Kinga i Lesław:
Okazje w internecie, to trochę jak grzebanie na targu staroci
Kingę, Lesława i Tolka odwiedzamy w ich mieszkaniu na krakowskim Podgórzu. Z tą dzielnicą związani są od dłuższego czasu, to tu wynajmowali wcześniejsze mieszkania. To obecne mieści się w kompleksie budynków z lat 50. z dużym podwórkiem od frontu. Prowadząca do niego klatka schodowa pomalowana jest w fantazyjne wzory stworzone przez mieszkającego tu niegdyś artystę Stanisława Jakubczyka.
Kinga na podgórskim rynku wspólnie z koleżanką prowadzi sklep Lucky Girl Vintage z ubraniami z drugiej ręki. Lesław jest psychologiem. Poznali się w jednym z krakowskich pubów, gdzie Kinga pracowała: „Zatańczyliśmy jeden taniec i od tamtej chwili minęło już 15 lat”.
Jak trafiliście do tego mieszkanie?
Kinga: Ponad trzy lata temu znaleźliśmy je w internecie. Wcześniej przez jakiś czas pracowałam niedaleko i za każdym razem, gdy tędy przechodziłam, zachwycałam się tym budynkiem i jego otoczeniem. Mieszkanie kupiliśmy od rodziny, która odziedziczyła je po bliskich, którzy wspólnie z sąsiadami zbudowali ten blok. Zaraz za oknem mamy tory kolejowe i industrialny widok, co bardzo mi odpowiada, bo lubię dźwięk przejeżdżających pociągów. To oraz wyjątkowa klatka schodowa zachwyciło mnie, gdy tu trafiliśmy. Wnętrze mieszkania było po remoncie, który został wykonany zaraz przed sprzedażą mieszkania. Nie był to styl, który nam odpowiadał, wystrój estetyką nawiązywała do późnych lat 90. My chcieliśmy przywrócić go częściowo do pierwotnego stanu. Całe szczęście podczas remontu nie usunięto wielu starych elementów i można je było wpleść w naszą aranżację.
Jaki był plan, co musieliście zrobić?
K: Mieliśmy ograniczony czas i budżet. We wcześniejszym mieszkaniu mieliśmy trzy miesiące wypowiedzenia, chcieliśmy zrobić jak najwięcej, wiedząc, że jeśli czegoś nie dokończymy, prawdopodobnie zostanie w tym stanie na lata. Niemal wszystko robiliśmy sami. Po pracy spędzaliśmy tu każdą wolną chwilę. Najtrudniej było pozbyć się dwóch warstw tapet. Kawałek po kawałku odklejałam je przez dwa tygodnie.
Lesław: By powiększyć przestrzeń optycznie, usunęliśmy obniżone wcześniej sufity i wyburzyliśmy ścianę między kuchnią a salonem. Oryginalny dębowy parkiet był w niezłym stanie, więc mogliśmy go zostawić. W salonie stała spora szafa, za którą znaleźliśmy ścianę malowaną od szablonu w palemki. Część zdecydowaliśmy się odsłonić i zakonserwować. Pod szafą niestety nie było parkietu, dlatego w tym miejscu, podobnie jak w kuchni zastosowaliśmy surowy lakierowany beton. Meble kuchenne zaprojektowała Kinga, a wykonał ojciec naszej przyjaciółki.
K: Zależało mi na tym, by były drewniane i bardzo proste w formie. Nad blatem zamiast standardowych płytek zastosowaliśmy farbę ceramiczną, którą odradzali nam wszyscy włącznie ze sprzedawcą. Jednak na razie sprawdza się bardzo dobrze.
Jeśli chodzi o meble i inne przedmioty, które tu macie, to spora część jest z drugiej ręki.
L: Wychowałem się w drewnianym domu z lat 30. pełnym historii i starych sprzętów. W garażu stał wojskowy motocykl z lat 60., który należał do mojego ojca. Gdy miałem kilkanaście lat, zabrałem się za jego renowację. Myślę, że wychowanie w takim otoczeniu naturalnie ukształtowało mój gust. Lubię towarzystwo przedmiotów z historią.
K: Ja mam świra na punkcie przedmiotów vintage. Od małego lubiłam szperać na targach staroci. Nauczył mnie tego tata. Krakowską Halę Targową pamiętam z perspektywy dziecka, wtedy szukałam przede wszystkim zabawek. Po mamie mam zamiłowanie do starych ubrań. Z nią chodziłam do ciucholandów. Więc jedna i druga rzecz towarzyszy mi, od kiedy pamiętam. Nic nie daje mi takiej satysfakcji jak znalezienie czegoś pięknego za półdarmo, często znacznie poniżej realnej wartości. Kiedy wybieramy się na wycieczkę do innego miasta, zawsze sprawdzamy, czy znajdziemy tam jakieś pchle targi, czy gdzieś uda nam się pogrzebać. Praktycznie wszystko w mieszkaniu mamy używane. Podobają nam się i nowe rzeczy, ale jeśli chodzi o dobry nowy dizajn, który odpowiadałby nam estetycznie, po prostu jest poza naszym zasięgiem.
