyscy znajomi licealiści zaczęli studiować, ja nie. Nie miałam planu B. W kolejnym roku byłam gotowa. Po niepowodzeniu na ASP, z łatwością zdałam na UMCS w Lublinie. Ten okres był wyjątkowo dobrym czasem. Liczyło się tylko malarstwo i miłość. Chciałam nawet zostać w tym mieście, ale Mikołaj Smoczyński namawiał mnie, żebym zdawała na malarstwo do Krakowa. I tak się stało.

 

Jak wyglądał okres studiów?

Bardzo dużo malowałam. Tak jest do dziś. Na drugim roku, kiedy już wybiera się swoją pracownię, ja wybrałam pracownię profesora Jacka Waltosia, który na przeglądach liczył prace wykonane przez studentów i zapisywał w kajeciku wyniki. Pamiętam, że na końcowym przeglądzie miałam ich 64! Po prostu cały czas malowałam, a kiedy nie dało się malować – rysowałam. Wszystko, co widziałam. 

Zimą na drugim roku studiów brałam udział w plenerze w Zakopanem, gdzie połączono dwie pracownie. Naszą i bardziej konceptualną profesora Andrzeja Bednarczyka. Już wtedy zaświtał mi pomysł przeniesienia się do tej pracowni. Traktowałam to jako wyzwanie, kolejny etap. Miejsce, gdzie nie dostaję gotowych rozwiązań, nie ma martwych natur, modela ani narzuconych zadań. Gdzie nie szlifuję i tak już niezłego warsztatu, uczę się samodzielnego myślenia, ale i odpowiedzialności za każdy namalowany na moim płótnie element. Po tej zimie wyjechałam jeszcze na stypendium do Wolverhampton w Wielkiej Brytanii. Gdyby nie ten wyjazd i pracownia profesora Bednarczyka, nie byłabym dziś tu, gdzie jestem. 

Przez pierwszy semestr w nowej pracowni niemal nic nie namalowałam, moje wewnętrzne napięcie i niezadowolenie z samej siebie rosło. Trochę poszukiwałam. Tego, co chciałabym malować, wewnętrznego ognia. W przerwie międzysemestralnej pojechałam do Tajlandii. I tam po razem pierwszy na taką skalę przeżyłam zderzenie ze wschodnią kulturą, egzotyką, buddyzmem, ale też ubóstwem. Zafascynował mnie kontrast pomiędzy nader skromnymi warunkami życia a szerokim uśmiechem na twarzach Tajów. Zdałam sobie sprawę, że w zachodniej kulturze bezustannie się porównujemy, ścigamy się, czujemy ciągły niedosyt. To było wrażenie turysty, zapewne dosyć powierzchowne, ale jednak dla mnie wtedy bardzo istotne. Na czwartym roku studiów zaczęłam malować wielkoformatowe obrazy. Ta skala dawała zupełnie inne wrażenie – wejścia w obraz”. Praca nad nimi wymagała niemal tanecznych ruchów, ciągłego odchodzenia i podchodzenia do obrazu. Malowałam prace inspirowane tym, co zobaczyłam. Musiałam zmienić paletę. Krakowskie szarości zamienić na czyste, nasycone kolory. Było trochę tak, jakbym uczyła się malowania od nowa. Na piątym roku musiałam zdecydować, o czym będzie mój dyplom. Będąc w Tajlandii, na plaży nagrałam siedmiominutowy film i na podstawie kadrów z niego powstał cykl obrazów z dziećmi, które po szkole wskakiwały do morza, by pobawić się w falach. To on stał się pretekstem do namalowania dyplomu, a potem zdominował moją twórczość na kolejny rok. Do kolejnego wyjazdu. Tym razem do Indii. 

Motyw morza, plaży został w twojej twórczości do dziś. Głównymi bohaterami obrazów są jednak ludzie. Co sprawia, że masz ochotę pokazać dane zdarzenie na jednej ze swoich prac?

