Kamil Kuitkowski: Wynajmowanie mieszkania wiąże się z wieloma próbami jego oswojenia

Kamil Kuitkowski:

Wynajmowanie mieszkania wiąże się z wieloma próbami jego oswojenia

Autor: Aleksandra Koperda
Zdjęcia: Michał Lichtański
Data: 24.10.2025

W malutkim krakowskim mieszkaniu na ostatnim piętrze budynku z lat 30. XX wieku odwiedzamy Kamila Kuitkowskiego. Kamil studiował malarstwo na ASP w Krakowie, od początku zawodowej aktywności zajmuje się kuratorstwem. Od ponad sześciu lat związany jest z Cricoteką, gdzie odpowiada za organizację wystaw. Jednocześnie regularnie współpracuje z innymi instytucjami oraz prywatnymi i niezależnymi galeriami. W tej chwili, do końca listopada, w galerii krakowskiej ASP można obejrzeć przygotowaną przez niego wystawę „Deklaracja niepodległości”, której wernisaż towarzyszył inauguracji roku akademickiego, a w Cricotece od lipca 2025 roku nową wystawę stałą „Kantor. Terapia widzeń”, której był jednym z kuratorów. 

Od kiedy tu jesteś i jak trafiłeś na to miejsce?

Mieszkam tu od pięciu lat. Wcześniej wynajmowałem mieszkanie, w którym sypialnia była większa niż całe moje obecne lokum. Musiałem się z niego niespodziewanie wyprowadzić i przez chwilę się tułałem. Miałem sporo mebli i różnych rzeczy, więc nie było to łatwe. Okazało się, że brat koleżanki wybudował dom i chce wynająć swoje mikromieszkanie w centrum. Przyjechałem, obejrzałem i od razu się zdecydowałem. Skłoniła mnie wydzielona sypialnia i widok na dachy Krakowa, a czasami nawet na Tatry. Mieszkanie jest malutkie, co nie jest łatwe, ale z racji tego, że bardzo dużo pracuję, to mało tu bywam.

Opowiedz o tym, co cię otacza, z czym lubisz żyć.

Nie jest to moje wymarzone mieszkanie. Ale dzięki temu, czym się zajmuję, jest tu trochę dzieł sztuki i różnego rodzaju pozostałości po projektach. Plakaty, ulotki, zbieranina rzeczy, które dostałem od znajomych osób artystycznych. 

Wynajmowanie mieszkania wiąże się z wieloma próbami jego oswojenia. Ludzie mieszkający tu przede mną urządzili je zupełnie inaczej. W mojej obecnej sypialni mieli salon z telewizorem. Ja trochę odwróciłem porządek. W pokoju, w którym wcześniej była tylko kuchnia, zmieściłem też jadalnię, salon z kanapą i fotelem, miejsce do odpoczynku i do pracy, a drugie pomieszczenie służy teraz tylko jako sypialnia i miejsce na ubrania. 

Większość mebli jest ze mną od lat. Stolik kawowy pochodzi z kultowej knajpy Miejsce. Kupiłem go, kiedy ją likwidowali. Krzesła skoczki zostały po zakończonym dawno temu związku. Lubię plakat wiszący między półkami z książkami. Kilka lat temu, możliwe, że już z dziesięć lub jedenaście, gdy pracowałem jeszcze w pewnej fundacji z orzeszkiem w logo, dwukrotnie wyjeżdżałem do Kenii realizować wystawy i inne działania. Fundacja prowadziła galerię w slumsie Mathare w Nairobi. Niezła szkoła kuratorska, zwłaszcza na początku ścieżki zawodowej – zmierzyć się z czymś tak dziwnym, jak robienie wystaw w whitecubie pośrodku slumsowej zabudowy, w tak radykalnie innym świecie. Wiele z mojego obecnego myślenia o roli sztuki, o pracy z ludźmi i wobec ludzi zaczęło się tam kształtować. Także przez świadomość niebezpiecznie bliskiej do przekroczenia granicy post- czy neokolonialnych działań, przemocy symbolicznej, użycia i nadużycia. Zresztą cała działalność fundacji była zbudowana na przekroczeniach, co zrozumiałem dużo później, ale może wtedy reagowałem na to wyczuloną intuicją w „kolonialnych” obszarach. To niebezpieczeństwo bycia „deus ex biały człowiek” staraliśmy się przepracowywać. Jedną z takich prób był projekt i wystawa, której oś budowało absurdalne Muzeum Afrykanistyczne w Olkuszu. W galerii w Mathare miał powstać jego tymczasowy rewers – Muzeum Europeistyczne. A właściwie gabinet kustosza-szaleńca. Aby go zaaranżować, potrzebne były odpowiednie meble: biurko, szafki biblioteczne, regały i tym podobne. Szukaliśmy ich na mniej lub bardziej szemranych straganach i w sklepach z używanymi meblami na obrzeżach Nairobi. Jeden z nich, o wielkości niedużej hali, pełen był pseudokolonialnych etażerek, ekspresyjnych szafek z lat 90. ze sztucznego marmuru, plastikowo złotych wczesnodubajskich stolików obok rozłożystych foteliszczy obitych skajem. 

