Kawkowe sprawy: Agata i Michał

Odwiedzamy kolejne krakowskie mieszkanie, ponownie wynajmowane, a jednak urządzone niemal jak swoje. Trochę starego, trochę nowego. Pamiątki, podarki od przyjaciół i wędrujące meble. Mieszkają tu Agata Maziarz i Michał Leśniowski, do których już niebawem dołączy córka. 

Czy to wasze pierwsze wspólne mieszkanie? Od kiedy tu mieszkacie?

Michał: To mogą być dwie różne historie!

Agata: Ciekawe! To nie wyrywam się przed szereg.

M: Mieszkam tu od września 2017 roku. Pamiętam to dokładnie, bo jako Fundacja Sztuk Wizualnych otwieraliśmy wtedy wystawę „Żarliwa ciekawość” ze zdjęciami Wojciecha Plewińskiego w krakowskiej Mandze. Wynajmowałem wtedy mniejszy pokój. To było wyzwanie, żeby pomieścić się ze wszystkimi rzeczami, bo zawsze sporo zbierałem, szczególnie książek i albumów. Razem mieszkamy tu od okresu pandemii. 

Co musieliście tu zmienić, kiedy zajęliście całe mieszkanie?

A: Zaczęliśmy spotykać się w 2019 roku, a nasze życie pandemiczne wyglądało tak, że tygodniami pomieszkiwaliśmy albo w moim poprzednim miejscu, albo tutaj. Właścicielka mieszkania, od której Michał wynajmował pokój, prowadziła podobny styl życia. Ostatecznie ona się wyprowadziła, a ja niejako wskoczyłam na wymianę. Potoczyło się to organicznie. Mieszkanie przechodziło metamorfozy. Byliśmy na różnych etapach i mieliśmy różne potrzeby. Zaczynaliśmy od chęci stworzenia miejsca do pracy. Potrzebowaliśmy przestrzeni do tego, żeby każdego dnia móc swobodnie rozłożyć się z kawką, książkami i laptopami, najlepiej przy dwóch osobnych biurkach – to dla nas najlepsza sceneria do skupienia i twórczego działania.

M: Na początku w ogóle nie mieliśmy sypialni. Zdecydowaliśmy, że w mniejszym pokoju chcemy urządzić osobne miejsce do pracy. Przez moment funkcjonowała w nim nawet pracownia digitalizacji, w której opracowywałem archiwum Zygmunta Rytki. Jestem jednak wielkim fanem sypialni, w których jest tylko łóżko i nic więcej. Czystego wizualnie miejsca do spania, odpoczynku, wyciszenia. Bardzo doceniliśmy ten moment, kiedy przeorganizowaliśmy przestrzeń, przenosząc pracę do dużego pokoju. Kupiliśmy duże, wygodne łóżko i dzięki temu sypialnia wreszcie zyskała spokój – została przestrzenią przeznaczoną wyłącznie do odpoczynku.

A: Ale mieliśmy też fazę na szukanie i wydzielanie różnych stref. Próbowaliśmy podzielić mieszkanie tak, żeby spełniało wszystkie funkcje, których potrzebujemy.

M: Był czas, kiedy robiliśmy renowację starego Peugeota 205 i jego części leżały wszędzie. Pod naszym łóżkiem znalazła się cała wykładzina samochodowa, więc Agatka budząc się, zamiast na parkiet, stawiała stopę na kawałek samochodowej podłogi. O, albo w łazience funkcjonowała mała ciemnia, a lodówka zawierała więcej filmów fotograficznych niż jedzenia. To mieszkanie to zawsze był obraz naszych zajawek. Teraz czekamy na córkę i zaczyna się kolejna piękna metamorfoza.

A: Chyba każdy ze stojących tu mebli przewędrował przez wszystkie kąty i żaden z tych układów się do końca nie sprawdził. Nieustająco próbujemy.

Co jest wasze, a co już tu zastaliście? 

A: Część wyposażenia faktycznie już tutaj była. Na przykład kuchenne szafki i otwarte półki, drewniana witryna w salonie czy regał na książki w przedpokoju. Reszta jest nasza. I to jest totalny miszmasz i eklektyzm. Kilka rzeczy trafiło tu od znajomych. Stolik z blatem z naturalnego kamienia dostaliśmy od kolegi, który wyprowadzał się do Warszawy, drewniany stół jest z nami od kilku miesięcy i pochodzi od Ani, mamy Maniuchy, czyli mojej bratowej. To ważny dla nas mebel, mój brat ma w swoim mieszkaniu w Warszawie bardzo podobny, pochodzący również z domu rodzinnego Maniuchy. Wiele razy przy nim świętowaliśmy, wokół niego toczy się życie rodzinne. Fotel znalazłam przy śmietniku przy moim poprzednim mieszkaniu. Podejście, by ratować stare przedmioty, zaszczepiła we mnie mama i brat Michał, który pośród rozlicznych zajęć zajmuje się też stolarstwem. To on odnowił dla nas nocną szafkę, która stoi w sypialni. I to znów przykład mebla znalezionego pod śmietnikiem pod naszym blokiem. Po nich przejęłam ten nawyk przyglądania się takim okolicznym „wystawkom”. Nierzadko jest później z tym sporo zabawy i dodatkowej logistyki, bo nasze mieszkanie jest już mocno wypełnione i nie ma luk na kolejne meble, jednak trudno mi odpuścić i przejść obojętnie, zwłaszcza gdy mebel ma potencjał.

