Kasia Rząd:
Mam potrzebę, żeby było to moje bezpieczne miejsce
Kasię Rząd odwiedzamy w jej warszawskim wnętrzu. To jej pierwsze mieszkanie po wyprowadzce z domu rodzinnego. Urządzała je pomału, stopniowo wymieniała istniejące sprzęty, dodawała mu nowego charakteru. Dziś jest tu sporo mebli i dodatków z domu rodzinnego, przedmiotów darzonych sentymentem, tych kupionych dziś, czasem mających jednak swoje lata.
Od kiedy tu mieszkasz?
Już od ośmiu lat. To mieszkanie kupiła kiedyś moja babcia, a ja wprowadziłam się tu, kiedy skończyłam liceum. Wychowałam się w Lublinie. Tu początkowo zamieszkałam z przyjaciółką, wnętrze wyglądało wtedy inaczej. Dość szybko, mniej więcej po roku, przyjaciółka wyprowadziła się do chłopaka, a ja zaczęłam mieszkać sama. Przez pierwsze kilka lat poziom stresu był taki, że nie chciałam tu nic zmieniać, w nic inwestować, cały czas myślałam, że to będzie zły omen, że wypadnę ze studiów. Mieszkanie było wcześniej wynajmowane. Podstawowe rzeczy jak łazienka, kuchnia, podłoga, kanapa były na jakiś czas wystarczające. Łóżko przywiozłam z domu rodzinnego. Powoli te moje hamulce zaczęły puszczać i pomyślałam, że chcę się tu czuć jak u siebie.
Co studiowałaś?
Medycynę. Pracuję na oddziale kardiologii dziecięcej. Po studiach trzeba odbyć 13-miesięczny staż w szpitalu i wtedy dostaje się pełne prawo wykonywania zawodu. Jeżeli chce się być specjalistą, trzeba odbyć szkolenie specjalizacyjne, czyli rezydenturę, która trwa 5–6 lat i to już jest ten etap, który zaczęłam teraz. Po pierwszym roku pracy kompetencje wzrastają, można samodzielnie dyżurować, przyjmować w poradniach. Pewne kompetencje nabywa się z czasem, ale żeby mieć pełną moc specjalisty, trzeba odbyć kolejne szkolenie no i w przypadku pediatrii to jest 5 lat.
Czy ten zawód wybrałaś dlatego, że wykonywał go ktoś z rodziny?
Rodzice i wujek są lekarzami, babcia jest dentystką. Dorastając, bardzo chciałam się zbuntować, ale potem stwierdziłam, że spróbuję, że to dla mnie interesujące, ale mimo wszystko chciałam spróbować jakby sama, w innym mieście. Dlatego się przeprowadziłam. Tu nikt nie kojarzy, że moja mama jest pediatrą. Choć wcześniej mówiłam, że nigdy nie będę zajmować się tym, czym moja mama, skończyło się na tym, że robię właśnie to samo.
Praca daje ci satysfakcję?
Tak, ale jest też trudna. Rozmawiamy w poniedziałek, a poniedziałek to jest zazwyczaj ciężki dzień, bo jest dużo przyjęć, a miałam też dyżur w weekend. Pracy jest bardzo dużo. Nie mogę jednak powiedzieć, że się tego nie spodziewałam. Nie ma mowy o rutynie, codziennie dzieje się coś innego, jest w tym dużo stresu, dużo odpowiedzialności. Ale jest też satysfakcja. Lubię ludzi, a to jest zawód, w którym jest się z nimi dużo. Także z różnymi emocjami.
Kiedy po latach bez zmian w tym wnętrzu zdecydowałaś się na nie, co zaczęło wyglądać inaczej?
Pierwsza rzecz, którą zrobiłam, to przemalowałam z chłopakiem wszystkie ściany na biało. Wcześniej były tu były różne odcienie beżu i pomarańczu. Kuchnia została bez zmian, kupiłam nową lodówkę i wygodne łóżko. Innych mebli za bardzo nie zmieniałam, cały czas miałam poczucie tymczasowości. Większych zmian dokonałam, kiedy zaczęłam pracować. Miałam poczucie większej sprawczości. Przywiozłam krzesła, które moja babcia i dziadek dostali jako prezent ślubny. To rumuńska Bilea. Czekają na renowację. Kupiłam fotel, a na niektóre ściany wrócił kolor. Bardzo chciałam mieć różowy pokój, ale okazało się, że jedna różowa ściana wystarczyła. Okrągły stół kupiłam z OLX, mała PRL-owska komoda jest z garażowej wyprzedaży na Saskiej Kępie. Większym zakupem była zdecydowanie lodówka. Wszystko, co oglądałam, wydawało mi się brzydkie. Stwierdziłam, że jeśli jest taka możliwość, to chciałabym zaszaleć z kolorem. Szklana biała lampka jest z domu rodzinnego. Ją w prezencie ślubnym dostali moi rodzice. Wcześniej stała jako lampa nocna w moim pokoju. Od zawsze stał w nim też niebieski wazon, który dziś służy za doniczkę. Komódka o dalekowschodnim charakterze została tu po babci. Najnowszy jest regał. Miał być niebieski, ale finalnie jest rudy. Z czasem pojawiło się tu dużo roślin. Monstera była kiedyś malutką sadzonką.
Mały obrazeczek z kwiatuszkami wisiał u mojej babci w pokoju na strychu. Babcia, właścicielka tego mieszkania, miała na strychu swój pokój, gdzie spełniała swoje dziecięce marzenia i miała tam bardzo dużo rokoko-kiczowatych przedmiotów. Jako dziecko bardzo lubiłam tam przychodzić, siedzieć i pić herbatkę wśród tych wszystkich staroci. Lampy w chmurki to starsze modele z Ikei. W przedpokoju we wnęce stanęła szafa, zamiast drzwi zastosowałam kurtynę. Drzwi trudno byłoby tu otworzyć. To estetyczno-ekonomiczne, ale też funkcjonalne rozwiązanie.
Co trafiło do ciebie ostatnio?
Kolorowy stoliczek i lampka z popularnej serii z Ikei. Do kompletu dołączyły poszewki na poduszki.
Jaka jest historia plakatu wiszącego w salonie?
Plakat trafił tutaj na pamiątkę wyjścia ze znajomymi do Kinoteki. Film był dosyć satyryczny. Chora na siebie. W pewnym sensie akcent medyczny, a z drugiej strony przestroga, przypomnienie, żeby nie spędzać czasu w domu na telefonie.
Sporo tu bibelotów w słodkich kolorach, przenoszących do dziecięcego świata.
Lubię takie przedmioty, ale też wiele z tych rzeczy jest ze mną od dziecka, wiele przywołuje wspomnienia. To świat zdecydowanie inny od tego, który otacza mnie w pracy. Mam taką potrzebę, żeby to było bezpieczne miejsce. Dużo przedmiotów dostałam od kogoś lub po kimś. Mają dla mnie sentymentalną wartość. Przy żółtym stoliku stojącym na balkonie odrabiałam lekcje, kiedy byłam u babci, ławkę kupiła moja mama do pierwszego malutkiego mieszkania, by siadać na niej podczas karmienia piersią. Mama i babcia lubiły otaczać się ładnymi rzeczami i miały ich sporo. I ja trochę ich nagromadziłam. Kiedy wprowadzał się do mnie chłopak, część z nich pochowałam, ale z czasem, powoli, powyciągałam je na nowo.