Kaja i Ola:
To wnętrze jest w nieustającym procesie zmiany
W berlińskim mieszkaniu odwiedzamy Kaję Franaszek i Aleksandrę Nowak. Dziewczyny mieszkają ze sobą od niemal trzech lat. Droga każdej z nich do tego miejsca była inna. Kaja przeprowadziła się za miłością, Aleksandra – bo potrzebowała zmiany. Choć znały się wcześniej, to dopiero wspólne mieszkanie sprawiło, że zrodziła się między nimi przyjaźń, a później także współpraca zawodowa. Kaja zajmuje się doradztwem estetycznym na wielu płaszczyznach, marketingiem w branży mody, sztuki, fotografii oraz wystrojem wnętrz. Aleksandra jest dziennikarką, kulturoznawczynią, autorką książek (ostatnia to Wyp***dalać! Historia kobiecego gniewu), aktywistką. Wspólnie tworzą w Berlinie bazujący na idei siostrzeństwa projekt Adelfi, w ramach którego organizują unikatowe wydarzenia dla osób identyfikujących się jako kobiety.
Ola, od kiedy mieszkasz w Berlinie i jak to się stało, że się przeniosłaś?
Aleksandra: Niebawem miną trzy lata, więc wciąż jest to stosunkowo świeża historia. Przeprowadzka była dla mnie dużą zmianą, symbolicznym zakończeniem pewnego rozdziału. Było wiele czynników, które zaważyły na tym, że zdecydowałam się na wyjazd z Warszawy. Istotnym był fakt, że przez lata angażowałam się w szereg działań społecznych i czułam już ogromne zmęczenie polską polityką – miałam wrażenie, że jeśli nie zmienię otoczenia, dojdę do aktywistycznego wypalenia, a tego oczywiście chciałam uniknąć. Po ostatnich wyborach prezydenckich zaczęłam już wyraźnie czuć, że nadchodzi moment na zmianę miejsca – że chciałabym albo wyprowadzić się na stałe, albo zrobić sobie przynajmniej jakiś czas przerwy od Polski. Wcześniej bardzo często przyjeżdżałam do Berlina, lubiłam energię tego miasta, miałam tutaj już jakąś siatkę znajomych. Przeprowadzka do Berlina wydawała mi się więc wyborem, który wygeneruje stosunkowo płynne przejście, a nie radykalną zmianę. Przy wyborze miejsca na pewno odległość była dla mnie istotna, bo wciąż duża część mojej pracy jest związana z Polską, do której przyjeżdżam regularnie.
Z Kają znałyśmy się bardzo długo, jeszcze od etapu nastoletniego. Obie dorastałyśmy w Krakowie, natomiast w liceum ta znajomość nie była pogłębiona. Przez kolejne lata kojarzyłyśmy się, czasem wymieniałyśmy wiadomości, ale mieszkałyśmy w innych miastach i nie byłyśmy ze sobą blisko. Aż w końcu zaczęłam szukać mieszkania w Berlinie. Opublikowałam post i odezwała się Kaja. Dała znać, że jej współlokatorka się wyprowadza i mogłybyśmy zamieszkać wspólnie. Co dla mnie było nowym doświadczeniem, bo wcześniej przez lata mieszkałam sama i miałam przekonanie, że jest to po prostu najwspanialszą możliwą opcją. Ta przeprowadzka zredefiniowała moje przeświadczenia. Na samym początku zakładałam, że to będzie chwilowa sprawa, by na spokojnie poszukać czegoś tylko dla siebie. Ale okazało się, że mieszka nam się z Kają wspólnie cudownie, że bardzo się zbliżyłyśmy, zaprzyjaźniłyśmy i stworzyłyśmy prawdziwy dom, który często jest pełen bliskich nam osób.
Dysponujemy dość dużą przestrzenią, około 100 mkw, więc każda z nas ma sporą swobodę. Obie mamy też taki format pracy i spędzania czasu wolnego, że sporo podróżujemy, więc często któraś z nas rzeczywiście ma mieszkanie tylko dla siebie. Ale kiedy jesteśmy w nim obydwie, to reagujemy z ekscytacją na perspektywę wspólnego spędzania czasu, uwielbiamy swoje towarzystwo i celebrujemy te momenty razem.
A ty, Kaja, jak trafiłaś do Berlina?