To niezwykłe, jak obecność lub brak sklepów IKEA wpływa na wnętrzarskie gusta w skali kraju. W Kenii IKEA nie działa. Ale ta pozaszablonowość ma w sobie coś pociągającego. Potrafi być też dziwnie pojemna. Wśród tego meblarskiego horror vacui na jednej z szaf znalazłem naklejony na drewnianą ramę zniszczony plakat. Mimo że był niedbale oparty o ścianę, raczej „rzucony” niż wyeksponowany, nietrudno było go nie zauważyć. Przez swoją radykalną inność. Nie tylko dlatego, że jest czarno-białym, pewnie reklamowym, zdjęciem z lat 80. przedstawiającym perfekcyjnie zbudowanego białego blondyna, w samych szortach, na orbitreku z różowym logo. Kenia jest krajem, w którym homoseksualizm jest penalizowany. Karą przewidywaną w kodeksie karnym za stosunek seksualny dwóch mężczyzn jest 14-letnie więzienie. Miejsca i kluby wspierające osoby LGBTQ+ są nękane przez policję i urzędników. Środowisko queerowe działa niejako w ukryciu. Dodatkowo miks fundamentalistycznych kościołów ewangelicznych i plemiennych tradycji wypycha osoby nieheteronormatywne na margines na wielu różnych poziomach, także magicznych. Do tego stopnia, że podczas swojego pierwszego pobytu w Nairobi, gdy spotkałem się w galerii z jedną z aktywistek, pracownik galerii zamknął okiennice we wszystkich oknach i drzwiach. Nie tyle ze strachu o nią, raczej ze strachu przed nią. W tym kontekście tak jawnie homoerotyczne zdjęcie wystawione na sprzedaż wydało mi się niebywałym znaleziskiem. O ile dobrze pamiętam, posłużyło też jako element trudnych negocjacji ze sprzedawcą. W końcu zgodziliśmy się na zaproponowaną przez niego cenę za biurko lub regał, jeżeli dorzuci „to”. Dorzucił. Udało mi się przewieźć zdjęcie do Polski. Nie zmieniłem w nim nic. Jest dokładnie tak samo zniszczone, jak w momencie, gdy je kupiłem. Ze wszystkimi rysami, zabrudzeniami, zagięciami papieru. Na tej samej drewnianej ramie. Celowo. W moim poprzednim mieszkaniu stało pod ścianą naprzeciwko łóżka w sypialni. Teraz wisi nad stołem, pomiędzy półkami z książkami. Nad miejscem, które jest na zmianę jadalnią lub miejscem, w którym piszę i pracuję. 

