Kora i Szymon:
Interesuje nas wszystko to, co jest zaprojektowane odważnie
Kamieniczne mieszkanie na Dolnym Mieście w Gdańsku. 82 m2, cztery pomieszczenia rozłożone na planie prostokąta. Kuchnia z jadalnią, pokój (nazywany salonem), duża sypialnia z pokoikiem, który niegdyś był służbówką, a dziś jest garderobą i gabinetem gospodyni. We wnętrzach sporo nawiązań do modernizmu, art déco, Memphis i PRL-u. Kolory, meble vintage i nieoczywiste kolekcje.
Wpadamy do Kory Kowalskiej – archeolożki, która wykłada historię sztuki na Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych – oraz do Szymona Szyszki – artysty po malarstwie na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku.
Powiedzcie, jaki musi być przedmiot, żeby mógł trafić do waszego domu?
Kora: Musi po prostu poruszać. Bo są rzeczy, które są piękne, ale nie poruszają. Mam słabość do rzeczy z wadą, kancerem, do potłuczonych, niepełnych, źle odlanych. Taki drugi sort. Mam wrażenie, że jakbym weszła do sklepu, w którym byłoby pięć figurek, a jedna miałaby krzywo namalowane oko, to wzięłabym właśnie tę. Lubię też nadmiar, czuję się z nim dobrze. Niektórzy mówią, że to już za dużo, że oni nie mogą! A ja mam spokój, kiedy wszystkiego jest dużo, kiedy wszystko jest takie, że można zachwycać się poszczególnymi obiektami codziennie od nowa. Nie przepadam za neutralnością, neutralność to nuda i pewien rodzaj nieprawdy.
Szymon: A z drugiej strony, jak już się tak tym mieszkaniem wysyciliśmy i mamy nazbierane, to interesuje nas wszystko to, co jest zaprojektowanie odważne. Coś szalonego, dziwacznego. Wtedy jesteśmy zainteresowani!
W Gdańsku żyjecie wiele lat.
K: Jestem typową gdańszczanką, tu się urodziłam. Najpierw mieszkałam na Głównym Mieście, a później przeniosłam się na Dolne Miasto, gdzie obecnie żyjemy. To dzielnica trochę zapomniana, rewitalizowana, malusieńka, jedyna taka w centrum, której wojna nie przetrzebiła. Na początku, kiedy mieszkałam sama, wystarczała mi malutka przestrzeń. Jednak kiedy poznałam Szymona, po pewnym czasie stwierdziliśmy, że już nie damy rady – jeżeli nie zmienimy mieszkania, to będzie rozwód! No i jakoś nam się udało w ostatnim momencie przed potwornym pikiem, kiedy ceny mieszkań poszły mocno do góry, zdobyć to mieszkanie. Było w fatalnym stanie, do całkowitego remontu.
S: Ja jestem z Iławy. Przyjechałem tu na studia i już zostałem. Prosta historia.
Kiedy się poznaliście i w jakich okolicznościach?
K: Znamy się tak naprawdę z 15 lat, bo poznaliśmy się, kiedy Szymon przygotowywał się do egzaminów na ASP. I był wtedy chłopakiem mojej przyjaciółki!
Okej! Zapowiada się ciekawa historia!
K: A potem był chłopakiem mojej drugiej przyjaciółki! Taki rotacyjny chłopak.
S: Mogłaś powiedzieć, że Gdańsk jest nieduży!
K: Po prostu w naszym środowisku wszyscy się znają. Ale wtedy znaliśmy się jako znajomi, a po wielu, wielu latach zaskoczyło. To było jakoś z pięć lat temu, a tak naprawdę znamy się jak łyse konie.
A z przyjaciółkami układa się dobrze?
K: Tak! Jak najbardziej!
S: Lepiej niż wcześniej.
Od kiedy mieszkacie właśnie tu?
S: Prawie rok, to dość świeża sprawa. Remont trwał dwa lata.
Jak znaleźliście to miejsce, czego szukaliście?
K: Zależało nam na tym, żeby nowe mieszkanie było większe od poprzedniego – w miarę naszych możliwości finansowych. Czyli w grę wchodziły tylko mieszkania do remontu. No i chcieliśmy zostać w tej dzielnicy. Stare mieszkanie mieliśmy zachować i urządzić tam pracownię Szymona. Chcieliśmy zamieszkać w starej kamienicy. Zależało nam, żeby we wnętrzu były wysokie sufity, duże okna, drewniana, stara podłoga i jak najwięcej zachowanych elementów historycznych. Oglądaliśmy niewiele mieszkań, zazwyczaj odnowionych, z podłogami z paneli, wymienionymi drzwiami, po prostu takich zdewastowanych przez współczesne remonty. Tutaj weszliśmy i mimo że strasznie śmierdziało starym tłuszczem…
Co?