M: Nad sofą wisi plakat autorstwa Jacka Rudzkiego, czyli Znajomego Grafika. Któregoś dnia zobaczyłem na jego profilu na Instagramie grafikę z jeżami i od razu wiedziałem, że to będzie strzał w dziesiątkę jako prezent dla Agaty – jest wielką fanką jeży, a poza tym mieszkamy tuż obok Plantów Nowackiego, z których pochodzą te rysunki. Często, gdy ktoś nas odwiedza, zamiast klasycznego pytania „Co słychać?” wpatrujemy się w plakat i pytamy „Jakim jeżem jesteś dziś?”. Kolekcja jest bogata: są jeże paradne w kapeluszach, z nastroszonymi kolcami, pogodne, ale i przestraszone… 

A: Mamy to szczęście, że jest tu kilka rzeczy, które są z nami po przyjacielsku i emanują dobrą energią. To na przykład wiszący w salonie papierowy pająk wykonany przez Kasię Dorotę, który po pierwsze ma przepiękną formę, a dodatkowo moje ulubione kolory. Poza tym jest też łącznikiem z kulturą tradycyjną, którą się interesuję. Mamy też pamiątki z podróży naszych bliskich – maleńki uroczy wazonik z Seulu czy kolorowo zdobioną ceramiczną czaszkę z Meksyku nawiązującą do Día de los Muertos.

 

Nie zapominajmy o tym, co związane z kawą. Kuchnię wypełnia sporo sprzętów do jej parzenia. Jaką kawę pijecie?

A: Może zacznę od tego, że kącik kuchenny zaistniał w pełni dzięki meblowi z wystawki znalezionemu przez moją mamę. Odkąd Michał go zobaczył, od razu wyobraził go sobie właśnie w tej roli. Moje picie kawy można żartobliwie nazwać cuppingiem, degustacją. Z chęcią kosztuję to, co zaparzy Michał, jednak to tylko rytualny łyczek lub dwa. Bardzo lubimy ten moment wspólnego spokojnego śniadania i podkradania kubka. Mój świat napojów to napary i herbaty, co zresztą widać po piętrzących się opakowaniach.

M: Ciekawe jest to, że u mnie w domu nikt nie pił kawy. Dopiero moja pierwsza dziewczyna pokazała mi ten magiczny napój, wtedy jeszcze w postaci rozpuszczalnej… Spróbowałem i bardzo polubiłem ten wystrzał super dobrej energii, skupienia i entuzjazmu. Do dziś kawa działa na mnie podobnie, a i dużym sentymentem darzę jej perwersyjne wydania, będące często wyzwaniem dla kubków smakowych.

Zawsze byłem też trochę geekiem, a i lubiłem ładne przedmioty. Po takim początku rozpoczęła się więc wędrówka ku lepszemu. Pamiętam, że pierwszą fajną rzeczą, jaką mogłem sobie kupić, a która była w zasięgu finansowym młodego człowieka, był ręczny młynek japońskiej marki Porlex. Wszystkie mądre głowy grzmiały, że młynek jest kluczowy, a ten właśnie model ma szansę odmienić moje kawowe życie. Uwierzyłem i korzystam z niego do dziś.

Długo piłem kawę z kawiarki. Cały czas towarzyszy mi najmniejsza Bialetti. Była też wielka faza na metody alternatywne w kawiarniach krakowskich, szczególnie przy ukochanej ulicy Krupniczej. Społeczność kawowa była bardzo liczna i otwarta. W zasadzie wspólnie uczyliśmy się, czym jest dobra kawa. Pamiętam, jak jednego dnia wypiłem litrowy dzban Chemexa przed spotkaniem z potencjalną klientką. Kiedy do niego doszło, to niemal widziałem dźwięki! Miewałem epizody, kiedy za dużo kofeiny krążyło w moim krwiobiegu. Był też czas, kiedy mając ograniczony budżet, więcej wydawałem na kawę niż na jedzenie.

Mam swój poranny rytuał. Zdarza się, że wstaję wcześniej niż Agata, robię mocne cappuccino i siadam przy kuchennym stole. To czas, żeby trochę pofantazjować, pomarzyć, a przede wszystkim wrócić do ważnych dla mnie rzeczy i złapać kontakt ze sobą. Taki moment pozwala mi zachować balans i w natłoku wyskakujących w ciągu dnia spraw mieć poczucie, że życie zmierza we właściwym kierunku. Oczywiście nie zawsze się to udaje, a kiedy przerwa jest zbyt długa i tego nie praktykuję, bliscy potrafią to szybko wychwycić.



