Kasia Jasiołek:
Jestem przede wszystkim wnętrzarą, nie kolekcjonerką
Ładowskie meble, kilimy, lampy z IKEA. Miks tego, co nowe i stare czeka na nas w warszawskim mieszkaniu autorki książek o polskim dizajnie Kasi Jasiołek. Słuchając o tym, jak zaczyna się pisać książki, z porcelanowych talerzyków zjadamy ciasto ze śliwkami.
Od kiedy tu mieszkasz?
Od dziewięciu lat. Wcześniej mieszkałam na osiedlu Służew nad Dolinką. Wzór projektowania, sporo zieleni, bloki w dużych odległościach od siebie z charakterystycznymi balkonami znanymi z serialu „Zmiennicy”. Mieszkał tam też Beksiński. Moje mieszkanie to był klasyk – po jednej stronie duży pokój, po drugiej mniejszy i łazienka, pośrodku kuchnia z oknem. Mieszkanie tam przypadło na taki czas, że był glamour i Louis Ghost Starcka, potem masywne indyjskie biurko, zabudowa kuchenna z frontami imitującymi drewno śliwy, aksamitne zasłony, obicia, nakrycia, porcelana Rosenthala, flizelinowe tapety w stylu Ludwika XV. Następnie był zwrot w stronę stylu skandynawskiego i wjechał regał na książki ze skrzynek po owocach, IKEA, białe fronty kuchenne na wysoki połysk, a pomiędzy nimi frezowana cegiełka jak ze stacji metra. W końcu bawarska porcelana zaczęła znikać i pojawił się także dizajn z PRL-u – krzesła, stół, szkło, ceramika. Wyszedł przypadkiem przegląd wszystkich obowiązujących wówczas trendów wnętrzarskich. A potem się stamtąd wyprowadziłam, bo potrzebowałam czegoś większego.
Obecne mieszkanie jest wynajmowane, więc nie jest do końca takie, jakbym chciała. Gdyby było moje, pewnie wyglądałoby inaczej. Może za kilka lat uda mi się wybudować dom i wtedy zaszaleję. Chodzi mi po głowie i secesja, i modernizm, i folk. A to dzisiejsze jest klasycznym wnętrzem ludzi w mojej sytuacji w dużym mieście. Prawie nic nie jest nowe, nie jestem bardzo oryginalna, ale całe życie się tak urządzałam i nie wiedziałam, że jest nas więcej.
Czy coś z tego, co tu jest, przywędrowało z tobą z wcześniejszego mieszkania?
Meble nie, raczej drobiazgi. Na przykład talerzyki do ciasta Rosenthala ze wzorem o nazwie „Paryska wiosna”. Kiedyś miałam cały serwis, ale reszty się pozbyłam. Przydają się, gdy przychodzą goście. Podobnie jak duże talerze Hutschenreuther – écru ze złoconymi brzegami. Bardzo lubię też dzbanek Rosenthala projektu Tapia Wirkkali, bo jest wygodny, dobrze zaprojektowany. Ale w tym mieszkaniu na dobre rozgościł się styl PRL, który powoli stawał się modny. Na Facebooku zaczęło pojawiać się związane z nim wzornictwo, ja sama poznałam tak wielu obecnych znajomych. A w mieszkaniu powiesiłam białe bawełniane zasłony, papierowe lampy-chmurki z Ikei. Nie miałam zamiaru iść w zupełną peerelowską pstrokaciznę, zawsze przełamywałam całość Ikeą, którą lubię. Część z ich projektów to już ikony, które dziś kupuje się używane. Poluję też na ich tkaniny, których już dawno nie ma w sklepowej sprzedaży. Kiedy się tu przeprowadziłam, pisałam już książkę Asteroid i półkotapczan i kupowałam różne rzeczy z ciekawości, bo patrząc jedynie na zdjęcia, trudno było wyobrazić sobie rozmiar danej rzeczy. Zazwyczaj przeżywałam zaskoczenie, że przedmioty były małe w porównaniu z tymi, których używamy dziś.
Obecnie najbardziej podoba mi się ceramika unikatowa. Najpierw zazwyczaj kupuje się ceramikę czy szkło produkowane fabrycznie, seryjnie, a kolejnym etapem są unikaty. Ja od zawsze nabywam rzeczy jako dekoracje do wnętrza. Jestem przede wszystkim wnętrzarą, nie kolekcjonerką. Nie miałam nigdy takiej potrzeby posiadania, przytłacza mnie zbyt duża ilość przedmiotów, które konkurują ze sobą o uwagę, więc musi być rotacja. Jeśli coś mi się już nie podoba, nie budzi moich emocji, jak wcześniej, to się tego pozbywam. Chociaż są rzeczy, które mam od lat, nie wszystko musi się wyprowadzić po roku. Kiedy myślę o moim przyszłym domu, który byłby idealnie urządzony, to widzę szczerość materiałów, której hołdowali plastycy zrzeszeni w Spółdzielni „Ład”, czyli jednak drewno, a do tego sporo ceramiki i szkła, może trochę metalu.