Kaja: Moja historia jest taka, że nie planowałam żyć w tym mieście, a jestem tu już od sześciu lat. Zaczęło się tak, że poznałam chłopaka z Niemiec. Najpierw byliśmy w związku na odległość, po roku stwierdziłam, że spróbuję się przenieść, ale najpierw poszukam pracy. Myślałam, że dostanie pracy w tym mieście zajmie mi bardzo dużo czasu, ale wszystko potoczyło się szybko. W dwa tygodnie dostałam ofertę, zmieniłam swoje życie w miesiąc. Po tych kilku latach mogę powiedzieć, że Berlin stał się moim domem. Obecne mieszkanie znaleźliśmy jeszcze z moim byłym partnerem, ale jakieś dwa, trzy miesiące po wprowadzeniu się tu, kiedy już włożyłam dużo serca w urządzanie przestrzeni, rozstaliśmy się. Mimo że było to olbrzymim wyzwaniem, zdecydowałam, że nie zrezygnuję z tego mieszkania. Nigdy tego nie żałowałam. Dziś mieszkamy tu z Olą wspólnie.
Gdzie znajduje się wasze mieszkanie?
K: W dzielnicy Pankow, w rejonie Florakiez. To bardzo spokojna, zielona, rodzinna, przyjemna do życia okolica pełna historycznych kamienic. Niegdyś niemal dosłownie przy naszym budynku przebiegał mur berliński. Jedna z lamp ulicznych z tamtych czasów została zachowana jako symbol przecięcia się wschodu i zachodu. A w samym mieszkaniu znajduje się ślad po dwóch oknach zamurowanych właśnie ze względu na bliskość muru.
Opowiedzcie coś o waszej przestrzeni, jak wyglądała wcześniej i jak wygląda dziś?
A: Kiedy ja się tu pojawiłam, mieszkanie było już urządzone, niczego w nim nie brakowało, więc głównie skupiłam się na urządzeniu swojego pokoju. Natomiast przez to, że obydwie jesteśmy wielkimi fankami gromadzenia różnych ciekawych przedmiotów, to wnętrze jest w nieustającym procesie zmiany. Uwielbiamy chodzić na wszelkie targi staroci, do antykwariatów, przynosić do mieszkania przedmioty z historią. Choć myślę, że to Kaja jest bardziej zafascynowana dizajnem i lubi nieustannie wprowadzać coś nowego, więc czasem śmieję się, że po podróży wracam już do innego mieszkania, bo zawsze odkrywam jakieś nowe przedmioty albo aranżacje i to sprawka Kai.
K: Rzeczywiście zdarza się, że Oli nie ma przez tydzień, dwa i nagle pojawia się lampa, krzesło czy obraz. Pochodzę z domu, gdzie aspekt estetyczny był bardzo ważny. Tata jest artystą, rzeźbiarzem, zajmuje się też architekturą wnętrz. Mama jest absolutną pasjonatką detali. To po nich mam ogromne przywiązanie do dbania o to, w jakiej przestrzeni jestem. Kocham eklektyzm, uwielbiam łączyć nowoczesne rzeczy z tymi znalezionymi i czasem może już niechcianymi. Daję im drugie życie.
Jak wyglądało mieszkanie, gdy się do niego wprowadziłaś?
K: Niemieckie mieszkania na wynajem w większości są puste i tak też było w tym przypadku. Wszystko urządzałam powoli. Kilka mebli, obrazów i rzeźb przywiozłam z domu rodzinnego. Czerwony fotel to projekt mojego taty, Andrzeja Franaszka, który pracuje właśnie nad wprowadzeniem nowej kolekcji krzeseł, jeszcze w tym roku. Transparentny stolik trafił tu po jednej z wizyt na pchlim targu na Arkonaplatz, jak i wiele innych mebli, dodatków i przedmiotów w moim domu. Mam małą kolekcję szkła Murano, którą rozpoczęłam zainspirowana przez tatę, który również kolekcjonuje szkło i przeróżne bibeloty, od kiedy pamiętam i nadaje im często nowe życie w swoich pracach artystycznych. To, czego mi jeszcze brakuje, to szklana witrynka, gdzie można by te kolorowe szkła wyeksponować. Kuchenny stół marki Kartell był odkupiony cztery lata temu z butikowego hotelu, który właśnie się zamykał. Niebieskie krzesło jest jedną z ostatnich zdobyczy. Znalezione na ulicy podczas spaceru. To w Berlinie bardzo fajna rzecz, ludzie wystawiają rzeczy, których nie potrzebują, przed budynki. Kilka lat temu, przed moim wyjazdem do Tajlandii, znalazłam tak przewodnik po tym kraju.
Ola, co ty dodałaś do tego wnętrza?
