Karolina Szwed:
Maluję do momentu, w którym nie jestem zirytowana tym, co jest na płótnie
W warszawskiej pracowni odwiedzamy Karolinę Szwed. Karolina studiowała malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach. Ciekawi ją kompromis pomiędzy moralnością a możliwościami, konfrontowanie wartości etycznych ze swoimi ograniczeniami. Interesują ją rzeczy dziecinnie prawdziwe i naiwne, dramatyzacja życia wynikająca z potrzeby regulacji emocjonalnej.
Od kiedy pracujesz właśnie tu?
Od moich przenosin do Warszawy minął niemal rok. Nieco krócej mam tę pracownię, wcześniej malowałam w mieszkaniu, jednak było to dla mnie problematyczne. Nie potrafię mieszkać ze swoimi obrazami i zasypiać, kiedy coś jest nieskończone. Mam taką zasadę, że w pracowni nie wolno mi spać. Nie mam tu kanapy ani materaca. Muszę dać sobie pozwolenie na to, żeby mieć dom poza pracownią, żeby ten dom istniał w jakiejkolwiek formie. Gdy mieszkałam w Katowicach, pracowałam w mieszkaniu. To bardzo przyjemne, kiedy człowiek budzi się rano i można od razu coś zrobić, ale wtedy nie myślałam kompletnie o niczym innym niż malowanie. Oddzielenie pracowni od mieszkania jest zdecydowanie zdrowsze.
Debitt card elevator, 40×50 cm
Dlaczego zdecydowałaś się na przeprowadzkę do Warszawy?
Akademię ukończyłam w 2022 roku i przez rok zostałam w Katowicach. Wynikało to głównie z tego, że po dyplomie byłam zagubiona. Wiedziałam, że w pewnym sensie muszę sprawdzić, czy tak naprawdę chcę malować, ale że muszę to zrobić na swoich zasadach. Zrobiłam sobie terapię szokową. Zamknęłam się na niemal rok, nie wychodziłam do ludzi i malowałam. Jedyną przerwą, która mnie uspokajała i dawała mi jakiś oddech, był spacer albo po osiedlu, albo terenach leśnych, ale lubiłam też przejść się mostem przez kilkupasmową ulicę w nocy w jakiejś wściekłości malarskiej. Można wyjść słuchać muzyki, wrócić do domu i obraz się rozwiązuje.
Doszłam do dobrego momentu i prace, z którymi się zgadzam, które maluję teraz, wynikają z tamtego okresu. Nie z okresu studiów, bo podczas studiów było mi bardzo trudno, chociaż pracowałam z fajnymi ludźmi i być może mogłam wykorzystać tę sytuację trochę inaczej. Od tamtego czasu maluję codziennie. Choć może nie myślałam, że malarstwo nie jest dla mnie, tylko z różnych przyczyn natury psychiczno-mentalnej i kwestii finansowych było mi ciężko. Dziś oczywiście czasem też tak bywa, a jednak maluję. Sporo się zmieniło. Ja się zmieniłam. Dziś jestem też znacznie bardziej otwarta na spotkania z ludźmi, a podczas studiów miałam z tym problem. Musiałam w pewnym sensie wyjść z fobii społecznej. Udało mi się i stwierdziłam, że to jest moment na przeprowadzkę.
Jak pojawił się w twoim życiu pomysł na to, by malować?
Jako dziecko rysowałam, ale bardziej wynikało to chyba z potrzeby ekspresji. Byłam dosyć zestresowaną i nieśmiałą dziewczynką. W domu rodzinnym nie rozmawiało się o sztuce, choć moja matka z zawodu jest śpiewaczką operową. Przestała nią być, kiedy mnie urodziła. Było jednak u nas pianino i ja jako dziecko miałam lekcje gry, ale wspominam to dość traumatycznie. Akademia przyszła spontanicznie. Teczkę złożyłam w niecałe dwa miesiące. Choć dostałam się bardzo wysoko na liście, podczas pierwszego roku studiów miałam wrażenie, że mam gigantyczne braki. Nie wiedziałam, co chcę powiedzieć, nie wiedziałam też, jak to zrobić. Nie miałam do tego narzędzi i może nie przyłożyłam się wystarczająco mocno, żeby się po prostu nauczyć. Dlatego dałam sobie na to czas już po studiach, co jest w sumie trochę dziwne i czasami mocno żałuję tego, że dosyć późno zaczęłam malować po swojemu i z pełną determinacją. Z drugiej strony jestem zadowolona z tego, jak tworzę teraz. Więc może tak miało być.