K: Taki klimat. Na pierwszy rzut oka było widać, że będzie dużo pracy, ale jednak w mieszkaniu były zachowane stare klamki, stolarka. Domyślaliśmy się, że pod warstwami paneli i linoleum znajduje się drewniana podłoga. Do tego był oryginalny układ pomieszczeń, bo mieszkanie nie zostało podzielone za PRL-u, co sprawia, że okna wychodzą na dwie strony. Krążyliśmy wokół tego mieszkania chyba z pół roku, wracaliśmy tu z rodzicami. I w końcu stwierdziliśmy: „Dobra, to już weźmy to”. Byliśmy nieprzekonani, ale nie było nic innego, a stwierdziliśmy, że skoro ceny rosną tak szybko, to już zaraz nic w naszym budżecie nie będzie. Gdzieś po dwóch miesiącach remontu wiedzieliśmy, co nas czeka – remont generalny. Trochę się podłamaliśmy. Tym bardziej że nie mieliśmy żadnych pomocników oprócz mojego taty i mojej mamy.
Zrobiliście wszystko sami?
K: Tak, wszystko. Łącznie z kładzeniem kafli, wylewkami, burzeniem ścian, cykliną… Tylko instalację gazową musieliśmy zlecić ekipie z uprawnieniami.
S: Żeby się utrzymać, to ja podczas studiów robiłem czasem drobne remonty. I w tym mieszkaniu nie było wyjścia. Dlatego że to były roboty nietypowe i z punktu widzenia wszystkich specjalistów drobne, nieopłacalne. Część ludzi wolała przyjść i wziąć 30-50 tysięcy za kompleksowe roboty, a my nie mieliśmy takiej kwoty. Nie było nas stać na ekipę. Mieliśmy bardzo mały budżet na remont i woleliśmy np. wydać na porządne kafle.
K: Baliśmy się też, bo to jednak stara kamienica. Zależało nam na tym, żeby to było zrobione porządnie, z bardzo dużą dbałością o szczegół, aby zachować serce starego budownictwa. Nie chcieliśmy w mieszkaniu nowoczesnych materiałów. Nie mamy nic z kartongipsu, nie mamy też żadnych gładzi. Mój ojciec jest typem złotej rączki, a mama ma znakomitą umiejętność do rozwiązywania problemów. Oboje są po ASP, ale też sami zrobili tych remontów u siebie kilka, m.in. zbudowali adaptację strychu w latach 80., kiedy nie było niczego, dlatego wiedzieliśmy, że jakoś damy radę.
Od czego musieliście zacząć?
S: Od wyrzucenia wszystkiego, co było niepotrzebne, bo to mieszkanie było konkretnie obudowane różnymi śmieciami, pozwężane i zabudowane częściowo kartongipsem.
K: Plastikowa boazeria w korytarzu, niepotrzebne pawlacze. Zburzyliśmy jedną ścianę między kuchnią a pokoikiem, bo była w sumie niepotrzebna. Na podłodze było sześć warstw starych płytek, linoleum, PCV.
S: Chyba były jeszcze panele na wierzchu.
K: Więc to była przygoda, bo w każdym pokoju robiliśmy odkrywki, licząc na to, że ta drewniana podłoga tam jest, i na to, że ludzie od zarania świata są leniwi – wolą coś nałożyć na wierzch, zamiast najpierw zdjąć. Na szczęście tutaj tak właśnie było, ale oczywiście podłoga była kompletnie zniszczona w wielu miejscach, więc na koniec Szymon dzielnie cyklinował.
Jakie to drewno?
K: Sosna.
S: Szerokie, sosnowe deski.