 

 

Agata, wspomniałaś, że mama nauczyła cię konkretnego sposobu patrzenia na przedmioty. Z czego to wynikało?

A: Moja mama od wielu lat zbierała różne przedmioty. Nie tworzyła kolekcji w ścisłym sensie, raczej gromadziła rzeczy, które ją poruszały. W latach 90. czy dwutysięcznych, kiedy w Polsce dominowała zupełnie inna estetyka, nasz dom na pewno się wyróżniał, obfitując w meble i drobiazgi z różnych stylów. To na pewno otworzyło mnie na różne estetyki, formy i różnorodność w domowej przestrzeni, którą doceniam dziś jeszcze mocniej.

M: Mama Agaty jest najlepszą szperaczką! Co zabawne, trochę połączył nas pchli targ. Miałem taki epizod, że mieszkałem w Jędrzejowie, z którego pochodzi Agata, i w poszukiwaniu ciekawych rzeczy chodziłem w to samo miejsce, co jej mama. I później, kiedy ją poznałem, to mieliśmy od razu wspólny temat.

 

A jak wy się poznaliście?

A: W nieistniejącej już knajpie Bal na Zabłociu, podczas pracy przy Miesiącu Fotografii. To festiwal, który na różnych etapach oboje współtworzyliśmy. Ja zaczęłam jeszcze w trakcie studiów i wróciłam po kilkuletniej przerwie. 

 

Obydwoje również fotografujecie.

A: Fotografia jest ze mną właściwie od czasów nastoletnich. Zaczynałam od autoportretów – tak uczyłam się światła i podstaw techniki. Potem fotografowałam koleżanki, które przy okazji rozwijały swoje zajawki, stylizując się i pożyczając ubrania z szaf naszych mam. Nie było wtedy spotkania, na które nie przyszłabym z aparatem.

Na studiach dołączyłam do ekipy Miesiąca Fotografii i wtedy po raz pierwszy zobaczyłam od środka, jak powstają wystawy. W tym samym czasie trafiłam do organizacji MitOst, która łączy ludzi z różnych krajów Europy wokół idei współpracy i wymiany. Dzięki niej zaczęłam dużo podróżować na Wschód – do Ukrainy, Gruzji, Mołdawii czy Armenii – i naturalnie coraz częściej sięgałam wtedy po aparat. Tak zaczęło się przenikanie wątków społecznych i fotograficznych.

Dziś pracuję w berlińskiej organizacji Commit jako Communication Advisor i fotografka. Łączę tam strategię komunikacji z opowiadaniem historii przez obraz. Zajmuję się przede wszystkim programem Vidnova, który wspiera ukraińskie liderki i liderów migranckich, oraz Civil Society Toolbox – zestawem narzędzi wspierających współpracę w organizacjach społecznych. Myślę, że te dwa światy – komunikacja i fotografia – spotykają się w jednym punkcie: w ciekawości ludzi.

M: Ja co prawda studiowałem fotografię na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu, ale po latach jestem z nią związany tylko pośrednio. Dorastałem w przedsiębiorczym domu i łączenie twórczych rzeczy z pewną operatywnością od zawsze było mi bliskie. Wykorzystałem to i przez ostatnie lata współprowadziłem fundację, która między innymi organizuje Miesiąc Fotografii w Krakowie. Mając rozmaite kompetencje, potrafiłem je łączyć i grać na wielu instrumentach. Jest to szczególnie przydatne w strukturze niedoborów, w jakiej często funkcjonują NGOsy. W międzyczasie pielęgnowałem swoją pasję związaną z męskim krawiectwem i to dla mnie aktualnie najważniejszy kontekst. Właśnie rozpocząłem pracę w podkrakowskiej szwalni, a za jakiś czas chciałbym zaoferować usługę szycia miarowego pod własnym szyldem. Mamy w Polsce niesamowite kompetencje w tym obszarze i bardzo bym chciał, aby nie zniknęły one wraz z odchodzącym pokoleniem.

Rzeczy zawodowe wypływają u mnie naturalnie z tematów, którymi się interesuję. Jesteśmy w tym bardzo podobni z Agatą. Jeszcze jako nastolatek dorabiałem w branży IT, będąc gdzieś na styku projektowania i programowania – dziś najbliżej temu do UX designu. Zainteresowanie wzornictwem przerodziło się w większą fascynację sztuką i fotografią, aż w końcu po epizodzie bycia wolnym słuchaczem na łódzkim ASP zdecydowałem się na studia w Poznaniu. W tym wszystkim zawsze była też pasja do ładnych rzeczy, szczególnie ubioru i to głównie stąd zainteresowanie rzemiosłem oraz szyciem, które rozpoczęło się u mnie jeszcze w gimnazjum. Nigdy nie miałem okazji w pełni się tym zająć i teraz pojawił się dobry moment. Poczułem, że w końcu chcę to zrobić.

Materiał powstał we współpracy z marką Coffedesk, która ma dla Was z tej okazji promocję.

Kupując produkty za 250 zł i korzystając z kodu HYGGE, zyskacie 50 zł. Kod jest jednorazowy i działa do 11.11.2025.