Lech Peres:
Starsze meble są dotknięte przez człowieka
Krakowskie mieszkanie w kamienicy w centrum miasta. Na całej ulicy stoją dwu- i trzypiętrowe kamienice, w większości w stylu eklektycznym i modernistycznym. Ta, w której żyje odwiedzany przez nas Lech Peres, była wielokrotnie przebudowywana. Część z jego pracownią mieszczącą się na parterze istniała już w XIX wieku, piętro, na którym mieści się mieszkanie, wybudowano w latach 30. XX wieku. Wnętrze ma centralnie położoną kuchnię, po lewej znajduje się salon, po prawej sypialnia. Lech zajmuje się renowacją mebli i antyków, sam od lat zbiera przeróżne starocie, nie zawsze typowe antyki. Wśród tych wszystkich zebranych przedmiotów i rodzinnych pamiątek żyje też pięć kotów: Lucyfer, Lutka, Burysław, Rudosław i jeden tymczas zwany Robalem.
Mieszkanie wygląda jak zamieszkałe przez ciebie od dziesiątek lat. Wiem, że tak nie jest. Od kiedy tu mieszkasz?
To miejsce znalazłem przez znajomego. Przyszliśmy tu kiedyś na kolację do jego przyjaciółki. Okazało się, że ma pokój do wynajęcia i tak tu zamieszkałem. Po jakimś czasie ona się wyprowadziła i zostałem tu sam. Ostatnio na Facebooku wyskoczyło mi wspomnienie ze zdjęciem okien mojej sypialni pokrytych lodem. To było już dziewięć lat temu. Mieszkanie jest wynajmowane, ale miałem to szczęście, że od początku mogłem robić tu to, co chciałem. Początkowo było zrujnowane, wyposażone w rozpadające się meble. Praktycznie całe wnętrze wyremontowałem własnymi rękami, a wyposażyłem przedmiotami z odzysku odnowionymi przeze mnie.
A jak trafiłeś do samego Krakowa?
Do Krakowa trafiłem na studia. Najpierw była archeologia, potem kulturoznawstwo. Przyznam, że zrobiłem to dlatego, że mojej mamie zależało na tym, bym skończył studia. Jednak w trakcie nauki doszedłem do wniosku, że nie czuję, że jest mi to tak bardzo potrzebne. Sam myślałem kiedyś o architekturze. Jednak w tamtym czasie miałem siano w głowie. Nie bardzo się starałem. Zaspałem na przykład na poranny autobus mający zawieźć mnie z mojej miejscowości na egzaminy.
Pochodzę z Bieszczad. Zamiłowanie do zbierania zaszczepiła u mnie mama. W jej przypadku były to bibeloty, ja rozbujałem to do rozmiarów sporych mebli. Dziś siłą rzeczy i mama ma mieszkanie wypełnione antykami, które odnowiłem. Pierwsze graty zbierałem jeszcze w gimnazjum. Pamiętam, jak odnawiałem pierwszą szafę. Mama udostępniła mi pomieszczenie w firmie, w której pracowała. Był to czas, kiedy miałem jeszcze utrudniony dostęp do internetu. Pamiętam, że wertowałem licytacje na Allegro na lekcjach informatyki. Chodziłem też do kafejki internetowej i do kolegi. Pamiętam, jak kupiłem pierwsze krzesła. Do dziś stoją u rodziców. Moje zakupy na początku sponsorowała starsza siostra, która mieszkała w Krakowie. W liceum wieczorami siedziałem na Allegro godzinę, dwie i szukałem aukcji, które się kończyły i które miały marne tytuły, wtedy ceny były niższe. Początkowo tylko gromadziłem, upychałem u rodziców. Wszystko było wtedy trochę trudniejsze, nie było lokalnych portali, kto tam miał w Ustrzykach jakieś antyki? Później otworzyli antykwariat. I pamiętam, że to był mój pierwszy kontakt z profesjonalistami, ludźmi, którzy się na tym znali. Często zamiast do szkoły, chodziłem tam na wagary. Siedziałem z właścicielką, pożyczała mi książki i dostawałem pierwsze instrukcje o renowacji. Wtedy dostęp do informacji nie był taki łatwy, nie było stron internetowych czy książek, z których można było się uczyć. Wiedzę trzeba było zdobywać od rzemieślników, którzy nie chcieli się zbytnio nią dzielić.
Przyjechałeś do Krakowa na studia. Czy już wtedy zajmowałeś się renowacją?
Nie, nadal przede wszystkim kupowałem. Jednak nie było to łatwe, wszystko rozbijało się o pieniądze. Dostawałem od mamy na mieszkanie, na życie. Wiele nie zostawało, szczególnie po kilku imprezach. Zacząłem przywozić z domu to, co kupiłem wcześniej. A jednym z pierwszych zakupów, które poczyniłem w Krakowie, był kufer, który do dziś stoi w sypialni. I przez jakiś czas to był kufer, w którym mieściły się wszystkie moje rzeczy. Wszystkie drobiazgi, które miałem w Krakowie. Byłem wtedy bardzo mobilny. I mam czasami takie momenty, że jak patrzę na to wszystko, co mam teraz, to się łapię za głowę i myślę, jakie to było fajne, spakować się i móc się łatwo gdziekolwiek przenieść. Ale z drugiej strony nie mógłbym bez tych rzeczy żyć. Z domu rodzinnego mam jeszcze zegar stojący na oknie. To prezent od mamy na osiemnaste urodziny. Mogłem wybrać: albo ten zegar, albo prawo jazdy. Wybór wydawał się oczywisty. Zegar mam. Prawo jazdy do dzisiaj nie.