A: Książki, magazyny, płyty winylowe, dodatki. Urządzałam też mój pokój. Stoi w nim na przykład biurko z samych początków XX wieku, które kupiłam, przeprowadzając się do Berlina. Wypatrzyłam je w antykwariacie, nie było na sprzedaż, ale udało mi się przekonać właściciela. Wyjątkowo je lubię. Znalazłam je w małym miasteczku, w którym przez jakiś czas mieszkałam w okresie dzieciństwa. To właśnie przy tym biurku w dużej mierze powstała moja ostatnia książka. Plakat z filmu Love był ze mną jeszcze w Warszawie. Bardzo lubię też ceramiczną muszlę wypatrzoną na targu w Berlinie. Byłam wtedy z koleżanką, obu nam wpadła w oko i trudno było zdecydować, do której ma trafić, ale w końcu padło na mnie. Z bardzo sentymentalnych przedmiotów są tu na przykład kamienie, które moja babcia zebrała w czasach studiowania geologii.
Co zabiera się ze sobą, przeprowadzając się do innego kraju?
K: Ja wyruszyłam w trasę wypakowanym po brzegi autem. Było to dla mnie abstrakcyjne, ale i emocjonujące doznanie. Byłam mocno zestresowana, rozpoczynałam właśnie zupełnie nowy etap mojego życia. Jako fanka mody, zabrałam multum ubrań. Pamiętam też dobrze, że zabrałam ze sobą marmurowo-miedziany stolik. Regularnie przywoziłam z Krakowa moje ukochane przedmioty. Natomiast rozpoczęłam swoje dorosłe życie w zasadzie w Berlinie i te zdobycze, które dziś mam, w większości są stąd. Z różnych podróży przywożę też dodatki, które przypominają mi o miejscach, w których byłam. W ten sposób cząstkę ich zabieram ze sobą.
A: Ja przenosiłam się w specyficznym momencie, bo dosłownie dwa tygodnie przed zaplanowaną przeprowadzką zmarła bardzo bliska mi osoba, więc byłam w świeżym stanie żałoby. I pakowanie było grupowym, siostrzanym aktem. Kilka najbliższych przyjaciółek pakowało rzeczy razem ze mną i pomagało mi decydować, co zabieram z Warszawy, co zostawiam, co komuś przekazuję. Pamiętam to trochę jak przez mgłę. Finalnie zabrałam ze sobą przede wszystkim rzeczy bardzo symboliczne – na przykład gramofon, który stoi dziś w salonie. Co ciekawe, należał do brata mojego taty, który zakupił go w Berlinie w latach 80., gdy pracował tu jako muzyk. Historia zatoczyła więc koło i gramofon znów trafił do Berlina. Zabrałam też plakaty, dzienniki, rysunki, listy. Zachowałam więc najbardziej sentymentalne przedmioty, a po około dekadzie życia w Warszawie czułam, że chcę świeżego początku, więc zakładałam, że większe przedmioty, takie jak meble, kupię już z myślą o nowym mieszkaniu.
K: Moja przeprowadzka była rozciągnięta w czasie. Jeżeli czegoś potrzebowałam, przyjeżdżałam po kolejną partię. Chyba wciąż jestem eklektyczną maksymalistką.
A: U mnie wręcz przeciwnie. Oddawałam mieszkanie w Warszawie, więc musiałam je opróżnić. To było jedno sprawne cięcie. Czułam, że dość szybko muszę podejmować decyzje i że one już są finalne. Choć sama decyzja o przeprowadzce nie była spontaniczna, kiełkowała we mnie przez kilka miesięcy, przygotowywałam się mentalnie i praktycznie do tej zmiany.
A jakie są obecnie wasze ulubione miejsca w Berlinie?
K: Mam w Berlinie już bardzo dużo „swoich miejsc”. Natomiast to miasto zaskakuje i ma ciągle bardzo dużo do zaoferowania. Jestem foodie, więc gdy pojawia się nowa, ciekawa restauracja, od razu dodaję ją do swojej listy. Tak samo jest w przypadku ciekawych galerii sztuki, eventów, barów itd. Polecam niepowtarzalne doświadczenia smakowe w Otto i Teller Berlin. Remi i Julius Ernst uwielbiam za dizajn i minimalizm. Transit, Long March Canteen czy proste i niewymuszone Asian Deli doceniam za autentyczność. Herrlich Studio to najgorętsze miejsce tego sezonu. Na brunch Sfera lub Sorrel. Na kawę Café Bravo, lub Open House – mogłabym tak wymieniać bez końca.
Do swoich poleceń dodam jeszcze nutkę sztuki. Neue Nationalgalerie zaprojektowana przez Miesa Van Der Rohe, Gropius Bau, C/O Berlin oraz pofabryczna przestrzeń Wilhelm Hallen, gdzie odbywa się między innymi berliński Gallery Week.