Jak wyglądał twój dyplom?
Pamiętam, że bardzo starałam się go dobrze napisać. Tłumaczyłam swoje zawiłe teorie na temat problemów natury psychologicznej, manii, obsesji, strachów. Było to dla mnie ważne, bo chciałam się tego pozbyć z głowy. Co do malarstwa z tego okresu, to patrzę dziś na nie bardzo krytycznie. Miałam wtedy wrażenie, że nie mam narzędzi, a bardzo chciałam coś powiedzieć. Wszystko usystematyzowało się po studiach. Dzięki metodzie prób i błędów, ślęczenia nad płótnem. Wywnioskowałam, co jestem w stanie zrobić i z czym chcę dalej pracować. Bardzo mocno skupiłam się nad tym, żeby jednak znaleźć formę. Zauważyłam wtedy, że bardzo ważne jest dla mnie to, żeby na obrazie w pewnym sensie zostawiać jakiś element szkicowości. Często te szkice rozcieram i maluję je znowu na sobie, żebym widziała, że gest mojej ręki jest pewien i że w samym geście widać, to, co chciałam powiedzieć. To jest trochę jak szybkie pisanie albo bazgranie. Ta notatkowość szkicu bardzo mi pasuje do tego, co chcę powiedzieć malarsko.
Czy po przeprowadzce twoja twórczość się zmieniła?
Wydaje mi się, że jestem coraz bardziej śmiała i mimo tego, że wcześniej też mówiłam o podobnych rzeczach, to teraz pozwalam sobie w tej narracji na trudniejsze motywy związane na przykład z agresją albo z przeżywaniem trudnych stanów, ale jako osoba sprawcza, a nie ofiara. Zauważyłam też, że mniejsze płótna mogę malować inaczej niż większe i to nie jest nic złego. Małe płótno może być odpoczynkiem. Te obrazki powstają też bardzo szybko, w euforycznym geście. To jest świetne, ale i tragiczne dlatego, że czasami, kiedy nie umiem się skupić, to po prostu nie trafię i zanim powstanie docelowy obraz, to wcześniej jest 10 startych szmatą. To może być bardzo frustrujące, ale kiedy się uda, to to jest moja przyjemność z życia.
Postcard from my dog, 120×100 cm
A gift
Kluczyk powyżej to praca wykonana przez Andrzeja Szwabe
Merry go round jailhouse, 50×70 cm
Te kolejne próby wynikają z tego, że coś namalowane jest nie w ten sposób, w jaki byś chciała, czy na płótno trafia coś, czego byś nie chciała?
I to, i to. Mam jakieś pomysły i motywy, które krążą w mojej głowie i one są albo bardzo świeże, albo totalnie z przeszłości i kiedy zaczynam coś z siebie wrzucać na płótno, to jest to trochę abstrakcyjne i później przyjmuje jakąś formę. Obraz dostaje puentę albo przynajmniej staje się częścią osobnej narracji na tyle, że umiem go przeczytać jako samoistną pracę, a nie wyrwany wątek, który nie działa bez kontekstu mojej osoby. Te prace działają jak zbiór esejów, a nie jak opowiadanie podzielone na rozdziały – tę metaforę zapożyczam od kolegi, bo uważam, że jest bardzo trafna i ładna.
Przy okazji tego rozcierania wpadam na kolejne pomysły i one się często czepiają tego, o czym myślałam wcześniej. Mam jakieś swoje szkice, notatki, ale to nie są gotowe pomysły na rzeczy. Nie mogę tak pracować, bo to by było strasznie nudne. I właśnie to niebezpieczeństwo, że się nie uda albo że nie wyjdzie coś ciekawego, to jest takie zdrowe niebezpieczeństwo, które mnie bardzo interesuje w procesie malarskim.