Opowiedzcie, jakie historie stoją za kilkoma znaleziskami.
K: Ciekawą historię mają ozdobne talerze wiszące nad kuchennym stołem. Pierwszy kupiłam pod krakowską Halą Targową. Po jakimś czasie na Allegro znalazłam drugi, z innym wzorem, jednak wyglądający na z tej samej wytwórni. Trzeci zobaczyłam u znajomego. Jako że czasami wymieniamy się starociami, znalazłam coś, co zadowoliło go na tyle, by talerz trafił do mnie. Zaczęliśmy szukać informacji o tym, skąd pochodzą te wyroby. Nie było łatwo. Na szczęście na jednym z nich była naklejka Spółdzielni Inwalidów w Szczercowie.
L: W ramach „śledztwa” zadzwoniłem między innymi do Muzeum Etnograficznego w Łodzi oraz ich okolicznego oddziału. Nic nie wiedzieli. W końcu wpadłem na pomysł, żeby zadzwonić do komendanta straży miejskiej w Szczercowie z zapytaniem, czy coś o tym wie. Nie wiedział, ale okazało się, że interesuje się historią i chętnie poszuka. Po dwóch tygodniach zadzwoniła do mnie pani z lokalnej biblioteki z informacją, że odnalazła wycinek z gazety na temat tej spółdzielni. W zakładzie produkowali głównie obuwie, jednak przez krótki czas od połowy lat 60. działała tam też pracownia ceramiki ozdobnej. Talerze są gipsowe, więc pewnie po latach nie przetrwało ich wiele. Możliwe, że to jedyna taka kolekcja.
K: Z meblami wszystko zaczęło się od kredensu stojącego w salonie. Z ogłoszenia nie wynikało, w jakim kraju został wyprodukowany, do tego na zdjęciu model wyglądał dość niepozornie. Informacje na sygnaturze ujawniły, że jest to duński mebel. Sprzedawcy pozbywali się sprzętów po zmarłej ciotce. Do kompletu mieli palisandrowy stół i krzesła Otto Mollera, które kupiliśmy za niewielkie pieniądze. Po dwóch tygodniach zadzwonili z pytaniem, czy nie chcemy jeszcze łóżka. I tak trafił do nas sypialniany komplet z lat 80.
L: Na ścianie w sypialni i salonie wiszą między innymi obrazy Andrzeja Dzięgielewskiego. Kupiliśmy je od syna artysty. Moja ulubiona bazarowa zdobycz to oryginalne chromowane świeczniki Stoff Nagel z lat 70. Z początku myślałem, że to współczesna reedycja, bo znalazłem je w oryginalnych, niezniszczonych opakowaniach.
K: Mamy małą kolekcję japońskich laleczek Kokeshi. Pierwszą dostałam od siostry na urodziny. Trochę figurek, ceramiki z Ćmielowa czy Mirostowic. Zaczęłam je kupować dość dawno, zanim stało się to modne, dlatego ich ceny były jeszcze całkiem rozsądne.
Lniana patchworkowa zasłona jest mojego pomysłu. To nawiązanie do tradycyjnej koreańskiej sztuki patchworku pojagi. Uszyła i zaprojektowała ją dla mnie mama przyjaciółki, tak aby pasowała do całości wnętrza, a szczególnie komponowała się kolorystycznie z obrazami na ścianie.
L: Długo szukaliśmy odpowiedniej sofy. Wcześniej mieliśmy wytapicerowaną przez Kingę sofę projektu Różańskiego. Znaleźliśmy ją przypadkiem w gospodarstwie w Świętokrzyskiem, kosztowała nas 35 złotych! Bardzo ją lubiliśmy, nie była jednak zbyt wygodna. Ta obecna to niemiecka sofa Koinor model Raoul kupiona na portalu sprzedażowym za ułamek jej wartości. Jest to jeden z niewielu współczesnych projektów, jakie posiadamy.
K: Lubię wyszukiwać okazje w internecie, to trochę jak grzebanie na targu staroci.
Jaki jest wasz ostatni nabytek?
K: Naszym ostatnim łupem jest toaletka skandynawska z lat 70., która w ewidentny sposób nawiązuje swoim wyglądem do stylistyki japońskiej.