Koka Skowrońska: Przedmioty to zabawki

Jesteśmy na warszawskim Grochowie, w mieszkaniu Koki Skowrońskiej, która od 2020 roku prowadzi TOTEM Studio, w którym totemuje i tworzy drewniane totemy, czyli obiekty z intencją, na styku sztuki, dizajnu i rzemiosła. 

Mieszkanie Koki mieści się w bloku z późnych lat 50. To 45 m2 otwartej przestrzeni wypełnionej kolorem i dziesiątkami ciekawych przedmiotów, które sprawiły, że poczułam się jak dziecko w sklepie z zabawkami. 

Jaka jest historia tego mieszkania?

To mieszkanie należało do moich dziadków. Przez chwilę stało puste, ale ostatecznie miałam szansę odkupić je od rodziny i w nim zamieszkać. Wiedziałam, jakie ma zalety i mankamenty, dobrze znam okolicę, a do tego mieszka tu coraz więcej moich znajomych. Dziadkowie przeżyli tutaj ponad sześćdziesiąt lat, tu wychowywał się mój tata. Pierwotnie mieszkanie składało się z trzech pokojów i kuchni. Jeden z nich był naprawdę mały. Na całą jego szerokość mieściła się tylko wersalka, nad nią było małe okienko. Właściwie wejście do pokoju wiązało się z wejściem na wersalkę. Dziadek jeździł trabantem i miał swoje miejsce pod blokiem, na elewacji budynku zamontował sobie lusterko samochodowe. Kiedy się budził, sprawdzał, czy auto nadal stoi. Patent najwyraźniej działał, bo trabant nigdy nie został skradziony. Jako dziecko mieszkałam całkiem niedaleko, bo na Pradze-Północ. Do dziadków jeździłam autobusem 135 z placu Hallera. Do dziś, kiedy widzę przejeżdżające 135, budzi się sentyment. Dziadek opowiadał fantastyczne bajki, usypianie przy nich to była największa frajda. Razem z dziadkami starzała się też lipa, która jest za oknem. Piękna, co? Daje dużo cienia, co szczególnie ceni się na ostatnim piętrze latem. Za ścianą mieszka sąsiadka pamiętająca dziadków, pani Małgosia, która nie ma niestety swojej lipy, ma za to inne drzewo, które trochę wygląda jak klon. Podobno mój dziadek, powiedział jej, że to jest klonodąb” i ona z tym żyje. Sprawdziłam, ale Google mówi, że nie ma czegoś takiego jak klonodąb”.

Oj…

To znaczy internet tak mówi, ale może jakiś dendrolog byłby w stanie powiedzieć „tak, ta krzyżówka jest możliwa”. Więc pani Małgosia ma klonodąb za oknem i to jest super, bo to jest żywa historia po moim dziadku. Dziadek często powtarzał: „Ja bym chciał, Ola, żebyś ty tutaj mieszkała”. Miał czworo wnucząt, ja byłam pierwszą, która poszła na studia. Sam był dzieckiem wojny, a mimo tego ukończył technikum. Wydaje mi się, że dziadek miał duży szacunek do ludzi wykształconych i może to była jego chęć docenienia tego, że poszłam na studia. Swoją decyzją przy okazji spełniłam jego życzenie o mieszkaniu pod tym adresem.

 

Skoro jesteśmy przy imieniu. Koka to twój pseudonim. 

Większość osób nie wie, jak mam na imię. To jest historia o moim dawnym upodobaniu do pewnego słodkiego napoju. Kiedy byłam nastolatką, często go popijałam. Zawsze musiała to być puszka, nigdy butelka, chyba że szklana. Kolega powiedział kiedyś do mnie: O, Olka, Olka, coca-kolka” i jakoś tak wyszło. Na szczęście z tego zestawu zostało Koka, a nie Kolka. Ten pseudonim mam już ponad połowę życia i lubię myśleć, że on w jakiś sposób zaczął nowy etap. Narodziła się Koka Skowrońska i to jest postać, którą bardzo lubię.

 

Czym się zajmowałaś, zanim powstał pomysł na totemy?