Pamiętasz pierwszy mebel, jaki tu trafił?
Pierwszą rzeczą, jaką kupiłam do tego mieszkania, była biblioteczka Natasza, którą znalazłam na OLX i przywiozłam z opuszczonego domu, stojącego na wsi pośrodku ośnieżonych pól. To była cała wyprawa. To, co mi się w niej najbardziej podoba, to jej kompaktowość i to, że jest w fornirze orzechowym, bo uważam go za najpiękniejszy. Można by jej było obedrzeć wysoki połysk i wtedy byłaby ładniejsza, ale po co? To symbol epoki, w której powstała. Ale czy przeprowadzi się ze mną dalej? Nie wiem. Lubię regały „Ładu”. Mam trzy. Są szalenie praktyczne. Ale staram się trzymać w ryzach, nie dokupować kolejnych rzeczy. Oczywiście nie powiem, że jestem minimalistką, to byłoby straszne kłamstwo, ale razem z moimi znajomymi, z którymi jesteśmy tacy sami, czyli czepiają nas się rzeczy, zawzięcie walczymy. W tamtym tygodniu wyniosłam dwie torby książek do biblioteki. Przekazuję rzeczy na aukcje na zwierzaki, czasem sprzedaję, czasem oddaję na facebookowej Śmieciarce.
Kiedy tu trafiłam, przestrzeń była pusta. Nie było nawet kuchni. Był jedynie duży drewniany stół z Ikei. To jest bardzo dobry egzemplarz, było przy nim już dużo imprez i jest nieśmiertelny. A cała reszta jest moja. Wszystkie te meble pojawiły się w ciągu kilku lat, ale niektóre są już drugim czy trzecim „pokoleniem”. Kanapa jest już trzecią kanapą, która tu trafiła. Ta jest z Ikei i tak jak większość moich mebli, jest z drugiej ręki. Bardzo rzadko kupuję coś nowego i kiedy się tak stanie, to czuję się zupełnie nieswojo. Mam swoje ulubione modele w starych kolekcjach Ikei i na nie poluję. Kiedy są w sklepie, to nie są takie atrakcyjne, bo po prostu są w sklepie. A potem, jak nigdzie nie można ich dostać, to nagle ich potrzebuję i poluję na nie miesiącami!
Co masz teraz na liście?
Na liście wiecznie mam stołki Benjamin z Ikei projektu Lisy Norinder. Mam już dwa, a pewnie mogłabym ich mieć ze 20, bo są bardzo praktyczne. Robią mi tu na przykład za minibiurko do laptopa, czasem za siedzisko do stołu, za stoliczek, gdy jest więcej osób. Bardzo lubię sklejkę, nawet niekoniecznie w wersji giętej. Nieustająco szukam materiałów z pierwszej dekady XXI wieku. A z ikon z PRL-u chciałabym mieć zydelek Sarenkę z „Ładu” i fotel Lębork. To nie są łatwe rzeczy do ustrzelenia, ale nic na siłę, wierzę w przeznaczenie przedmiotów. Jeśli mają do mnie trafić, to kiedyś tak się stanie.
Jak wyglądał twój dom rodzinny, z jakimi przedmiotami dorastałaś?
Tutaj nie będzie dużo do opowiadania. Urodziłam się w Warszawie, dorastałam na terenie byłego getta przy ulicy Ogrodowej, w kamienicy z 1904 roku, z widokiem na podwórko typu studnia. Nie miałam własnego pokoju, ponieważ mieszkałam z rodzicami, siostrą i babcią. Mieszkanie było urządzane częściowo w latach 50., częściowo w 80. Niestety nie było w nim tych wszystkich wspaniałych ikon dizajnu, o których istnieniu dowiedziałam się po czasie. Dorastałam z klasyczną trzydrzwiową wielką szafą, produkowaną na podstawie poniemieckich wzorów, z wersalkami, z meblościanką z Wyszkowa, z ławą, która na uroczystości rodzinne była podnoszona i stawała się stołem do imprezowania. To nie był żaden dizajn, właściwie zupełnie nic ciekawego z dzisiejszej perspektywy. I chyba dlatego, że było to wnętrze, w którym nic się nie zmieniało przez całe lata, bo moi rodzice nie mieli smykałki wnętrzarskiej, to ja teraz meble zmieniam ciągle. Lubię to bardzo. Zresztą dziś jest to oczywiście o wiele prostsze. Bawię się tym, bo życie jest jedno, a wspaniałych mebli i dodatków jest tak dużo, że szkoda z częścią z nich nie mieszkać chociaż przez chwilę.