Jestem uzależniony od zbierania ubrań. Wszędzie są buty, torebki, nakrycia głowy, dodatki i różne inne akcesoria. Czasami żartuję, że mieszkam w garderobie z aneksem kuchennym. Myślę, że potrafiłbym przez parę miesięcy nie pojawić się w tym samym outficie. Dla mnie ubranie jest podstawowym sposobem niewerbalnego komunikowania się. Tożsamym z tym, czym jest sztuka. Ubranie, chociaż byśmy bronili się rękami i nogami, dużo o nas mówi. To jest też świetne pole do zabawy. Wyglądać codziennie jak ktoś inny. Mam nosa i w second handach potrafię trafić na ciekawe rzeczy: od francuskiego płaszcza z lateksu z lat 60., po spodnie Vivienne Westwood. 

Moda fascynowała mnie, odkąd pamiętam. Zajmowanie się nią było jednym z moich dziecięcych marzeń. Bardzo typowe dla geja. A kiedy totalnie zniechęciło mnie malarstwo na ASP, a było to już w pierwszych miesiącach pierwszego roku, otworzyła się pracownia mody, która miała charakter nibylicencjatu, choć była dodatkową pozawydziałową pracownią, w której mieliśmy zajęcia z historii ubioru, projektowania, konstrukcji. Zajęcia trwały trzy lata, wieczorami, równolegle z zajęciami na „macierzystym” wydziale. Finałem była kolekcja dyplomowa. Ale już w momencie jej tworzenia wiedziałem, że to nie to chcę robić. Światek polskiej mody potrafi być szkaradny. 


 

 

Studiowałeś malarstwo, które, jak mówisz wprost, szybko cię do siebie zraziło. Jak zatem zdecydowałeś się na ten kierunek?

W moim domu rodzinnym zawsze były książki. Także o sztuce, mimo że nikt się nią zawodowo nie zajmował. Ale w latach 90. rodzice kupowali co jakiś czas na przykład jeden tom Sztuki świata. I to były książki, na których w sumie uczyłem się czytać. Może to jest ten początek. Później się okazało, że jestem uzdolniony plastycznie. Było liceum plastyczne w Bielsku-Białej, studia na ASP, zniechęcenie do malarstwa i szukanie różnych innych form aktywności. 

 

Zająłeś się pracą kuratorską, która też pozwala na kreację.

Praca kuratora też jest pracą twórczą. Przez lata pracy w instytucjach kultury, prywatnych galeriach i różnych dziwnych przestrzeniach bardzo usystematyzował się mój sposób myślenia, co znaczy tworzyć wystawę i czym wystawa jest. Co znaczy kuratorowanie i tworzenie opowieści za pomocą wystawy. Ważny jest dla mnie język wypowiedzi, którym jest wystawa. Gdy ktoś mnie pyta, co znaczy robić wystawy, być kuratorem, czy to swoich wystaw kuratorskich, czy kuratorem współpracującym z osobą artystyczną przy jej wystawie, mówię, że to właśnie tworzenie opowieści. Wystawami, za pomocą pokazywanych na nich prac, opowiadam świat, w jego „skomplikowaności” i dziwności, sobie i mam nadzieję innym. Sztuka potrafi najlepiej nazywać to, co pozornie nienazywalne lub nieopisywalne. Dzięki temu może zmieniać rzeczywistość. W co wierzę.

 

Od sześciu lat pracujesz w Cricotece, ale jednocześnie tworzysz wystawy w wielu innych miejscach. Jak udaje ci się łączyć te dwie ścieżki?

Praca w wielu miejscach naraz w moim zawodzie rzadka nie jest. To nie tylko kwestia pasji, ale też potrzeba ekonomiczna. Ale momentami potrafi być to wycieńczające. Natomiast myślę, że udaje mi się mieć dwie kariery: kuratora niezależnego i kuratora instytucjonalnego, które wzajemnie się zasilają. Myślę, że to jest dobre dla mnie, dla instytucji, ale i dla innych projektów. W Cricotece udaje mi się pokazywać sztukę bardzo aktualną, młodą, polityczną, feministyczną czy queerową, bo taką często, może najczęściej, zajmuję się w projektach niezależnych. To pozwala aktualizować Kantora, pokazywać, że poruszane przez niego wątki wciąż są aktualne. To potrafi być dość trudne, bo to postać zamknięta w pewnych szufladkach. Często żartuję, że jest trochę jak Ulisses Joyce’a – każdy, no prawie, każdy, zna, ale nikt nie przeczytał. Jednak jako instytucja chcemy sprawić, by sztuka Kantora i on sam wciąż były intrygujące i współcześnie czytane, bo inaczej, bez tego, jak sam Kantor powiedział, 40 lat po jego śmierci instytucję trzeba by zamknąć. A to już zaraz. 