Moja zupełnie pierwsza praca to praca w kawiarni. I po tym została mi miłość do kawusi. Skończyłam maturę i kolejnego dnia byłam już w pracy w warszawskiej, nieistniejącej już kawiarni Motto Café na Ordynackiej. Zawsze miałam ambicje na Zosię samosię. To chyba po babci, która mawiała: kobieta musi być niezależna”. W związku z tym na 18. urodziny dała mi pieniądze na prawo jazdy. Zrobiłam i do tej pory nie jeżdżę. Może dlatego, że nie mam trabanta…

Przez ostatnie 15 lat pracowałam w agencjach reklamowych. Marzyłam o tym, od kiedy miałam jakieś 18 lat, choć kompletnie nie wiedziałam, z czym to się wiąże. Próbowałam, próbowałam i się udało. Wciągnęło mnie to. Kocham wymyślać i wydawało mi się, że to będzie praca idealna, można myśleć, kreować i za pomysły dostaje się wypłatę. Okazało się, że oprócz pomysłów jest cała masa dodatkowych stresów, z którymi trzeba się mierzyć. Po jakimś czasie wysiadło mi zdrowie. To był pierwszy moment, kiedy poczułam, że trzeba coś w życiu zmienić. Potrzebowałam zmiany, potrzebowałam widzieć namacalny, a nie tylko cyfrowy efekt swojej pracy. W agencjach reklamowych często są duże ilości wyrzeźbionych slajdów, pomysłów, godzin roboczych, a potem wszystko idzie do kosza, bo coś się przydarza, zmienia się strategia albo klient się rozmyśli. I tak w kółko, całymi latami. Dziś kompletnie nie rozumiem, jak mogłam marzyć o pracy w reklamie. Może po prostu była – nomen omen – dobrze zareklamowana. 

Następne marzenie było już o tym, żeby wstawać sobie rano i mieć czas na kawę i pracę w zgodzie ze sobą, ze swoim rytmem życia i doby. Wcześniej często było siedzenie po nocach, a ja nie jestem sową, tylko przecież skowronkiem. Nawet w nazwisku. Przez wiele lat nie miałam dobrego kontaktu ze swoim ciałem, z nieuświadomionego napięcia wysiadała mi szczęka. W końcu to zauważyłam. Odeszłam z agencji, przeszłam operację i próbowałam się zregenerować. Wieloletnia praca w stresie doprowadziła do sytuacji, w której bardzo długo ignorowałam znaki, jakie dawało mi ciało.

 

 

Czy po tej zmianie pracy i sposobu funkcjonowania pojawiło się jeszcze coś nowego, jakieś przyzwyczajenie, rytuał?

Banalna rzecz. Zaczęłam spacerować. Tam, gdzie mogę, zamiast jechać parę przystanków autobusem, staram się chodzić. Przynajmniej godzinę dziennie. Te spacery bardzo dużo zmieniły. Czyszczą głowę. Kiedy czujesz się przeładowany informacjami, to spacer czyści, wywiewa nadmiar myśli z głowy. Szczególnie kiedy często zmienia się trasy. Wiem, że to może nie brzmi spektakularnie, ale dla mnie te 10 000 kroków to jest kolosalna zmiana. Zresztą, można powiedzieć, że „wychodziłam sobie” pracownię Totem Studio, bo to właśnie podczas spaceru w nieznane natrafiłam na świetny lokal, który akurat był do wynajęcia.

 

Jak zaczęło się twoje totemowanie?

Totemowanie to coś, co początkowo robiłam nieświadomie, pracując jeszcze na etacie. Przedmioty z biurka układałam w coś w rodzaju wieży, żeby zrobić sobie przerwę od intensywnego myślenia. Długo nie miałam świadomości repetycji tego procesu, natomiast czułam, że daje mi to wytchnienie, uspokaja. Zawsze lubiłam przedmioty. Miałam ich dużo wokół, zwłaszcza tych dziwnych i kolorowych. Okazuje się, że możesz po prostu użyć taśmy klejącej, piłeczki tenisowej i zrobić z tego tymczasową rzeźbę, obiekt przestrzenny. Obserwowanie, w jaki sposób kolory i formy się przenikają, zmienia perspektywę, inspiruje i wspiera uważność. Kiedy totemujemy, przestrzeń się zmienia. Poza tym dla mnie to taka forma zabawy, ale czasem i medytacji w ruchu. 