To kiedy ostatecznie zacząłeś odnawiać meble zawodowo?
Przez jakiś czas pracowałem w banku. Musiałem tam jakoś przetrwać, ale nie było to dla mnie łatwe. Ostatecznie się zwolniłem i po tym kroku byłem przeszczęśliwy. Poszedłem na porządny kurs renowacji mebli. Trwał około 200 godzin, dodatkowo były dwa tygodnie praktyk. Dziś wiem, że przy skali problemów, z jakimi się mierzę na co dzień, to było mało, ale mimo wszystko wyróżniał się na tle dostępnych na rynku. Miałem szczęście, bo podczas nauki okazało się, że bardzo dobrze robię intarsje. Sprawiło to, że z czasem mogłem zacząć pomagać w pracowni, która organizowała kurs. Główny dochód tego miejsca to nie była renowacja, a wykonywanie kopii mebli barokowych, dlatego intarsji do zrobienia było sporo. Zostałem tam na trzy lata. Dużo czasu poświęcił mi syn właściciela, który zajmował się stolarką, konstrukcją mebli. Wyobrażenie ludzi na temat renowacji jest bardzo często przekłamane. Najczęściej to po prostu brudna, ciężka robota. Moje ręce są zniszczone, opuszki mam jak papier ścierny. W tej pracowni oprócz mnie pomagała Kornelia, z którą, kiedy odchodziliśmy, zdecydowaliśmy się stworzyć coś wspólnie. Stwierdziłem: „Kornelia, ja umiem trochę, ty umiesz trochę. Razem umiemy już całkiem sporo”. I zaczęliśmy pracować w tym mieszkaniu, pracownia była tam, gdzie dziś sypialnia. Trwało to rok. W końcu udało mi się wynająć lokal na parterze. Początki były straszne, bo robiliśmy fatalne wyceny, a dostawaliśmy trudne meble. Po jakimś czasie Kornelia przeprowadziła się do innego miasta i zostałem sam. Później pojawił się u mnie w pracowni Filip, poznany na jednej z grup związanych z renowacją. Przychodził pomagać, okazało się, że dobrze się uzupełniamy i pracujemy razem od dwóch lat.
Czy dalej sprawia ci to przyjemność?
Gdyby nie sprawiało mi to przyjemności, to bym już nad tym nie siedział. Momentami się przepracowuję, pracuję po nocach, w weekendy. Zawsze miałem przeświadczenie, że muszę robić w życiu coś pożytecznego. Robię coś realnego i uwielbiam to. Choć nie wiem, co było pierwsze, bo w sumie tak naprawdę zaczęło się od tego, że ja lubiłem antyki a renowacja nie była czymś, co przewidywałem. Natomiast ponieważ nie było mnie stać na odnowione antyki, kupowałem albo znajdowałem strasznie zniszczone meble. Aż odkryłem, że odnawianie tych mebli jest chyba jeszcze fajniejsze niż ich gromadzenie.
Oprócz odnawiania mebli ogromną przyjemność daje mi też dzielenie się wiedzą i otwieranie ludzi na możliwości, jakie daje renowacja staroci. Prowadzę coś w rodzaju terapii zajęciowej. Przychodzą tu ludzie, którzy na co dzień pracują w korporacjach, a tu mogą sobie dla relaksu coś „poskrobać”. Najwierniejsza z warsztatowiczów, Weronika, pod naszym okiem odnowiła kilka własnych mebli. Pracownia stała się pewnego rodzaju miejscem otwartym nie tylko na nietypowe zlecenia, ale i ludzi.
Pamiętasz jakieś zaskakujące zlecenie?
Było takie, z którego ostatecznie zrezygnowałem, choć było już wykonane. Pani zamówiła sobie u mnie „szafopiec”, czyli szafę udającą piec kaflowy. Wymagało to sporo pracy. Każdy „kafel” był ręcznie malowany. Kiedy był skończony, oddałem zaliczkę. Stwierdziłem, że było to zupełnie nieopłacalne zlecenie. I szafopiec został w pracowni. W końcu się sprzedał, pojechał bodajże do Łodzi. To był mebel, który wzbudzał w ludziach skrajne odczucia.
Opowiedz o przedmiotach, które tu zgromadziłeś?