A: Na tej liście jest już sporo miejsc, które lubię, ale dorzucę jeszcze kilka. Uwielbiam brutalistyczny budynek Lobe Block – można wypić tu kawę, zjeść pyszny wegetariański lub wegański posiłek (część warzyw, ziół i owoców pochodzi z ogródka obok budynku), pospacerować po tarasach albo zapisać się na jogę na jednym z nich. Bardzo ciekawy jest też budynek Boros Foundation wykorzystujący dawny bunkier – mają świetną kolekcję sztuki współczesnej, bilet polecam rezerwować z wyprzedzeniem.
Berlin to też wspaniałe księgarnie – do moich ulubionych należą Do you read me?!, She said, about_bookshop i Buch | Bund. Kocham też pchle targi – moje ulubione znajdują się na Arkonaplatz (świetne meble i dodatki), Boxhagener Platz (można upolować ubrania z szaf osób mieszkających w Berlinie) i przy Rathaus Schöneberg (ten ostatni to idealne miejsce na znaleziska po kilka euro, ale żeby trafić na skarb, trzeba wykazać się cierpliwością i spostrzegawczością). Przeważnie kupuję ubrania z drugiej ręki. Albo od marek, które zwracają uwagę na kwestie ekologiczne i etyczne, bardzo lubię więc Quadrat Shop – concept store z polskimi markami (garniturowy komplet, który mam na sobie, kupiłam właśnie tam).
Do berlińskich poleceń dorzucę jeszcze Dock 11 (świetne zajęcia taneczne) i basen w hotelu Oderberger. W lecie najlepiej spędzać czas nad którymś z jezior (moje ulubione to ostatnio Krumme Lanke) lub w jednym z parków (np. wybrać się na lemoniadę albo wino do Orangerie Neukölln przy Körnerpark). Odwiedzające mnie osoby uwielbiam też zabierać do małej, niepozornej, lokalnej libańskiej restauracji Babel – jedzenie jest fenomenalne. Na śniadania lubię też Blumental i Annelies, na bardziej celebracyjne kolacje Café Frieda, a na te na luzie – Kimchi Princess.
Każda z was zawodowo robi coś innego, jednak postanowiłyście też w Berlinie zrobić coś wspólnie.
K: Od początku 2023 roku zaczęłyśmy z Olą prowadzić projekt Adelfi. Lubię łączyć ludzi. Pracuję w marketingu, w komunikacji, networking mam we krwi, i zawodowo, i prywatnie. Jeszcze mieszkając w Krakowie, zainspirowana inicjatywami podobnego typu w Nowym Jorku czy Londynie, miałam pierwsze pomysły na organizowanie kolacji w nieoczywistych przestrzeniach, takich jak galerie sztuki czy warsztaty samochodowe. Dziesięć lat później jestem w Berlinie, zamieszkujemy razem i pewnego wieczoru rozmawiamy o tym, co mogłybyśmy zrobić wspólnie.
A: Mnie od dłuższego czasu chodziło po głowie organizowanie spotkań sieciujących z feministycznej i aktywistycznej perspektywy. U Kai pomysł na spotkania brał się z zainteresowania sztuką czy sceną kulinarną. Okazało się jednak, że nasze wizje mają bardzo dużo punktów wspólnych, a to, co je różni, to, co każda z nas wprowadza do projektu, może stanowić o jego unikatowości. Połączyłyśmy więc wszystkie nasze pomysły w jeden spójny koncept. W ramach Adelfi organizujemy spotkania regularnie – mniej więcej raz na półtora miesiąca. Część z nich odbywa się po angielsku i jest przeznaczona dla międzynarodowej społeczności. A część po polsku, bo bardzo zależało nam, by pielęgnować też ten kawałek naszej tożsamości i zaproponować coś ciekawego olbrzymiej liczbie Polek mieszkających w Berlinie. Każde ze spotkań ma inny temat, menu i oprawę wizualną. Mamy pięć bloków tematycznych: Cielesności, Przyjemności, Umysły, Biznesy, Kreatywności. Każdy z nich ma odpowiadać na inne potrzeby. Organizujemy spotkania w rozmaitych przestrzeniach, ale również w naszym mieszkaniu, które zapewnia poczucie bliskości i intymności.
K: Już pod koniec sierpnia planujemy kolejne wydarzenie w bardzo oryginalnej przestrzeni z ogrodem – niebawem ogłosimy wszystkie szczegóły w naszych mediach społecznościowych. Chcę jeszcze dodać, że choć każde wydarzenie Adelfi jest inne, tym, co łączy wszystkie spotkania, jest idea siostrzeństwa, możliwość zapoznawania się, sieciowania, wzajemnego wspierania i wymiany doświadczeń. Zależało nam na tym, żeby osoby, które przychodzą na wydarzenia Adelfi, wychodziły z nich z nowymi relacjami, które mogą rozkwitnąć zarówno na poziomie zawodowym, jak i prywatnym. I tak właśnie się dzieje, co ogromnie nas cieszy.