Kiedy ktoś pyta mnie „Co malujesz?”, mówię, że obrazy plażowe. Zdając sobie sprawę, że tym samym banalizuję to, co robię. Każdy mój obraz jest wystudiowany, przemyślany, wymedytowany. Nie ma na nim elementów zbędnych i wszystko ma znaczenie, od koloru, przez podziały tła, do samych postaci, ich póz, relacji między nimi. Znajdziemy na nim realne osoby, za każdym razem jednak staram się ułożyć je na płótnie we frapujący rebus i w ten sposób mówić o rzeczach jednostkowych, ale też uniwersalnych. Cały proces zaczyna się od tego, że kiedy gdzieś jadę, robię zdjęcia, filmy. Czasem zostawiam kamerę na statywie i po prostu czekam, co się wydarzy i nagra. Po powrocie dokładnie klatka po klatce oglądam materiał. Będąc jeszcze na plaży, nie jestem w stanie wyłapać wszystkiego. Jest dużo ludzi, upał, krzyki, szum fal. Dużo się dzieje. Kamera rejestruje więcej, niż widzę. Dopiero w pracowni mogę się na tym wszystkim skupić. Czasami bohaterami obrazów stają się osoby, na które nie zwróciłam uwagi na żywo. Coś dzieje się na drugim, trzecim planie i ja to wyciągam. Zawsze szukam czegoś nowego. Tworzę bazę zdjęć, pojedynczych klatek. Zastanawiając się nad kompozycją, myślę, co z czym połączyć. To proces częściowo intuicyjny. Jest w niego zaplątana nie tylko historia wszystkich zobaczonych przeze mnie obrazów i tych już przeze mnie namalowanych, ale coraz częściej moje życie prywatne i świat, który otacza mnie na co dzień. Wydarzenia z naszej sfery politycznej i społecznej. Moje mikro i makro refleksje, odkrycia, historia. Ważniejszy dla mnie jest rebus, kompozycja, niż same postacie. 

 

Na niektórych obrazach oprócz plażowiczów pojawiały się motywy znane z historii sztuki jak np. z Wielkich kąpiących się Renoira, Wenus Giorgionego, Przemienienia Pańskiego Rafaela.

One otwierają nowe możliwości interpretacyjne, rebus robi się bogatszy. To figury wyciągnięte z obrazów, które są znane szerszej publiczności, weszły do kanonu zachodniej kultury. Dzięki nim można na jednym obrazie spotkać męskie patrzenie na kobietę (Rubens) ze współczesnym kobiecym patrzeniem na mężczyznę, wyobrazić sobie, jak widzieliby nas ludzie żyjący w XV wieku powstali z grobu z obrazu Memlinga, czy połączyć nagą modelkę z obrazu Śniadanie na trawie Maneta ze współczesną muzułmanką w burce. Można odnieść się do różnych kanonów urody i spotkać ze sobą różne czasy i konteksty. Ponadto nie maluję raczej nagich współczesnych postaci, więc obrazy innych dają mi możliwość wprowadzenia nagości. Przefiltrowanej przez cudze oczy. Jest to też hołd złożony Starym Mistrzom.

 

Czy czasami nie kusi cię, by odejść od plażowej konwencji”?

Czasami były chwile, gdy z kolejnym obrazem zastanawiałam się, czy jestem w stanie jeszcze coś więcej powiedzieć, czy aby nie kopiuję już sama siebie. To wszystko, co maluję, od początku po prostu było dla mnie fascynujące i mnie samą cieszyło, ciągle szukam tego uczucia. Dlatego wprowadzam nowe elementy. Staram się ewoluować.

 

Co czujesz, gdy malujesz?

Malując obraz, muszę to robić dla siebie. Czasem zadaję sobie pytanie: co byś namalowała, gdyby nikt nie patrzył? O czym boisz się powiedzieć? Co byłoby przełamaniem kolejnej bariery? To jest dobry punkt wyjścia. Ciągle chcę lepiej, dążę do ideału. Dlatego często jestem niezadowolona, krytyczna wobec siebie, choć niezbyt często dzielę się tym z innymi. Niestety bywa, że mam chęć pociąć jakiś obraz. Mąż mówi wtedy: Daj, daj mi go, schowam na rok i po tym czasie ci go oddam. Jak zawsze, powiesz wtedy, że jest całkiem niezły”. Zwykle jednak nie poddaję się niezadowoleniu, nie popadam w bezsilność. Próbując „znaleźć rozwiązanie”, muszę przejść przez kilka gorszych dni, czy tygodni, myśląc, patrząc, przemalowując. Mam jednak wrażenie, że kiedyś byłam bardziej usatysfakcjonowana swoimi pracami. Może chodzi o to, że od kiedy jestem mamą, maluję wtedy, kiedy mogę, a nie kiedy chcę. Wcześniej, kiedy kończyłam obraz, byłam pewna, że to jest to! Choć pamiętam, że kiedy wróciłam z Indii, to czułam, że nie jestem w stanie oddać tego, co tam przeżyłam. Miałam wrażenie, że zrobiłam po prostu estetyczne obrazy. Wyciągnęłam jakieś wątki, gdzieś tam wplótł się jakiś róż i poczułam, że to nie są do końca takie Indie, jakie zobaczyłam, że nie umiem znaleźć odpowiedniej formy dla mojego doświadczenia. Czasem myślę, że stan niezadowolenia jest dla mnie stanem naturalnym! Ale potem przychodzi lepszy czas i patrzę na siebie przychylniej. Patrzę na jeden z moich starszych obrazów i myślę: o tu jest ten przekaz emocjonalny, tu trafiłam! Fascynuje mnie pewna myśl, to, że każdy artysta ma do dyspozycji te same, proste materiały: kawałek płótna, farby i pędzle. Takie same miał Van Gogh i takie same mam ja.