Biurko było mojego pradziadka. Jako jeden z niewielu mebli udało się je przewieźć z Kresów. Leży na nim secesyjna oprawa na notes. Lubię stare rzeczy ze względu na to, jak są wykonane. Ponadczasowy dizajn, dopracowane szczegóły, wysokiej jakości, praktycznie niezniszczalne materiały. A nawet jak się trochę zniszczą, to i tak dalej dobrze wyglądają. Mosiężną, przegubową niemiecką lampkę biurkową z początku XX wieku kupiłem za 26 złotych. Dziś jest warta sporo więcej. Duże lustro w rokokowej ramie z końca XVIII wieku oryginalnie prawdopodobnie stojące na jakiejś konsoli, więc było jeszcze wyższe, kupiłem na Marketplace na Facebooku. Ostatnio od klienta dostałem ciekawe stare gazety z lat 30. Na łóżku leży mój miś z dzieciństwa. A to jest coś, co kupiłem niedawno. Zestaw dla pijaków. Otwiera się na boki i mamy kryształowy zestaw: karafka i kieliszki. Końcówka XIX wieku. W stylu Napoleona III. Ładnie się nazywa. Z włoskiego „Kantyna na likier”. Można to jeszcze nazwać barkiem. Są tu czyjeś inicjały na górze, no ale raczej małe szanse, żeby je zweryfikować. Wiszącą na ścianie maszynę kupiłem jeszcze w liceum. I to jest zasadniczo najgorsza z maszyn do pisania, jakie miałem. W najgorszym stanie. Kosztowała ze dwie dychy. Wszystkie inne sprzedałem, ta jedna została.
Nie pociągają cię estetycznie przedmioty z czasów PRL-u, tylko te tworzone sporo wcześniej.
To jest trochę bardziej skomplikowane. Mam kilka rzeczy z PRL-u. Tylko jakoś nie czuję w nich tej energii, bo one tak jakby spadły z taśmy produkcyjnej. Jednak te starsze meble są dotknięte przez człowieka. Na przykład ten czechosłowacki stolik kawowy projektu Kozelka & Kropacek z lat 30., to było moje małe marzenie, tylko zawsze było mi szkoda pieniędzy. No, ale w końcu go dorwałem. Na ścianie w salonie wisi moja rodzinna galeria. Pradziadek, babcia. Franca niezła z niej była, ale się uwielbialiśmy. Miała dar do opowiadania. Tu jej siostra, której nigdy nie poznałem. Zginęła gdzieś na wschodzie jako młoda dziewczyna. Powiesiłem jako pamiątkę, żeby ktoś o niej w ogóle pamiętał. A z babcią sprzeczaliśmy się strasznie. Wychodziłem od niej z domu, trzaskając drzwiami. Ona potem dzwoniła, nie potrafiła przepraszać, ale dzwoniła do mamy i mówiła: czy Lesiu przyjdzie, bo zrobiłam mu jego ulubione rogaliki. Pierścionek, który noszę, jest po niej. Wisi tu też namalowany przeze mnie obraz. W liceum miałem fazę na malowanie i rysowanie. Wszystko było takie wykrzywione i zawsze była to architektura. Nawet sam zrobiłem ramkę. Z elementów mebli, które poznajdowałem.
Szafa na ubrania jest w stylu, za którym zbytnio nie przepadam. Eklektyzm, typowo mieszczańskie meble. Historia jest taka, że kupiłem same drzwi za 150 zł. Sprzedawca powiedział, że reszta szafy się do niczego nie nadaje. Ja wziąłem wszystko i ją po prostu odbudowałem. Kawałek po kawałku. Tu obok stoi XVIII-wieczny fotel kupiony za 250 złotych i również XVIII-wieczne krzesło. Wszystko rokoko, ale pozbawione pierwotnych kolorów. Obydwa te meble oryginalnie były kolorowe. Gdzieniegdzie widać resztki pigmentu. A dekory były wypełnione złotem. Jednak odnawiano je tyle razy, że nic z tego nie zostało.
Ciekawostką jest komódka, która kiedyś służyła sprzedawcom mebli jako mebel pokazowy. To taka miniaturka, zanim klient zdecydował się na zrobienie pełnowymiarowego mebla. Ma nawet zamki. Jest najprawdopodobniej z początku XX wieku. Ale może to być też koniec XIX wieku, bo stylistycznie nawiązuje do stylu Ludwika Filipa. Jest tu i tabernakulum z kościoła. Za szybą witryny stoją „paskudki”, które lubię zbierać. To przedwojenne zabawki znajdowane pod Halą Targową. Stwierdziłem, że nikt ich nie kupi. Są trochę creepy.
Jaki przedmiot trafił do ciebie ostatnio?
Praktycznie co miesiąc przybywa coś nowego, zazwyczaj kilka rzeczy. Czasami boję się momentu, kiedy w mieszkaniu skończy się miejsce na kolejne obiekty, nie chcę też mieszkać w składzie rzeczy minionych. Dlatego zamiast mówić co ostatnio przybyło, ogłoszę, że mam silne postanowienie zredukowania ilości posiadanych mebli. Bo samych biurek mam ze cztery, a foteli osiem… Choć muszę się jednak pochwalić! Ostatnio kupiłem śliczną francuską berżerę, figurę Merkurego i kantynę na sztućce, którą planuję przerobić na przenośną toaletkę.