 

Jak powstał pierwszy totem?

Pierwszy totem w formie gotowego obiektu powstał jako prezent urodzinowy dla mojego chłopaka Ernesta. Totemy są drewniane, przy jego wykonywaniu okazało się, że to jest kopalnia wiedzy technologicznej. Drewno jest dość nieprzewidywalnym materiałem, bo pracuje i zależy od wielu czynników. Zanim udało mi się dojść do obecnego poziomu wiedzy i wykonania, rozmaite pytania spędzały mi sen z powiek. W jaki sposób toczyć drewno? Jakie wybrać? Gdzie znaleźć dobrych tokarzy? Zrozumiałam, że nie będę w stanie wykonywać totemów własnoręcznie, ale będę w stanie część z nich malować. To praca z kolorem, ale też tchnienie życia w przedmiot w postaci nadania mu intencji. Dziś, w konsekwencji i po dwóch latach od startu projektu, wszystkie totemy przyjeżdżają do mnie już z jednej stolarni. Teraz Totem Studio zaprasza po obiekty z kolekcji produkcyjnej i kolekcji artystycznej – czyli po totemy ręcznie malowane przeze mnie.

 

Porozmawiajmy o mieszkaniu. Jak wyglądało przed remontem?

Przede wszystkim było tu dużo więcej ścian. Podłoga była wyłożona płytkami PCV, czyli właściwie jej nie było. Poza tym typowe mieszkanie dziadków, mieszkanie, w którym czas się zatrzymał. I to dosłownie, bo dziadek kolekcjonował zegary, zegarki i budziki. Pamiętam, że jako dziecko miałam tu problemy z zaśnięciem. Cały dom tykał! Mój dziadek bardzo kochał to mieszkanie, nigdy nie chciał się stąd wyprowadzić. Niestety nie było tu żadnych wartościowych architektonicznie elementów, które warto byłoby zostawić. Tak więc remont był generalny i to przez duże G. Jestem z siebie dumna, bo to absolutnie traumatyczny i wykańczający proces. Pewnie mówi ci to każdy… Najważniejsze, że się udało!

 

Okazuje się, że niektórzy to lubią i mogą remontować cały czas.

Rozumiem chęć uczestniczenia w tym procesie transformacji przestrzeni, szczególnie gdy ktoś się na tym zna. Ale ja nieprędko chciałabym taki proces powtórzyć. U mnie remont robiła firma, która próbowała mnie srogo naciągnąć. Nie dałam się, ale to kosztowało bardzo dużo nerwów. Pamiętam, że jeszcze zanim formalnie zostałam właścicielką mieszkania, przyjechałam tu w swoje 32 urodziny i spędziłam cały dzień, zrywając płytki z podłogi. To było dla mnie ważne, żeby mieć emocjonalny związek z tym miejscem, żeby zedrzeć tu trochę swojego paznokcia. 

Do wymiany była cała instalacja, dzięki dziewczynom ze studia Monocco zmieniony został układ mieszkania. Skuliśmy całą posadzkę, potrzebne były nowe wylewki. Moja kochana mama podarowała mi „na nowe” drewnianą podłogę, o której marzyłam. Jako „Zosia samosia” oczywiście miałam problem z przyjęciem takiego prezentu, ale uznałam, że swoją drogą to bardzo piękne i symboliczne, że w pewnym sensie dostaję od mamy nowy „grunt” pod nogami.

 

Jaki był pomysł na to wnętrze?