K: No trzeszczą, nadal trzeszczą. Musieliśmy je jeszcze ponaprawiać, ponabijać kołkami na nowo, żeby nie pływały, uzupełnić szpary. Niewiele to dało, bo dalej trzeszczy, ale jest! Zaczęliśmy też drapać ściany, bo było mnóstwo warstw farby, ale też gładź, a w narożnikach te wstrętne aluminiowe profile. Okazało się, że pod nowym tynkiem jest stary, maszynowy i wszystkie rogi pomieszczeń są idealnie wyoblone. Bo tak się robiło 100 lat temu. Odrywaliśmy farbę szpachelką i na ścianach w jednym z pomieszczeń zaczął ukazywać nam się wzór. Graficzny, bardzo prosty wzór z szablonu z lat 50. lub 60. Zostawiliśmy go na jednej ścianie – tej najlepiej zachowanej – i całość zakonserwowaliśmy. To odkrycie było niesamowite! Miałam też tę satysfakcję, że znowu poczułam się jak archeolog.
S: No i jeszcze okna. Odkryliśmy okna, które były zamurowane.
K: W sypialni mamy wykusz. Piękny, ale wiedzieliśmy, że brakuje tam okien bocznych, bo zawsze w wykuszu takie są. Poza tym w okolicznych kamienicach o podobnej budowie te boczne okna jeszcze czasem są. A u nas nie było ich w całym pionie. Okazało się, że w latach 60. po prostu je zamurowali. Ale i tym razem wygrało lenistwo, bo okna (razem z szybami) były nadal w naszych ścianach. Zostały między tynkami wewnętrznymi i zewnętrznymi.
I udało wam się doprowadzić do tego, że okna dostały drugie życie.
K: Trochę to trwało. Pozwolenia, konserwator zabytków. Ale na szczęście udało się to zrobić, choć niektórzy łapali się za głowę, co my w ogóle robimy, dlaczego się z tym dwa lata męczymy, przecież normalni ludzie już by to dawno mieli skończone, a my ciągle coś dłubaliśmy.
A jak wyglądała sprawa wystroju? Czy któreś z was bardziej za to odpowiadało? I jaki był plan?
K: Szymon, jaki był plan?
S: Ty miałaś plan. Kora jest osobą, z którą bardzo trudno się dyskutuje. Jak już ona się na coś uprze… Więc większość decyzji była po jej stronie, ale nie żałuję, bo były świetne. Oboje zakochaliśmy się we włoskiej manufakturze produkującej kafle inspirowane modernizmem. Wybraliśmy sobie na podłogę taką „oczomyłkę” z kwadracików. To też był pomysł Kory, żeby zrobić łazienkę w klimacie art déco, więc położyliśmy taką jednobarwną mozaikę z wykończeniem jak na dworcu. Odpowiedzialność za wystrój ponosi Kora, bo ja to trochę… Nie przeszkadza mi, jak mieszkam w stodole.
K: Przychodziłam do Szymona i mówiłam: „Dobra, słuchaj, robimy jadalnię, kuchnię w stylu Mondriana. Co ty na to?”. Zgadzał się na wszystko! Mamy mozaikę z kafli nad kuchnią i wzór na podłodze z kresek w tych samych podstawowych kolorach, do tego pasujące dodatki. Później zaczęły się jakieś aberracje, zakochaliśmy się w latach 80., w postmodernizmie, w stylu Memphis. Łazienka i salon, które są po przeciwnej stronie mieszkania, są różowo-seledynowe. Kolory wyniknęły z tego, że odkryliśmy je na ścianie, kiedy doszliśmy do tych pierwszych farb, które tutaj były w latach 20. Zatem to nawiązanie do tamtych czasów, kiedy powstawała kamienica. Plus art déco. A kuchnia i sypialnia, które są po przekątnej, są bardziej modernistyczne. Tutaj powtarza się jeden kolor, czyli ultramaryna, którą mamy na podłodze w sypialni. Do tego biel.
Czyli główną inspiracją był mój ukochany modernizm – zarówno ten przedwojenny, jak i powojenny. Tym bardziej że już mieliśmy mnóstwo nazbieranych mebli. Trzeba było to ograć. A z drugiej strony chciałam to połączyć z czymś starszym, żeby oddać hołd budownictwu. Kamienica jest stosunkowo skromna, więc chcieliśmy zrobić tak, jak to powinno być. Nie za wiele przerabiać. Skoro jest z 1906 roku, to niech ten duch pozostanie. Nie jestem zwolenniczką przerabiania kamienic na lofty, a bloków na pałace. Trzeba słuchać architektury, to ona dyktuje warunki.
S: Czasem po prostu musieliśmy spasować, bo czegoś nie dało się zrobić. Dużo było frajdy, kiedy jeszcze coś wymyślaliśmy, np. witraże w drzwiach. Te witraże wyszły z tego, że wcześniej w drzwiach mieliśmy bardzo brzydkie szyby.
