Justyna Szadkowska:
Gdy się tu wprowadziliśmy, mieszkanie miało już swoją historię
W przedwojennej willi na warszawskim Żoliborzu odwiedzamy architektkę Justynę Szadkowską. W tym słonecznym, dwupoziomowym, 160-metrowym mieszkaniu żyje z mężem i dwiema córkami. Wraz z Anną Pydo, Justyna od 2010 roku tworzy pracownię Tatemono, zajmującą się projektowaniem budynków, wnętrz prywatnych, wystaw i przedmiotów użytkowych.
Kiedy tu trafiliście?
Przeprowadziliśmy się tutaj 13 lat temu z mniejszego mieszkania po mojej babci. Od urodzenia mieszkam na Żoliborzu, tutaj się wychowałam. To mieszkanie, z rynku wtórnego, częściowo odnowione musieliśmy „tylko” wewnętrznie połączyć z piętrem powyżej, wybijając otwór w stropie. Czekając na schody, prawie do końca pierwszej ciąży, korzystałam z drewnianej drabiny.
Czy po przeprowadzce robiliście tu remont?
Tak, pierwszy remont, zaraz po przeprowadzce, dotyczył głównie połączenia z górną kondygnacją, wydzielenia pokoi na poddaszu i odnowienia łazienki. Po tym, jak dwa lata temu udało się przeprowadzić remont elewacji całego budynku, w którym mieszkają cztery rodziny, wyremontowałam taras i przearanżowałam przestrzeń na parterze. Połączyłam dwa pokoje: salon z jadalnią, podzieliłam istniejącą łazienkę na toaletę gościnną i łazienkę przy sypialni, do której wchodzi się przez szafę. Wiele elementów zachowałam – drewniane podłogi, drzwi do pokoi, grzejniki. Zmieniłam posadzkę w kuchni i łazience, wybierając lastriko nawiązujące do tego istniejącego na schodach prowadzących na nasze piętro.
Wydzielona kuchnia, w której spędzamy sporo czasu, pozostała na swoim miejscu. Dużo gotuję, bo wszyscy lubimy jeść w domu. Codziennie rodzinnie we czwórkę jemy przy kuchennym stole. Nad blatem zaprojektowałam lustro, które powiększa wnętrze, odbija światło, a podczas pracy pozwala spoglądać na resztę domowników.
Na poddaszu znajdują się pokoje dzieci i część wspólna. Tu zdecydowałam się na zmianę istniejącej wykładziny dywanowej na marmoleum Forbo ze składników pochodzenia naturalnego bez PCV – zależało mi na funkcjonalnej, ciepłej i zmywalnej podłodze. O kolorystyce swoich pokoi dziewczynki zadecydowały same. Na piętrze znajduje się też przestronna rodzinna łazienka z dwiema umywalkami i wanną, w dużej szafie ukryta jest pralka i suszarka, półki na pościel i ręczniki.
Jakie miało być to mieszkanie?
Lubię proste, estetyczne i funkcjonalne wnętrza. Gdy się tu wprowadziliśmy, mieszkanie miało już swoją historię. Podjęliśmy świadomą decyzję, że nie będziemy zmieniać zastanych elementów wykończenia. Projektując, staram się stosować zasadę ponownego wykorzystania przedmiotów i materiałów. Dlatego pewne rzeczy polubiliśmy. Gdybym miała projektować dom od zera, to wyglądałby trochę inaczej. Wnętrze byłoby bardziej spójne stylistycznie, choć lubię panujący tu eklektyzm.
Jakie są historie znajdujących się tu mebli?
Do naszego pierwszego mieszkania kupiliśmy moje ulubione meble, które zabraliśmy tu ze sobą – na przykład minimalistyczną sofę Shiraz e15, kultową szafkę modułową USM, która teraz stoi w naszej sypialni. Jadalniany stół wykonał dla mnie kilkanaście lat temu stolarz na Mazurach. Stojące przy nim czerwone, thonetowskie krzesła odziedziczyłam po babci, z którą miałam bardzo bliską relację. Sama nie użyłabym we wnętrzu czerwieni, jednak darzę je dużym sentymentem. Cztery krzesła ze skórzanymi siedziskami to włoski design z lat 70. Jednym z pierwszych kupionych do tego mieszkania sprzętów był duży, duński highboard. Zależało mi na tym, żeby ten dom odzwierciedlał nasz charakter i żeby meble odznaczały się estetyką, którą lubimy, ale niektóre przedmioty po prostu się tu pojawiają i zamieszkują z nami. Jak na przykład biały wazon o dość wyrazistej formie, który był prezentem ślubnym od przyjaciółki. Długo nie mogłam się do niego przekonać, ale w końcu znalazł swoje miejsce. Drewniana szafa trafiła tu z domu ponad stuletniej pani, z którą się przyjaźniliśmy. Wnętrza dopełnia sztuka. Część wiszących tu obrazów dostałam od zaprzyjaźnionych artystów, część kupiłam. Mamy prace Aleksandry Bujnowskiej, Janka Dziaczkowskiego, Anny Fryer, plakaty Magdy Łapińskiej i innych.
Od wielu lat projektujesz też zawodowo. Czy od zawsze chciałaś się tym zajmować?
Skończyłam architekturę. Od 15 lat z przyjaciółką prowadzimy pracownię projektową. Jeszcze na studiach zaczęłyśmy wspólnie brać udział w konkursach, a po jakimś czasie pracy w dużych biurach projektowych, otworzyłyśmy własne studio. Zawsze lubiłyśmy podobną estetykę, a tyle lat wspólnej pracy spowodowało, że jeszcze się to pogłębiło. Cenimy, kiedy mamy możliwość zaprojektowania bryły budynku wraz z jego wnętrzami oraz dopilnowania całego procesu przebiegu inwestycji. Projektujemy też scenografie wystaw. Ostatnio do ekspozycji „Van Gogh. Historie jednego obrazu” w warszawskim Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego.
Dość naturalnie dzielimy się pracą. Jedna z nas jest zawsze osobą prowadzącą dany projekt, jednak dużo się ze sobą konsultujemy. Myślę, że trudno byłoby mi działać zupełnie samej. Praca w zespole projektowym i konfrontowanie pomysłów jest niezwykle ważne. Najczęściej mamy bardzo podobne pomysły, ale bywa i tak, że pojawia się twórczy spór.
W miarę szybko wiedziałam, że chcę projektować. Od kiedy pamiętam, interesowała mnie architektoniczna przestrzeń. Od dziecka dość szczegółowo zapadały mi w pamięci wnętrza domów, w których byłam. Architektem był mój dziadek, choć nie poznałam go. Zmarł przed moimi urodzinami. Rodzice są chemikami. Pamiętam, jak mój tata na papierze milimetrowym rozrysowywał wzory chemiczne, a ja zafascynowana rozrysowywałam na nim elewacje okolicznych żoliborskich domów.