Mieszkanie to dla mnie plac zabaw. Ma być kreatywnie, pogodnie i kolorowo. Przedmioty, które z nami mieszkają, są jak modele czy aktorzy. Ernest jest fotografem i bardzo często wykorzystuje je w sesjach zdjęciowych, więc to świetny pretekst, żeby powiększać kolekcję. O kolejny dzbanuszek, kolejną piłeczkę i inne dziwne dziwadełka”. Najważniejszy jest tu kolor! Kolor to coś, co jest ze mną od lat. W każdej podróży zawsze odwiedzam muzea, interesuje mnie forma, kolor, sztuka współczesna i konceptualna. Wiedziałam, że chcę mieć w domu coś w odcieniu Klein Blue i pierwotny projekt zakładał całą kuchnię w tym kolorze, ale wycena stolarska absolutnie skosiła mnie z nóg, to była cena samochodu, więc uznałam, że poszukam prostszego rozwiązania. Stanęło na kobaltowej ścianie kuchennej. Farby szukałam długo, zrobiłam wiele nietrafionych próbek z mieszalnika. W Polsce nie było wtedy takiego koloru, a byłam bardzo zdeterminowana, żeby go zdobyć, więc po trzech miesiącach przyleciała z Wielkiej Brytanii.

 

Opowiedz o meblach, dodatkach.

Wcześniej, wynajmując mieszkanie, właściwie nie miałam swoich mebli. Moją domeną są bibeloty. Mam bardzo dużo drobiazgów, z których totemuję. Przedmioty to zabawki. Czuję się cały czas dzieciakiem i uważam, że to podstawa mojej kreatywności, więc staram się to pielęgnować. Nie ma nic gorszego niż stać się nudnym dorosłym.

Mieszkanie jest do mieszkania, rzeczy są do używania, ale i do wspominania. Każdy z przedmiotów, który tu jest, uruchamia mi w głowie jakąś historię. Bardzo lubię zdjęcie wiszące w przedpokoju, jest na nim budynek, w którym się znajdujemy. Prawdopodobnie zrobił je mój dziadek. Niebieskie mini krzesełko przywiozłam z Nicei, gdzie jest to ikoniczny przedmiot. Takie krzesła stoją na bulwarach, ludzie czytają na nich gazety, opalają się. Stół jest potwornie niewygodny. Powiedziałabym, że siadamy przy nim, jak musimy, ale to stół po moich dziadkach. Mam z nim…Love and hate relationship. Jest stary, ma nieco inne proporcje niż dzisiejsze stoły, jest zbyt niski. Ale bardzo mi się podoba jego forma. Cytrynowy fotel, który zaprojektował Krystian Kowalski, oryginalnie nie ma piłeczek tenisowych na nogach, ale musieliśmy mu założyć kapcie, bo nasza podłoga jest zbyt miękka na mebel tak ciężkiej wagi. Nasz stolik kawowy, który nazywam „kinetycznym”, to polska marka Vince Studio. Jest też trochę popularnej szwedzkiej marki, ale i żółty mini Plopp oraz ultralekkie krzesła Zięta Studio. Mnóstwo naszych kurzołapów znajduje wygodne miejsce na regale Tylko. Jest i regalik marki Tre oraz piękna pufa Nurt, zaprojektowana przez Maję Ganszyniec. Wszystkie te przedmioty krążą, dla zabawy wciąż je przestawiamy.

W książce Język rzeczy Deyana Sudjica była taka anegdota o dwóch zwaśnionych historykach sztuki. Gdy jeden chciał dogryźć drugiemu, powiedział, że „wygląda na takiego, który musi kupować swoje meble”. Czyli takiego, który nie jest z rodziny arystokratycznej, w której mógłby jakiekolwiek wartościowe przedmioty odziedziczyć. 

To – ze względu na historię naszego kraju – dotyczy wielu polskich rodzin, także mojej. Z tego też powodu przedmioty, które mam po dziadkach, mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Chciałabym, żeby było ich pod tym adresem więcej, ale cóż. Większość się rozpadła lub nie nadawała do użytku. Na szczęście już jako dziecko miałam korbę na piękne przedmioty, zapamiętywałam kolory, struktury. I jak widać, ten dziecięcy pierwiastek jest we mnie cały czas. Oby jak najdłużej.