K: Chciałam wstawić zwykłą, matową szybę w jednym kolorze. Okazało się, że nie ma takich szyb, wszyscy mówili: „Nie, co pani, w PRL-u były, ale teraz to nie”. Więc zastanawiałam się, skąd wziąć kolorową szybę. Pewnie trzeba znaleźć pracownię witrażu. Musieliśmy szukać. Pojechaliśmy za Gdańsk do jednego pana, który miał w garażu resztki różnych szkieł i coś tam sobie dłubał, ale mówił, że też już kończy działalność, bo już nikt tego nie chce. Kupiliśmy przepiękne, ręcznie walcowane szkła o różnych fakturach. Jak zobaczyłam ten wybór, to powiedziałam: „Dobra, robimy witraż. Przecież szkoda tego nie wykorzystać!”. Więc musieliśmy się nauczyć, jak się robi witraże! Stworzyliśmy abstrakcyjne kompozycje nawiązujące do prac Mondriana i ugrupowania De Stijl.
Opowiedzcie co nieco o poszczególnych pomieszczeniach.
K: Szafki kuchenne są z Ikei – białe, najzwyklejsze na świecie. Uchwyty z działu dziecięcego. Kanapa z lat 60., po babci, tapicerowana materiałem mojego projektu. Chciałam Memphisowy wzór, ale nigdzie nie było takiej tkaniny, więc stwierdziłam, że zrobię ją sama. Sosnowe deski od wejścia są wymalowane na biało, w części jadalnianej namalowaliśmy na nich kolorowe pasy nawiązujące do płytek na ścianie, a kawałki desek zostawiliśmy w naturalnym kolorze.
S: Z kuchni przechodzimy do pokoju. I tu jest ta odrestaurowana ściana.
Coś niesamowitego!
S: Ten wzór jest szalony: kolorowe kubeczki z rurkami i fruwające bańki.
K: Sofa to czechosłowacka rozkładana Jitona z lat 60. Bardzo wygodna! Przy niej stoi przezroczysty stolik z pleksi, pierwotnie służył do przechowywania płyt winylowych – niemiecka produkcja z lat 70. oraz manekinowe nogi z lat 50. (znalezione na śmietniku). No i tu podłoga jest różowa! Uparłam się, że do tej zieleni musi być róż. W sypialni mamy ultramarynę. Za zasłony w sypialni robi upięty materiał włoskiej produkcji z lat 70., to marka Col Nova, która specjalizowała się właśnie w takich psychodelicznych wzorach. Wszystkie meble są po kimś. Poza łóżkiem – jest nowe, drewniane i z małej polskiej wytwórni.
S: Ostatnia jest garderoba połączona z magicznym pomieszczeniem Kory.
Opowiedz o tym miejscu.
K: Tu mam wszystkie kolekcje. Dla mnie przedmioty schowane w pudełkach to martwa kolekcja, dlatego niemal wszystko trzymam na wierzchu. Stworzyłam tu sobie gabinet kuriozów. Na ścianach już nie ma miejsca, więc nie wiem, gdzie będę trzymać kolejne zdobycze. To wszystko rzeczy znalezione w przeciągu ostatnich 20 lat, kupowane na targach za grosze. Nigdy nie miałam za dużo pieniędzy, więc szukałam okazji. Nie lubię wydawać dużo na przedmioty, ale lubię te przedmioty mieć!
Została łazienka.
K: Wszystko miało wyglądać jak w latach 20. i w sumie się udało. Umywalka w starym stylu, wanna obudowana mozaiką. Nad nią kiczowaty, przedwojenny obraz ze śmietnika, a obok jezuski i maryjki. I wnęka, w której ciągle zmienia się ekspozycja. Jest tu też drewniana miniłazienka, którą tata zrobił mi własnoręcznie na urodziny. Działało w niej nawet światełko, ale bateria się wyczerpała.
Kora, choć wykładasz historię sztuki, to twoimi pierwszymi wyborami były archeologia i kulturoznawstwo.