 

Trudno pogodzić rolę artystki i mamy?

To jest niemal niemożliwe, a na pewno bardzo trudne. Wcześniej w 100% byłam zaangażowana w obrazy, w pracowni spędzałam zdecydowanie więcej czasu. Wszystko, co robiłam, od rana do nocy, czy tańczyłam, czy chodziłam na jogę, robiłam tylko po to, żeby następnego dnia czuć się dobrze i przyjść do pracowni pełna energii. Całe życie było podporządkowane malowaniu. Pamiętam tę zmianę po narodzinach córki. Kiedy poszła do żłobka, gdy miała 2,5 roku, na pracownię miałam tylko cztery godziny i byłam w stanie w tym czasie zrobić nieprawdopodobną ilość pracy. Byłam całkowicie skoncentrowana na obrazie. Miałam parę godzin, które musiałam wykorzystać produktywnie. Musiał powstać obraz. A praca malarza, aby była naprawdę udana, potrzebuje sporo czasu pomiędzy”, na koncepcję, na łagodne przyglądanie się, jak wkrada się przypadek, na patrzenie i myślenie, na medytację nad obrazem. Wreszcie na poddanie się chwili i zapamiętaniu w pracy, czekanie na moment, kiedy wchodzimy w pewien trans. Wtedy zdarza się kończyć pracę późno w nocy lub nawet nad ranem.

Z dzieckiem jest inaczej. Teraz pracuję w dwóch trybach. W pracowni wyłączam mamę. W domu wyłączam malarkę. Dziś, kiedy córka jest starsza, mimo że czasu, wydawałoby się, powinno być więcej, bywa, że zaplanuję sobie dzień w pracowni, przygotuję jedzenie na cały dzień, stoję gotowa nad łóżkiem córki i słyszę „Mamo, źle się czuję, chyba jestem chora”. Wiem, że nie mogę poddawać się emocjom, choć przez chwilę czuję, że plan na pracę, który stworzyłam w głowie, właśnie się rozpada. Przestawiam tryby, zwalniam i zostajemy w domu.

Łączenie macierzyństwa z malarstwem to dla mnie nieustanny taniec wewnętrznego rozdarcia. Pytania, jakie często stawiamy sobie jako młode mamy: czy na pewno nie powinnam być teraz przy swoim dziecku? Czy wszystkiego dopilnowałam? Czy ma możliwie najlepszą opiekę? Potem jest faza zagłuszania wyrzutów sumienia słowami: „Szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko. Robię to też dla niej!”. Jest trochę tak, że z jednej strony staram się malować tyle obrazów, ile malowałam, nie będąc mamą, tak aby nikt nie zauważył, że nią jestem, by z drugiej być w 100% zaangażowaną mateczką. Ostatnio usłyszałam od pani pedagog: „Kiedy ma pani czas to wszystko z nią robić? Pani nie pracuje zawodowo?”. Co jest najlepszym podsumowaniem. Zobaczymy, co będzie dalej. Może trochę narzekam, ale zdaję sobie sprawę, że moja rodzina to najcenniejsza wartość, jaką udało mi się zbudować. Za nic nie cofnęłabym czasu i nie zmieniła swojej historii!

Tym, co też bywa trudne w byciu artystką, to praca w samotności. Nie bardzo jest tu przestrzeń na współdziałanie, choć niektórzy wybierają łączone pracownie. Z jednej strony lubię samotność, już nie wyobrażam sobie pracy z kimś. Z drugiej często bywa to trudne i zasmucające. Wiele godzin spędzonych samotnie sprawia, że człowiek czuje się wyobcowany, niedopasowany, oderwany od rzeczywistości. Może bycie mamą właśnie doskonale ściąga mnie z powrotem na ziemię? Na pewno pomaga mi to, że jestem zdyscyplinowana i dobrze zorganizowana. Nie odpuszczam. Malarstwo jest moją życiową drogą, a znam już siebie na tyle, że wiem, że zdarzają się dłuższe lepsze i gorsze okresy. I czasem trzeba po prostu zacisnąć zęby i działać w tych warunkach, jakie są. Ciągle jestem ciekawa tego, co będzie dalej. I swoich nienamalowanych obrazów.