Przychodzisz tu codziennie i starasz się traktować to jak wyjście do pracy?
To jest trochę poza kategorią pracy. Niestety. Bo traktowanie codziennego malowania w pracowni jako pracy byłoby zapewne zdrowsze. Staram się to wszystko usystematyzować także z powodu mojego partnera, z którym mieszkam. Chciałabym żyć w sposób, który jest realistyczny dla nas obojga, a nie jak archetyp szalonej malarki, karykatura osoby artystycznej. Staram się mieć normalny tryb życia, dnia i nocy, ale w pewnym sensie ja cały czas siedzę w tych pracach.
Jak powstają twoje obrazy?
Nie pracuję na bazie zdjęć, a na bazie tego, co wizualnie zapisze się w mojej głowie. Mam jakiś klucz, ale to bardziej reinterpretacja rzeczy. Czasami popatrzę na jakąś referencję, na przykład zastanawiam się, jak wygląda pęseta. Ale głównie są to rzeczy malowane bardzo intuicyjnie. Chyba że wprowadzam nieco śmieszne elementy. Jak przykład napis „merci” zaczerpnięty z opakowania czekoladek Merci. Tutaj posiłkowałam się czymś, co faktycznie istnieje.
Najciekawszy jest dla mnie sam początek pracy. Kiedy widzę, że coś skręca w dobrą stronę i ma sens, to daje mi to wielkie poczucie sprawczości i euforyczną radość. Jestem uzależniona od tego uczucia. Dlatego, kiedy przez kilka dni mi się nie uda tego zrobić, to jestem bardzo niemiłą osobą i nie polecam się wtedy ze mną spotykać.
Pierwszy etap pracy musi wyschnąć i później zastanawiam się, czy jeszcze nie dodać tam czegoś małego, żeby domknąć całość. I to jest czasami bardzo męczące, ale i ciekawe. Najgorsza sytuacja jest wtedy, kiedy obrazy z jakiegoś powodu nie zostały doprowadzone do końca; mam tu właśnie parę takich. Są jakieś problematyczne i ja wiem, że one mnie będą nawiedzać, dopóki ich nie skończę. Będę musiała się naprawdę bardzo zmusić, żeby do nich wrócić. Obawiam się, że za parę dni, za tydzień, dwa się już na tyle przeterminują, że będę musiała je całe przemalować, co też jest rozwiązaniem w tej sytuacji.
Zazwyczaj maluję do momentu, w którym nie jestem zirytowana tym, co jest na płótnie. Albo po prostu trzeba coś zetrzeć szmatką z terpentyną i się z tym pogodzić. Dlatego właśnie nie mogę mieć obrazów w mieszkaniu, bo jak spać, skoro na płótnie jest taka straszna rzecz. Chyba muszę znaleźć sobie jakąś strategię na radzenie sobie ze złością w takich sytuacjach, bo to jest naprawdę bardzo silne uczucie. Choć w pewnym sensie także je lubię i może trochę to romantyzuję.
Po pracy bardzo lubię siedzieć w wannie. To mój rytuał i jest to też bardzo odciążające sensorycznie. To dla mnie bardzo ważne, żeby jednak coś takiego robić dla siebie, bo często po sesji malarskiej jestem na tyle albo podekscytowana, albo wściekła, że muszę mocno wpłynąć na to, jak się czuję fizycznie, żeby być w stanie iść spać.
Zazwyczaj pracuję z muzyką, ale też mam z nią dosyć trudną relację. Podczas studiów czułam się na tyle źle psychicznie, że nie mogłam słuchać żadnej „normalnej” muzyki – słuchałam utworów w językach, których nie rozumiałam zbyt dobrze, lub muzyki dla dzieci. Tak silnie na mnie wpływała, że musiałam się odciąć. Dziś mogę sobie na to pozwolić. Słucham też starszych piosenek, utworów, które poznawałam jako nastolatka, przypominam sobie wszystkie rzeczy i trochę mnie to boli, ale z drugiej strony inspiruje. Mam w sobie na tyle siły, że mogę do tego wrócić. I to jest mój mały sukces.