K: Od zawsze chciałam być archeologiem, więc poszłam za swoimi marzeniami. Później na studiach okropnie się zawiodłam, ale pracowałam w zawodzie przez kilka lat. Nabawiłam się reumatyzmu. Kopałam pod wszystkimi nowymi hotelami w Gdańsku. Przygoda świetna, bo dużo mnie to nauczyło o mieście, o śmieciach, którymi też się zajmuję, o tym, jak to się wszystko nawarstwia w historii, ale raczej nie wrócę do zawodu. Kulturoznawstwo z kolei, które bywa obiektem żartów jako „kierunek bez przyszłości”, dało mi solidną podstawę teoretyczną pod moje aktualne zainteresowania. Poszłam na drugie studia dla przyjemności i bardzo dobrze je wspominam.
Zanim przejdziemy do opowieści o twojej kolekcji, to podpytam, czy ty, Szymon, coś zbierasz?
S: Głównie papier, stare papierki, opakowania od herbat.
K: Szymon jest trochę takim śmieciarzem. Wszystko traktuje jak potencjalny materiał artystyczny. Zostawia opakowanie, które wcale nie jest ładne, ale on stwierdza, że coś tam domaluje albo przerobi. Zbiera, zostawia, krzyczę na niego, że to śmieci, a on mówi: „Nie, to moje!”.
S: Tak, bo żeby zacząć coś robić, muszę mieć z pół ciężarówki makulatury. Mam jakieś kartony próbek tapet z fabryki… No zbieram papier.
Haha, rozumiem! Kora, czy w twoim domu rodzinnym zbierało się różne rzeczy?
K: Oj tak! Nauczyłam się tego od rodziców. Oboje lubili rzeczy przedwojenne, XIX-wieczne, mieli szczególne upodobanie do przedmiotów nieoczywistych. Moja mama (jak i zresztą ja) zbiera stare zabawki, tata ma ogromną kolekcję guzików. Teraz już wszyscy coś zbierają, więc to nie jest nic niezwykłego, ale jeszcze paręnaście lat temu ich kolekcja była raczej kuriozalna. Odkąd pamiętam, cały dom był wypełniony przedmiotami od sufitu po podłogę.
Czy miałaś wtedy swoje kolekcje?
K: Tak, od zawsze. Na początku były to historyjki z gum Donald czy Turbo, znaczki, monety, banknoty, stare bilety. A później przeskoczyłam na dewocjonalia. Im bardziej kiczowate, tym lepiej. Zbierałam wszystkie różańce, plastikowe figurki itd. A później to już poszło. W liceum zaczęłam budować swoją kolekcję na poważnie. Po latach postanowiłam podzielić się tymi zbiorami z innymi na koncie @odrzeczysklad.
Co zbierasz teraz?
K: To chyba najtrudniejsze pytanie. Właściwie zbieram wszystko, co mi się podoba, wszystko i nic. Lubię mówić o sobie, że jestem raczej zbieraczem niż kolekcjonerem. Moje rzeczy tworzą zbiór, a nie uporządkowaną kolekcję. To taki miks „gównideł” – rodzinny neologizm, określenie na przedmioty nie do końca potrzebne, niekoniecznie wartościowe, ale urocze. Zbieram przede wszystkim historie, odkrywam i zapisuję relacje, które tworzą się na styku ludzi i rzeczy, dlatego zbiór jest wiecznie otwarty i nie ma tematu przewodniego. Są tu przedmioty zarówno unikatowe, jak i te całkiem zwyczajne, a czasem nawet brzydkie, bezwartościowe. Mam sporą kolekcję starych broszek. Poza tym zabawki, ubrania, torebki, bardzo lubię też stare tworzywa: plastik, celuloid, bakelit. Do tego trochę wzornictwa – wazony, porcelana. Wzornictwo PRL-u też bardzo mnie interesuje, ale w tym momencie wszystko już jest bardzo drogie. Jeżeli trafię coś tanio, to tak, ale raczej szukam czegoś, co jeszcze nie jest modne. Niedawno dostałam od znajomego trzy ogromne kartony pełne dziewiętnastowiecznych śmieci. Wspaniały zbiór, który jeszcze długo będę czyścić i segregować.
Większość przedmiotów znajdujesz, np. na śmietnikach, czy kupujesz?
K: Raczej kupuję. Czasami ktoś daje cynk na grupach śmieciarkowych, wtedy jadę i zdarza mi się coś na tych śmietnikach wygrzebać. Ale dużo siedzę na tych wszystkich platformach internetowych. Oczywiście w grę wchodzą też rynki, jarmarki, sklepy ze starzyzną. Często też dostaję różne rzeczy od znajomych, zdarza się, że także od obserwatorów mojej strony, co jest bardzo miłe.