Studiowałaś polonistykę, wcześniej pisałaś o technologii, jednak od kilku lat piszesz książki o dizajnie. Jak nastąpiła ta zmiana tematu?
Wnętrzarą byłam od zawsze. To była moja pasja. Zaczęło się w 1993 roku. Moja ciocia budowała dom i kupowała magazyn „Cztery Kąty”. Kiedy spędzałam u niej wakacje, przeglądałam te gazety do upadłego. Od tego czasu właściwie śledzę to, co się dzieje we wnętrzarstwie i dizajnie, głównie polskim. Natomiast poszłam na polonistykę, bo bardzo lubiłam pisać i czytać. Okazało się, że bardzo niewiele się tam pisało, a czytało się więcej, niż człowiek jest w stanie. Jeszcze podczas studiów pomagałam dorywczo przy organizacji krajowych i międzynarodowych targów książki w Warszawie, byłam wolontariuszką w redakcji portalu agregującego informacje o organizacjach pozarządowych. Po studiach pracowałam w portalu magazynu „Komputer Świat”, potem pisałam o nowych technologiach w innym projekcie w korporacji. Był to właściwie przypadek, bo wcześniej na studiach pisałam dla gazety biznesowej. Każdy musiał mieć swoją działkę, ja wzięłam nowe technologie, których nikt nie chciał. Chciałam pisać o wnętrzach, ale się nie złożyło, bo w wydawnictwie, w którym pracowałam, nie było akurat żadnego pisma wnętrzarskiego. Prenumerowałam „M jak Mieszkanie”, „Moje Mieszkanie” i „Dobre Wnętrze” i, czytając artykuły, wpraszałam się bohaterom do ich mieszkań i domów.
Kiedy przyszła szansa na zmianę? Jak powstała pierwsza książka?
Wszystko zaczęło się od wystawy „Chcemy być nowocześni” w Muzeum Narodowym w 2011 roku, kiedy z moją koleżanką, która również miała zacięcie wnętrzarskie, poszłyśmy zobaczyć te wszystkie projekty z lat 50. i 60. Bardzo mnie to zaskoczyło, ponieważ wertując przez lata gazety wnętrzarskie, nie miałam pojęcia, że mamy w Polsce takie rzeczy. Chciałam się o tym wszystkim dowiedzieć jak najwięcej, ale Muzeum Narodowe nie wydało wtedy katalogu do wystawy, jedynie publikację z ogólnymi informacjami, zresztą niezwykle ciekawą. Zaczęłam szukać. Szybko okazało się, że nie ma na ten temat takiej książki, jaką bym sobie wyobrażała, że powinna być, czyli kompendium wiedzy. Informacje są rozproszone, że najlepszym źródłem są nie książki, a czasopisma z epoki. I tak wsiąknęłam. Postanowiłam, że napiszę książkę, której nie ma.
Ile czasu minęło od tego postanowienia, do jej ukazania się?
Około trzech lat. Pomyślałam, że urwę się z korpo, mam już jakąś bibliografię, przeczytam to wszystko i w rok napiszę książkę. Okazało się, że im więcej informacji się znajduje, tym więcej jest nowych do poszukania. Tak więc samo pisanie trwało dłużej, niż myślałam, ale jeszcze więcej czasu zajęło mi szukanie wydawnictwa.
Czyli książka powstała, zanim je znalazłaś?
Tak. Podjęłam decyzję, że chcę napisać książkę i zaczęłam to robić. Dopiero kiedy miałam około 80% tekstu, skupiłam się na szukaniu wydawcy. Najpierw rozmawiałam z innym wydawnictwem, ale rozmowy nie szły za dobrze. Ostatecznie Asteroid i półkotapczan ukazał się w marcu 2020 roku, dokładnie na początku pandemii. Drugą książką, jaka miała się ukazać, była książka o tkaninie unikatowej. A tymczasem Tkanina. Sztuka i rzemiosło ukazała się ostatecznie dopiero w grudniu 2023 roku. Spotkałam się z dwiema starszymi projektantkami, ale pandemia przerwała pracę, biblioteki się pozamykały i nie było za bardzo jak pracować. Wtedy wpadłam na pomysł książki o reklamie w PRL-u, jednak gdy zaczęłam zbierać materiały, szybko przekonałam się, że same opakowania są tak obszernym tematem, że wystarczą na książkę. I tak powstała książka Opakowania, czyli perfumowanie śledzia.