Doświadczenie pracy w instytucji polegające na tym, że mam możliwość tworzenia w wielu różnych środowiskach też artystów, artystek starszych czy nieżyjących, cały czas mnie ubogaca. Rozszerza pole widzenia i pokazuje, że różne, pozornie odległe, wątki, metody, czy estetyki wzajemnie się uzupełniają. Dlatego od pewnego czasu często łączę sztukę twórców i twórczyń nieżyjących z tym, co robi młode pokolenie. Fascynują mnie te zderzenia. Pozwalają inaczej patrzeć i na przeszłość, i na teraźniejszość, zacierając między nimi niepotrzebne granice. Nie sądziłem, że tak będzie, ale czasami odnoszę się do Kantora, pracując z młodymi artystami. Tym bardziej że przepracowywane przez niego chociażby traumy XX wieku, czy obsesja archiwizowania, doskonale „tłumaczą” reagowanie w młodej sztuce na własne lub polityczne traumy rodzące się na naszych oczach. Mam poczucie, że sztuka się nie dezaktualizuje, jeżeli opowiada bez fałszu o rzeczywistości. Trzeba tylko znaleźć nowe klucze do jej czytania. Nie zajmować się tylko estetykami, kontekstami historycznymi, ale pokazać, że to były te same problemy, te same sytuacje, tylko opisywane w inny sposób, bo pewne języki się zmieniły, bądź się dopiero się wytwarzają.

 

Zawodowo sporo piszesz, gdzie najlepiej ci się pracuje?

Najlepiej w domu, bo mogę palić. Piszę zawsze przy stoliku. Rzadko w łóżku, bo jednak muszę mieć ten cały rytuał przejścia do części dziennej. Tu wraca temat dwóch pokoi i tego jak ważna przy wynajmowaniu mieszkania była osobna sypialnia. Ostatnio sporo się zmieniło. Zdiagnozowano u mnie ADHD. Wcześniej moje pisanie wyglądało zupełnie inaczej. Ostatnia noc przed deadline’em to energetyki, techno i tak dalej. Mimo że tekst był niejako napisany w głowie już od kilku tygodniu. Teraz w końcu potrafię pisać w ciszy albo z dużo mniej intensywną muzyką, w spokoju, bez zamęczania się tygodniami, by finalnie wypluć kilkanaście tysięcy znaków w trzy godziny. Teraz wiem, że było to zachowanie typowe dla adhdowców. Mózg bez dopaminy tak działa. Choć byłem sceptykiem, gdy postanowiłem się zdiagnozować – miałem przekonanie, że tak liczne informacje o ADHD to kolejna „moda”, choć to nienajlepsze słowo. Myślałem: jako dziecko byłem przecież spokojny, teraz jestem rozedrgany, bo dużo pracuję i taka moja uroda. Ale zauważyłem, że coraz bardziej wszystko wymyka mi się spod kontroli. Życie wypada z rąk, proste czynności są problemem. W pracy było super, hiperfokus, kilkanaście wystaw rocznie, a wszystkie inne sprawy, które się dzieją poza tym, wyglądały gorzej. 

Dziś widzę zmianę. Gigantyczną. Jeszcze jakiś czas temu nie moglibyśmy się tu spotkać, umycie naczyń było jak wejście na Mount Everest. Choć zażywanie leków może jeszcze podbiło mój pracoholizm, w końcu to stymulanty, więc mogę pracować jeszcze więcej. Ale mniej mnie to wykańcza. Wszystko jest jakieś bardziej poukładane, klarowne. Nie mam problemów ze skupieniem się, też nad „prozaicznymi” lub „nudnymi” rzeczami. Tymi, które budują komfort życia, w pracy i w domu.