Czy masz czasem poczucie, że już nie możesz, że masz przesyt i nic więcej nie kupisz?
S: Nie, nigdy nie miała! Do niej paczki przychodzą codziennie.
K: Już coraz rzadziej! Ciągle sobie obiecuję, że jak tylko będę bardzo bogata (marne szanse, ale pomarzyć można), to nie będę już zbierać tych wszystkich gównideł, bo wszystkie ciekawe już będę mieć, a rozpocznę przygodę z „prawdziwym” dizajnem. Nakupuję nam tych unikatowych, szalonych lamp, mebli i wazonów z grupy Memphis. Dom zacznie wyglądać jak stroje Iris Apfel!
Opowiedz o paru przedmiotach wyjątkowo dla ciebie ważnych.
K: Kolekcjonować można właściwie wszystko, także doświadczenia, więc ważna jest dla mnie historia tego remontu. Przez dwa lata poznawaliśmy bebechy 100-letniego domu, każdy najdrobniejszy element musieliśmy odkopać, naprawić i wypielęgnować, a przy okazji odkrywaliśmy tajniki dawnego budownictwa. Nie było skarbów pod podłogą, co najwyżej 100-letnia mumia myszy w stropie, ale był ten wzór na ścianach. I choć wcale nie marzyłam o ścianie w stylu wabi-sabi, to ona stała się właściwie „zabytkiem nieruchomym” w kolekcji ważnych dla mnie przedmiotów.
Szerokim echem odbiła się z kolei historia pewnego kontenera, który miałam szczęście przeszukiwać. Znalazłam w nim mnóstwo historii właścicieli i wiele interesujących przedmiotów. Od sukienek z jedwabiu przez skórzane torebki z Egiptu z lat 60. po sterty książek, gier i czystych, starych zeszytów. Były też rzeczy z porcelany, tzw. pikasiaki, oraz słynny wazon Jana Sylwestra Drosta – „Asteroid”. To chyba najbardziej poszukiwany projekt tego twórcy i to jeszcze w pięknym, kobaltowym kolorze. Był w ostatnim worku na dnie. Szymon go wygrzebał i z lekkim obrzydzeniem zapytał: „A to chcesz?”.
S: Tak było! Byliśmy już strasznie zmęczeni i mokrzy, bo padał deszcz, miałem serdecznie dość tych worów, a Kora kazała przeszukiwać wszystkie.
K: Tak, trzeba sumiennie grzebać, tylko wtedy się coś znajduje. Wspominałam o kartonach śmieci z XIX wieku, to też ciekawa historia. Te rzeczy zakopane były w miejscu dawnego miejskiego śmietniska i wyjechały razem z ziemią podczas budowy osiedla. Setki porcelanowych lalek, które wówczas były bardzo tanie i popularne, fragmenty biżuterii, ozdób, przeróżnej maści złom, który po mozolnym czyszczeniu okazywał się pięknymi przykładami dawnego wzornictwa, mody i gustu mieszczańskiego. Takie śmieci lubię najbardziej. Przesycone historią i pełne warstw (również brudu) do odkrycia. Z fragmentów lalek zrobiłam gablotki w stylu starych gabinetów osobliwości, a jeden fragment – ucho lalki – przerobiłam na pierścionek. Taki śmieciowy sygnet, herb Śmieciowej Królowej!
Czym jest dla ciebie twoja kolekcja?
K: Przedmiotów nie układam kolekcjonersko od A do Z. Nie potrzebuję, nie muszę też mieć wszystkich egzemplarzy z danej kategorii, nie spalam się, by zdobyć jakąś rzecz. Bardziej mnie interesuje, żeby stworzyć z tego ładną kompozycję. Ważny jest dla mnie również aspekt kulturoznawczy, antropologiczny (albo nawet nieantropocentryczny), materiałoznawczy. W przedmiotach interesują mnie ich historie. Dlaczego tak, skąd to się wzięło. Lubię sobie pogrzebać. Niech to będzie puszka po kawie, tania broszka, licha zabawka z kiosku, która wędruje przez różne ręce, różne dekady, zmienia swoje znaczenie, sposób użytkowania, wygląd. Wyciera się, zużywa, czasem staje się śmieciem, a czasem elementem muzealnej kolekcji. Zmienia się kontekst, ale to wciąż jest ten sam przedmiot. Jeżeli uda mi się dotrzeć do historii, to jest to najbardziej satysfakcjonujące.