Książka o Hannie Lachert wyszła niedługo potem, dlatego, że nasze rozmowy do książki odbyły się jeszcze przed pandemią. Spotykałyśmy się wielokrotnie w mieszkaniu Pani Hanny, która już na pierwszym spotkaniu kazała mi nazywać się Babcią. Najpierw jadłyśmy trzydaniowy obiad, a potem zaczynałam przepytywanie. Od początku było wiadomo, że to rozmowy na potrzeby książki. Do Hanny Lachert skierował mnie nasz wspólny znajomy, który przekonał ją, że powinna powstać jej biografia. Po raz pierwszy przyszłam do niej dzień po jej urodzinach, w moje urodziny, więc spotkanie z nią było dla mnie wspaniałym prezentem. Wszystko spisałam, autoryzowałam. I to sobie czekało. Wierzyłam, że razem będziemy świętować premierę książki, ale tak się nie stało.
Temat tkaniny był dość nieoczywisty, przez długi czas niewiele osób się nią interesowało.
Kiedy zbierałam informacje do Asteroida, który w założeniu miał być książką o rzeczach produkowanych seryjnie, trafiłam na wiele ciekawych wątków związanych z tkaniną unikatową. Wiedziałam, że nie mogę o niej nic napisać, ponieważ nie pasuje to do tematu. Do książki trafiły informacje o tkaninie drukowanej, miałam jednak cały obszar tkaniny unikatowej i pojawiła się koncepcja, żeby kiedyś napisać oddzielną historię. Ten poślizg dobrze książce zrobił, dlatego że wyszła w momencie, w którym zainteresowanie tkaniną jako dziedziną sztuki współczesnej jest niesamowite.
Pamiętasz, jaki był pierwszy kupiony przez ciebie przedmiot z okresu powojennego?
Niestety nie będzie to PRL. Pierwsza rzecz, którą pamiętam, że kupiłam świadomie z drugiej ręki w internecie, to cukiernica z serwisu Form 2000 projektu Raymonda Loewy’ego. Z racji, że jest pierwsza, to się chyba nie wyprowadzi. W ubiegłym roku kupiłam sobie kolejną – w jednym tygodniu w pudełkach na bazarze ze starociami na Olimpii znalazłam dół, a tydzień później – pokrywkę. Po prostu przeznaczenie. Natomiast jednym z takich superfajnych przedmiotów w moich zbiorach jest świecznik sygnowany przez pana Jana Drosta, który dostałam podczas mojej pierwszej wizyty u państwa Drostów, gdy zbierałam materiały do Asteroida. Z takich fantów mam także paterę, którą dostałam od Jerzego Sachy, projektanta Spółdzielni „Kamionka” w Łysej Górze. Mam słabość do popielniczek z PRL-u, chociaż nigdy nie paliłam. Są po prostu ładne, szczególnie te z logotypami.
Bardzo lubię grzebać w pudełkach na targach staroci, bo kupowanie w antykwariacie to jak kupowanie w sklepie. Wygrzebanie z pudełka to jak łowienie skarbów, a mnie bardziej kręci łowienie niż posiadanie. Ale ponieważ nie jestem rannym ptaszkiem, to rzadko trafiam na targi staroci.
Jakie przedmioty do ciebie przemawiają, jakie lubisz?
Gdybym miała wybierać z powojennych rzeczy, to zdecydowanie przemawia do mnie dizajn polski, skandynawski, czasem czechosłowacki, ale nie niemiecki i włoski. Zupełnie nie mam tego poczucia humoru, które mają włoscy dizajnerzy. Bardziej lubię ceramikę niż szkło. Ze szkła lubię szkło dmuchane, na przykład projekty Kazimierza Krawczyka, ale też Zbigniewa Horbowego, czasem zachwyca mnie również szkło krakowskie. Lubię figurki z Instytutu Wzornictwa Przemysłowego. Ostatnio ceny powojennego dizajnu nieco spadły, świetny moment, żeby kupować. Na pewno nie kupiłabym rzeczy od projektanta, którego nie lubię prywatnie. Państwo Drostowie to dla mnie przykład ludzi z tak wspaniałą energią, że każdy ich projekt dobrze mi się kojarzy. Najfajniejsze są rzeczy kupione bardzo tanio, z pudełek albo znalezione. Stawiam je sobie czasem na ten pierwszy tydzień czy dwa na ławie przy kanapie, na której pracuję, a łapanie ich wzrokiem sprawia mi przyjemność. Przedmioty sprawiają mi radość.